East od zawsze był samolubny, beznadziejnie idiotyczny i beztroski. Prawda jest taka, że przez 15 lat, kiedy go nie było, pomyślałem o nim tylko dokładnie trzy razy. Pierwszy raz, kiedy zginął South. Zastanawiałem się wtedy jak to przyjmie i przede wszystkim jak mu to powiem...Drugi raz, kiedy nie zjawił się nawet na jego pierdolony pogrzeb, świetnie bawiąc się z modelkami z Los Angeles, a trzeci raz, już po wszystkim, gdy miałem ochotę wykluczyć go z rodziny.
Nigdy nie zapomnę tego jak zachował się po śmierci South'a. Miał w dupie rodziców, braci i wszystko, co było nieprzyjemne. Zawsze uciekał przed problemami. Zawsze był tylko dzieciakiem, który łamał zasady. A teraz wraca sobie po 15 latach, jak gdyby nigdy nic i chce z powrotem być naszym kochającym braciszkiem.
Nie sądziłem, że wzbudzi we mnie aż taką złość i irytację...Z reguły dobrze udaje mi się ukrywać wszelkie uczucia i emocje, ale tym razem było wyjątkowo ciężko. Zwłaszcza, gdy musiałem oglądać jego śliczną, uśmiechniętą i beztroską buźkę. Nie mogłem się wprost powstrzymać przed głośnym wyrażeniem mojej niechęci, całkowicie go ignorując.
- Jak chcesz, North, to możemy udać, że mnie tu nie ma i pójdę.- East wskazał palcem za siebie.- Nie ma problemu, naprawdę.
Zacisnąłem szczęki, nie dając po sobie poznać, że wyprowadził mnie z równowagi i zachowując całkowicie obojętny wyraz twarzy, uniosłem brew.
-Nie trudź się. Ja pójdę.-Powiedziałem i odwróciłem się, rzucając mu beznamiętne spojrzenie. Po drodze złapałem jeszcze Meg za ramię, dając znak, że ma iść ze mną.
Jej towarzystwo może okazać się irytujące, ale muszę skupić się na czymś innym, żeby nie rozwalić bratu gęby.
Poszła za mną bez większego oporu. Myślę, że nawet się ucieszyła, że też mogła opuścić ten cały cyrk.
Reszta gapia się na nas z mieszanymi reakcjami, które szczerze mówiąc gówno mnie obchodziły. Mimo wszystko, kiedy już znaleźliśmy się poza zasięgiem ich wzroku, trochę mi ulżyło. Pomagała też obecność Meg, której chyba też nie za bardzo przypadł do gustu mój młodszy braciszek.
Muszę nad sobą popracować. Wspomnienia zawsze sprawiają, że tracę nad sobą panowanie, a to coś, co nie powinno się dziać. Jeszcze kiedyś niechcący wypieprzę brata z rodziny, a to byłaby już przesada. Matka by mnie zabiła. Ojciec tym bardziej...East to ich pieprzony pupilek. To ja zawsze sprawiałem najwięcej problemów...A teraz na ich i moje nieszczęście jestem głową młodszego pokolenia. Nigdy nie chciałem tego pierdolonego zaszczytu. To miał być South...Nie ja.
Wciągnąłem Megan do swojej sypialni i zamknąłem za nami drzwi. Uderzyło mnie, że nie było mnie tam już prawie miesiąc. Mimo wszystko nic się nie zmieniło. Ogromne łóżko, żyrandol, ciężkie mahoniowe meble, lampy w starym stylu, biblioteczka, biurko...-wszystko tak jak zostawiłem.
-Czysto jak na faceta- stwierdziła Meg, oceniając pokój.
-Mamy sprzątaczkę- Uśmiechnąłem się ironicznie i obróciłem się tak, żeby znaleźć się dokładnie naprzeciwko niej.- Pomyślałem, że chciałabyś obejrzeć moją sypialnię.
-Bardzo trafnie.-Uśmiechnęła się znacząco.
Nie potrzebowałem drugiego zaproszenia. Wpiłem usta w jej wargi i zacząłem ją namiętnie całować, dostając w zamian to samo. Tego właśnie potrzebowałem. Meg była idealna w każdym calu i nie dająca wytchnienia. Lepsza od alkoholu, narkotyków czy czegokolwiek innego. Przy niej mogłem przestać myśleć. Z Meg liczyła się tylko przyjemność.
Wsunęła ręce pod moją koszulkę i ocierając się o mnie, popchnęła mnie na łóżko.
-Dzisiaj skończymy to, co zaczęliśmy ostatnio.-Wyszeptała mi do ucha, skubiąc zębami moją szyję i bez żadnego ostrzeżenia wbiła w nią zęby. Jęknąłem, zmieniając pozycję, by zrobić z nią to samo.
-Jeśli nie wywiniesz znów jakiegoś numeru.-Powiedziałem ostrzegawczo.
-Obiecuję, Northy. Dziś będę grzeczna.-Zamruczała.-Tak?
-Tak.-Pocałowałem ją mocno w usta i jednym ruchem zrzuciłem z siebie koszulkę.-Bez ubrań wyglądasz dużo lepiej.
Meg uśmiechnęła się lubieżnie i w zmysłowym tempie zsunęła z siebie sukienkę.
-Lepiej?-Uniosła brew.
-O wiele lepiej.-Uśmiechnąłem się chytrze i zacząłem wędrówkę ustami po jej nagim, gładkim brzuchu.
(Meg?)
piątek, 25 lipca 2014
Ostatnie opowiadanie gościnne od Glenna
-Zawiodłem się na tobie, Glenn.- Zimny głos Alexiusa odbijał się o kamienne ściany, budząc dreszcz w mojej klatce piersiowej.- Doskonale wiesz jaką karę ponoszą zdrajcy. A ty jesteś zdrajcą...Ma rację?
Jedyne, na co znalazłem siłę to ciche jęknięcie.
-Powiedz, jesteś zdrajcą?!-Jego głos stał się ostrzejszy, kiedy złapał mnie za podbródek i zmusił do patrzenia sobie w oczy.
-T-tak.-Wyjąkałem, krztusząc się swoją krwią, która nie przestawała spływać z mojego nosa do gardła.
-Kim jesteś?-Dobrze się bawił, udając, że nie dosłyszał.
-Jestem zdrajcą- wysyczałem, ledwo łapiąc oddech.
-Świetnie- zaklaskał cicho w dłonie, odsuwając się. Przez chwilę miałem nadzieję, że to wszystko wreszcie się skończy, że w końcu mnie zabije i ten cholerny ból odejdzie w zapomnienie.-Wyjaśnij mi teraz dlaczego uwolniłeś naszego więźnia. Dlaczego zdradziłeś Radę?
Nie miałem pojęcia co powiedzieć...Sam nie wiedziałem dlaczego to zrobiłem. Mogłem przecież żyć w spokoju, służyć Radzie, wykonywać wszystkie absurdalne rozkazy, a później spokojnie umrzeć ze starości lub na jakiejś wojnie...Ale wybrałem to. Umieram, bo odezwało się we mnie sumienie. Bo poczułem jakąś dziwną więź z tym chłopakiem...
Pogodziłem się z tym. Chciałem żeby żył, nie mogę tego wytłumaczyć, ale to proste. Chcę żeby on żył, nawet jeśli go nie znam...To brzmi jak szaleństwo, ale jeśli ceną za życie tego chłopaka ma być moje, podejmuję tą stawkę. Moje życie i tak nie jest nic warte. Może przez to, że uratowałem Ivalio, jakoś odkupię swoje winy. Albo i nie.
Alexius kopnął mnie z całej siły w brzuch, niezadowolony z braku mojej odpowiedzi. Czytał w myślach i nie potrzebował słów, by wiedzieć, ale w ten sposób miał rozrywkę.
Krzyknąłem z bólu, wycieńczony. Nie miałem żadnej możliwości ruchów. Krępujące moje ręce łańcuchy były groteskowo podwieszone pod sufitem, cały czas utrzymując mnie w pozycji stojącej z uniesionymi nad głową rękami. Nie byłem pewien, ale wydawało mi się, że stopy mam przytwierdzone do ziemi za pomocą dwóch śrub wkręconych w śródstopie. Ból mieszał się ze sobą, otępiając mnie tak, że już sam nie wiedziałem gdzie szukać jego źródła. Może na poszarpanych batem plecach? Albo na brzuchu, na którym widniało kilkadziesiąt ranek od ugryzień hybryd. Było tego więcej...Ale nie miałem siły, żeby sobie przypominać.
Gdybym nadal miał swoje moce może byłbym teraz gdzie indziej. Ale moce nadaje Rada. I odbiera je również ona. Nie miałem już niczego. Byłem tylko żałosnym kawałkiem postrzępionego mięsa.
-Jaka szkoda, że musimy już kończyć, Glenn. Mój syn przyszedł mi na spotkanie.-Powiedział Alexius i posłał mi przeciągłe spojrzenie.-Mógłbym dać ci ulgę, wbijając ci sztylet w serce, chłopcze. Ale tego nie zrobię. Umrzesz w mękach. Jak zdrajca.- Wysyczał jeszcze z lodowatym uśmiechem i zostawił mnie samego. Czułem, że umieram. Że już niedługo ból zniknie...Przed oczami przewijało mi się całe moje nędzne życie. Zwiesiłem głowę, nie mając siły by dłużej utrzymywać ją w pionie i jęknąłem żałośnie.
Nie wiem czy to też była tylko kolejna mara, albo przywidzenie, ale zobaczyłem jak w drzwiach stoi białowłosy chłopak.
-Nie ma za co Ivalio- Wyjąkałem, plując krwią. I wtedy ból zniknął. Nie było już zupełnie nic. Tylko ciemność. Ciemność i zapach śmierci. Mojej i moich tak samo martwych towarzyszy.
Jedyne, na co znalazłem siłę to ciche jęknięcie.
-Powiedz, jesteś zdrajcą?!-Jego głos stał się ostrzejszy, kiedy złapał mnie za podbródek i zmusił do patrzenia sobie w oczy.
-T-tak.-Wyjąkałem, krztusząc się swoją krwią, która nie przestawała spływać z mojego nosa do gardła.
-Kim jesteś?-Dobrze się bawił, udając, że nie dosłyszał.
-Jestem zdrajcą- wysyczałem, ledwo łapiąc oddech.
-Świetnie- zaklaskał cicho w dłonie, odsuwając się. Przez chwilę miałem nadzieję, że to wszystko wreszcie się skończy, że w końcu mnie zabije i ten cholerny ból odejdzie w zapomnienie.-Wyjaśnij mi teraz dlaczego uwolniłeś naszego więźnia. Dlaczego zdradziłeś Radę?
Nie miałem pojęcia co powiedzieć...Sam nie wiedziałem dlaczego to zrobiłem. Mogłem przecież żyć w spokoju, służyć Radzie, wykonywać wszystkie absurdalne rozkazy, a później spokojnie umrzeć ze starości lub na jakiejś wojnie...Ale wybrałem to. Umieram, bo odezwało się we mnie sumienie. Bo poczułem jakąś dziwną więź z tym chłopakiem...
Pogodziłem się z tym. Chciałem żeby żył, nie mogę tego wytłumaczyć, ale to proste. Chcę żeby on żył, nawet jeśli go nie znam...To brzmi jak szaleństwo, ale jeśli ceną za życie tego chłopaka ma być moje, podejmuję tą stawkę. Moje życie i tak nie jest nic warte. Może przez to, że uratowałem Ivalio, jakoś odkupię swoje winy. Albo i nie.
Alexius kopnął mnie z całej siły w brzuch, niezadowolony z braku mojej odpowiedzi. Czytał w myślach i nie potrzebował słów, by wiedzieć, ale w ten sposób miał rozrywkę.
Krzyknąłem z bólu, wycieńczony. Nie miałem żadnej możliwości ruchów. Krępujące moje ręce łańcuchy były groteskowo podwieszone pod sufitem, cały czas utrzymując mnie w pozycji stojącej z uniesionymi nad głową rękami. Nie byłem pewien, ale wydawało mi się, że stopy mam przytwierdzone do ziemi za pomocą dwóch śrub wkręconych w śródstopie. Ból mieszał się ze sobą, otępiając mnie tak, że już sam nie wiedziałem gdzie szukać jego źródła. Może na poszarpanych batem plecach? Albo na brzuchu, na którym widniało kilkadziesiąt ranek od ugryzień hybryd. Było tego więcej...Ale nie miałem siły, żeby sobie przypominać.
Gdybym nadal miał swoje moce może byłbym teraz gdzie indziej. Ale moce nadaje Rada. I odbiera je również ona. Nie miałem już niczego. Byłem tylko żałosnym kawałkiem postrzępionego mięsa.
-Jaka szkoda, że musimy już kończyć, Glenn. Mój syn przyszedł mi na spotkanie.-Powiedział Alexius i posłał mi przeciągłe spojrzenie.-Mógłbym dać ci ulgę, wbijając ci sztylet w serce, chłopcze. Ale tego nie zrobię. Umrzesz w mękach. Jak zdrajca.- Wysyczał jeszcze z lodowatym uśmiechem i zostawił mnie samego. Czułem, że umieram. Że już niedługo ból zniknie...Przed oczami przewijało mi się całe moje nędzne życie. Zwiesiłem głowę, nie mając siły by dłużej utrzymywać ją w pionie i jęknąłem żałośnie.
Nie wiem czy to też była tylko kolejna mara, albo przywidzenie, ale zobaczyłem jak w drzwiach stoi białowłosy chłopak.
-Nie ma za co Ivalio- Wyjąkałem, plując krwią. I wtedy ból zniknął. Nie było już zupełnie nic. Tylko ciemność. Ciemność i zapach śmierci. Mojej i moich tak samo martwych towarzyszy.
Od East'a
-East?!
Gdy do moich uszu doszedł znajomy głos, przebijający się przez ten zgiełk zapachów uniosłem się z leżaka i spojrzałem na drzwi. Podniosłem do góry ciemne okulary i uśmiechnąłem się drapieżnie. W pierwszym odruchu chciałem przypaść do brata i go przytulić, porozmawiać i w ogóle, a w drugim ... Poczułem się lekko zagrożony. Zamarłem w bezruchu na swoim miejscu. Co tu robią dziewczyny? Od kiedy z nimi ... ?
Przejechałem po każdym z nich wzrokiem. Nadal zachowałem bezpieczną odległość, a więc nie ruszałem się z miejsca. Muszę przyznać, że na mój widok każdy zareagował inaczej.
Na twarzy West'a widać było szeroki uśmiech, a w oczach dostrzegłem to braterskie ciepło.
Na twarzy jego, hmm...dziewczyny? malowała się raczej przyjacielskość i ciekawość.
Dwie pozostałe dziewczyny były czujne i tak, jak ja, spięte i gotowe do ataku.
Chyba największy ból sprawił mi North. Był całkowicie obojętny. Chyba dla niego równie dobrze mogłem nie istnieć. No, ale cóż, miałem się przez to załamać? No nie sądzę.
Zdziwił mnie jeszcze jeden fakt. Po jaką cholerę ciągali ze sobą ludzką dziewczynę? Jakiś pupilek? Rodzaj domowego zwierzaka? A może niektórzy byli zbyt leniwi i trzymali ze sobą pojemnik z krwią tak na wszelki wypadek?
- East? A ci co? Aż tak się zmieniliśmy, że nas nie poznajesz?- West uniósł obie brwi do góry z rozbawieniem. Najwidoczniej dla niego nadal byłem małym dzieckiem.
Do moich uszu doszło ciche prychnięcie. Nie mogłem jednak zadecydować czy wydał je mój najstarszy brat, czy ta "ruda" za nim. Choć w gruncie rzeczy bardziej miała włosy koloru brązowego.
W końcu zgrabnym, kocim ruchem wstałem z leżaka i podszedłem do nich. Ciągle w głowie układałem sobie ewentualny plan ucieczki. Wiedziałem, że North mógł chcieć mnie wypędzić. Może tego nie zrobi, ale było to w gruncie rzeczy możliwe.
Gotowy do odwrotu odchyliłem szklane drzwi i wszedłem do środka.
-No nie przesadzaj. Nadal wyglądasz jak ta góra mięsa i tak samo jedziesz.- Rzuciłem z uśmieszkiem na ustach, rzucając bratu ciepłe spojrzenie.
West się roześmiał, od razu rozładowując całą atmosferę. Nie wiadomo kiedy znalazłem się w jego objęciach.
-Och, East, East, ty za to też się nie zmieniłeś. Ciągle z ciebie taki sam dzieciak, jak kiedyś.- W jego głosie nie było żadnych odpychających nutek. To mnie w pewien sposób zrelaksowało, co przypłaciłem atakiem czochrania.
- Jezuu, West, aż tak się stęskniłeś?- Wyrwałem się z jego objęć i stanąłem po szklaną ścianą.- Może byś tak przedstawił mnie reszcie?- Rzuciłem spojrzenie North'owi, ale nie byłem pewien czy akurat on odpowie na moje pytanie.- No Lily jeszcze poznaję, Meg też, ale reszty nie za bardzo. Zresztą co się stało, że się złączyliście?- Tego byłem naprawdę ciekaw. Gdy znowu spojrzałem na North'a starłem się z blokiem prawdziwej pogardy i chłodu. Poczułem jak dreszcz przechodzi mi po kręgosłupie, a niedawno postanowiona chęć ponownego dołączenia do rodziny stała się jakaś taka ... nierealna. Czy mogłem znowu spokojnie nazywać ich rodziną, skoro "głowa" rodu najwidoczniej mnie nie chciała? Wprawdzie to się nie zmieniło przez te 15 lat, ale miał mi najwidoczniej coś za złe. I to dużo tych "cosiów" musiało się uzbierać skoro tak otwarcie pokazywał mi swą wrogość.
Zmrużyłem oczy, czując nagłą potrzebę znalezienia się w Los Angeles, gdzie znowu mógłbym bez skrępowania zabijać.
Zauważyłem, że dziewczęta też już obserwują North'a, ta ... przekąska także.
- Jak chcesz, North, to możemy udać, że mnie tu nie ma i pójdę.- Wskazałem kciukiem za siebie.- Nie ma problemu, naprawdę.
I że czuję się zraniony. Głupie uczucia. No shit. I czemu akurat Wendy musiała mnie tak uczuciowo napalić na powrót do domu? Kurwa. Upokorzenie poziom hard. Ja, wielce wielmożny panicz East z rodu jakiegoś tam, pytam własnego brata, choć nie otwarcie, czy nie uważa mnie już za członka rodziny i czy mam spadać. Och jasne, taa, nie było cię 15 lat, to o tobie zapomnieliśmy, a teraz kundlu spadaj na ulicę z której tak łaskawie do nas wróciłeś. Aż na łzy szczęścia mi się zbiera.
( North?)
Gdy do moich uszu doszedł znajomy głos, przebijający się przez ten zgiełk zapachów uniosłem się z leżaka i spojrzałem na drzwi. Podniosłem do góry ciemne okulary i uśmiechnąłem się drapieżnie. W pierwszym odruchu chciałem przypaść do brata i go przytulić, porozmawiać i w ogóle, a w drugim ... Poczułem się lekko zagrożony. Zamarłem w bezruchu na swoim miejscu. Co tu robią dziewczyny? Od kiedy z nimi ... ?
Przejechałem po każdym z nich wzrokiem. Nadal zachowałem bezpieczną odległość, a więc nie ruszałem się z miejsca. Muszę przyznać, że na mój widok każdy zareagował inaczej.
Na twarzy West'a widać było szeroki uśmiech, a w oczach dostrzegłem to braterskie ciepło.
Na twarzy jego, hmm...dziewczyny? malowała się raczej przyjacielskość i ciekawość.
Dwie pozostałe dziewczyny były czujne i tak, jak ja, spięte i gotowe do ataku.
Chyba największy ból sprawił mi North. Był całkowicie obojętny. Chyba dla niego równie dobrze mogłem nie istnieć. No, ale cóż, miałem się przez to załamać? No nie sądzę.
Zdziwił mnie jeszcze jeden fakt. Po jaką cholerę ciągali ze sobą ludzką dziewczynę? Jakiś pupilek? Rodzaj domowego zwierzaka? A może niektórzy byli zbyt leniwi i trzymali ze sobą pojemnik z krwią tak na wszelki wypadek?
- East? A ci co? Aż tak się zmieniliśmy, że nas nie poznajesz?- West uniósł obie brwi do góry z rozbawieniem. Najwidoczniej dla niego nadal byłem małym dzieckiem.
Do moich uszu doszło ciche prychnięcie. Nie mogłem jednak zadecydować czy wydał je mój najstarszy brat, czy ta "ruda" za nim. Choć w gruncie rzeczy bardziej miała włosy koloru brązowego.
W końcu zgrabnym, kocim ruchem wstałem z leżaka i podszedłem do nich. Ciągle w głowie układałem sobie ewentualny plan ucieczki. Wiedziałem, że North mógł chcieć mnie wypędzić. Może tego nie zrobi, ale było to w gruncie rzeczy możliwe.
Gotowy do odwrotu odchyliłem szklane drzwi i wszedłem do środka.
-No nie przesadzaj. Nadal wyglądasz jak ta góra mięsa i tak samo jedziesz.- Rzuciłem z uśmieszkiem na ustach, rzucając bratu ciepłe spojrzenie.
West się roześmiał, od razu rozładowując całą atmosferę. Nie wiadomo kiedy znalazłem się w jego objęciach.
-Och, East, East, ty za to też się nie zmieniłeś. Ciągle z ciebie taki sam dzieciak, jak kiedyś.- W jego głosie nie było żadnych odpychających nutek. To mnie w pewien sposób zrelaksowało, co przypłaciłem atakiem czochrania.
- Jezuu, West, aż tak się stęskniłeś?- Wyrwałem się z jego objęć i stanąłem po szklaną ścianą.- Może byś tak przedstawił mnie reszcie?- Rzuciłem spojrzenie North'owi, ale nie byłem pewien czy akurat on odpowie na moje pytanie.- No Lily jeszcze poznaję, Meg też, ale reszty nie za bardzo. Zresztą co się stało, że się złączyliście?- Tego byłem naprawdę ciekaw. Gdy znowu spojrzałem na North'a starłem się z blokiem prawdziwej pogardy i chłodu. Poczułem jak dreszcz przechodzi mi po kręgosłupie, a niedawno postanowiona chęć ponownego dołączenia do rodziny stała się jakaś taka ... nierealna. Czy mogłem znowu spokojnie nazywać ich rodziną, skoro "głowa" rodu najwidoczniej mnie nie chciała? Wprawdzie to się nie zmieniło przez te 15 lat, ale miał mi najwidoczniej coś za złe. I to dużo tych "cosiów" musiało się uzbierać skoro tak otwarcie pokazywał mi swą wrogość.
Zmrużyłem oczy, czując nagłą potrzebę znalezienia się w Los Angeles, gdzie znowu mógłbym bez skrępowania zabijać.
Zauważyłem, że dziewczęta też już obserwują North'a, ta ... przekąska także.
- Jak chcesz, North, to możemy udać, że mnie tu nie ma i pójdę.- Wskazałem kciukiem za siebie.- Nie ma problemu, naprawdę.
I że czuję się zraniony. Głupie uczucia. No shit. I czemu akurat Wendy musiała mnie tak uczuciowo napalić na powrót do domu? Kurwa. Upokorzenie poziom hard. Ja, wielce wielmożny panicz East z rodu jakiegoś tam, pytam własnego brata, choć nie otwarcie, czy nie uważa mnie już za członka rodziny i czy mam spadać. Och jasne, taa, nie było cię 15 lat, to o tobie zapomnieliśmy, a teraz kundlu spadaj na ulicę z której tak łaskawie do nas wróciłeś. Aż na łzy szczęścia mi się zbiera.
( North?)
czwartek, 24 lipca 2014
od West'a
Prowadząc samochód przez chwilę obserwowałem czarnego McLarena North'a zdecydowanie przekraczającego dozwoloną prędkość.
-Jest przygnębiony...-Lily wyrwała mnie z zamyślenia.
-Kto?-Chwilowo nie kontaktowałem.
-North- mruknęła, poprawiając się w fotelu. Śmierć tego wilkołaka ją przybiła, tylko nie chciała się do tego przyznać. Lily była zbyt wrażliwa na wszelkie nieszczęścia...- W Arkadii zginął South...Wróciły wspomnienia.
-Nie wykluczone, że Anna też maczała w to palce.-Powiedziałem posępnie.
-Od śmierci South'a ciągle skaczą sobie do oczu...Myślałam, że po tak długiej nieobecności Anny jakoś się uspokoili i pogodzili z tym, co się wtedy stało...
-Anna nigdy się z tym nie pogodzi. Tym bardziej North.-Odparłem.-Nie powinniśmy się w to mieszać, Lily. Porozmawiajmy o czymś innym.
Rozpamiętywanie śmierci mojego brata było jak rozdrapywanie ran, które już się zagoiły. Nie chciałem na nowo przeżywać tej tragedii...Pogodziłem się z nią 15 lat temu i nie chcę do tego wracać. Brakuje mi brata, ale to przeszłość. Chcę żyć normalnie.
-Wiem, że oboje macie problem z tym tematem, West.-Dotknęła mojej ręki.-Ale nie możecie wiecznie zamiatać wszystkiego pod dywan!
-Posłuchaj, Lily. Rozmawiasz z niewłaściwą osobą...Powinnaś pogadać o tym z North'em. Byli bliźniakami...Przeżył to dużo mocniej od nas wszystkich. Nawet nie chcę sobie tego wyobrażać.
-Masz rację.-Speszyła się lekko i oparła głowę o szybę.-Przepraszam, nie powinnam była o tym mówić.
-W porządku.- pocałowałem ją w policzek, ryzykując zderzenie z jadącą przed nami ciężarówką.
-Kiedy ostatnio byliście w domu?-Zmieniła temat.
-Kilka tygodni temu. Jeśli mam być szczery, to cieszę się, że wracamy do Vegas. Tam życie jest dużo wygodniejsze...
-Ciekawe tylko na jak długo...Obiecaliśmy pomóc wilkołakom, a wojna się jeszcze nie skończyła.
-Niestety. Liczę chociaż na tydzień, albo dwa.
-Mi jest wszystko jedno. Byle z tobą.-Posłała mi buziaka i uśmiechnęła się figlarnie.
-Masz jak w banku, kochanie. Obiecuję, że wybierzemy się razem na polowanie do jakiegoś uroczego kasyna. Tylko we dwoje.
Jej brązowe oczy zabłysły z podniecenia. Wyglądała tak uroczo, gdy się na coś napalała.
-Trzymam cię za słowo.
Zapomniałem na chwilę o drodze i z zachwytem podziwiałem jak promienie wschodzącego słońca smagają ją po twarzy, czyniąc ją jeszcze piękniejszą, o ile to w ogóle możliwe...
-Co?-Uniosła brew pytająco.
-Jesteś piękna.-Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu.-Uwielbiam cię.
-Nie podlizuj się, Westy. I tak już dawno udało ci się mnie uwieść.
-Nie zaszkodzi jeszcze raz.-Zaśmiałeś się i z trudem skupiłem znów na drodze.
-Jest przygnębiony...-Lily wyrwała mnie z zamyślenia.
-Kto?-Chwilowo nie kontaktowałem.
-North- mruknęła, poprawiając się w fotelu. Śmierć tego wilkołaka ją przybiła, tylko nie chciała się do tego przyznać. Lily była zbyt wrażliwa na wszelkie nieszczęścia...- W Arkadii zginął South...Wróciły wspomnienia.
-Nie wykluczone, że Anna też maczała w to palce.-Powiedziałem posępnie.
-Od śmierci South'a ciągle skaczą sobie do oczu...Myślałam, że po tak długiej nieobecności Anny jakoś się uspokoili i pogodzili z tym, co się wtedy stało...
-Anna nigdy się z tym nie pogodzi. Tym bardziej North.-Odparłem.-Nie powinniśmy się w to mieszać, Lily. Porozmawiajmy o czymś innym.
Rozpamiętywanie śmierci mojego brata było jak rozdrapywanie ran, które już się zagoiły. Nie chciałem na nowo przeżywać tej tragedii...Pogodziłem się z nią 15 lat temu i nie chcę do tego wracać. Brakuje mi brata, ale to przeszłość. Chcę żyć normalnie.
-Wiem, że oboje macie problem z tym tematem, West.-Dotknęła mojej ręki.-Ale nie możecie wiecznie zamiatać wszystkiego pod dywan!
-Posłuchaj, Lily. Rozmawiasz z niewłaściwą osobą...Powinnaś pogadać o tym z North'em. Byli bliźniakami...Przeżył to dużo mocniej od nas wszystkich. Nawet nie chcę sobie tego wyobrażać.
-Masz rację.-Speszyła się lekko i oparła głowę o szybę.-Przepraszam, nie powinnam była o tym mówić.
-W porządku.- pocałowałem ją w policzek, ryzykując zderzenie z jadącą przed nami ciężarówką.
-Kiedy ostatnio byliście w domu?-Zmieniła temat.
-Kilka tygodni temu. Jeśli mam być szczery, to cieszę się, że wracamy do Vegas. Tam życie jest dużo wygodniejsze...
-Ciekawe tylko na jak długo...Obiecaliśmy pomóc wilkołakom, a wojna się jeszcze nie skończyła.
-Niestety. Liczę chociaż na tydzień, albo dwa.
-Mi jest wszystko jedno. Byle z tobą.-Posłała mi buziaka i uśmiechnęła się figlarnie.
-Masz jak w banku, kochanie. Obiecuję, że wybierzemy się razem na polowanie do jakiegoś uroczego kasyna. Tylko we dwoje.
Jej brązowe oczy zabłysły z podniecenia. Wyglądała tak uroczo, gdy się na coś napalała.
-Trzymam cię za słowo.
Zapomniałem na chwilę o drodze i z zachwytem podziwiałem jak promienie wschodzącego słońca smagają ją po twarzy, czyniąc ją jeszcze piękniejszą, o ile to w ogóle możliwe...
-Co?-Uniosła brew pytająco.
-Jesteś piękna.-Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu.-Uwielbiam cię.
-Nie podlizuj się, Westy. I tak już dawno udało ci się mnie uwieść.
-Nie zaszkodzi jeszcze raz.-Zaśmiałeś się i z trudem skupiłem znów na drodze.
*
Zaparkowaliśmy samochody na parkingu przed naszym domem i wysiedliśmy na nagrzany od słońca chodnik. Dom wyglądał dokładnie tak, jak przed naszym wyjazdem. Raził swoimi rozmiarami nawet wśród innych bogatych willi wybudowanych wzdłuż jednej z najbogatszych dzielnic na przedmieściach Las Vegas. North w ciemnych okularach na nosie ruszył jako pierwszy w kierunku drzwi, a reszta poszła w jego ślady. W domu było cicho i chłodno- miło.
-Czujecie to?-North pociągnął nosem, wchodząc do środka. Faktycznie, wyczuwałem jakiś nieznany zapach. Z tego, co wiem, w domu powinna być teraz tylko nasza służąca. Nikt więcej.
-Jest na zewnątrz- mruknęła Meg, idąc w ślad z North'em. Ruszyliśmy korytarzem, nie spotykając po drodze nic, co przyciągałoby uwagę, aż dotarliśmy do szklanych drzwi, prowadzących do ogrodu.
Uniosłem brew, widząc smukłą postać rozłożoną na leżaku obok basenu.
-East?!
(East?)
środa, 23 lipca 2014
(Wataha Powietrza) od Rena
Przekazanie Hebi wiadomości o śmierci Mac'a było jak kolejne pchnięcie sztyletem w moje zharatane serce. Chciało mi się wyć. Usilnie ignorowałem też potrzebę rozpierdolenia wszystkiego, co znalazłoby się na mojej drodze...
Macabre nie żyje, a ja nie zrobiłem nic, by mu pomóc. Mogłem tylko, kurwa, patrzeć jak ten sukinsyn go morduje...Nienawidzę się za to. Nienawidzę Alexiusa, nienawidzę przeklętej Rady, nienawidzę mojego ojca, który podkulił ogon przy pierwszej lepszej okazji i uciekł jak tchórz od zagrożenia.
Przysięgam, że dorwę tego gada Alexiusa i pomszczę przyjaciela! Niezależnie od tego jak długo ten skunks będzie przede mną uciekał...Czas nie jest moim wrogiem, mogę czekać. A kiedy już tego doczekam...Zemsta będzie miała cudowny smak. Spokojnie, Mac. Dorwę tego kutasa.
Na ziemię przywrócił mnie lekki uścisk dłoni.
-Możemy stąd iść?
Napotkałem spojrzenie zielonych oczu Sol i przejechałem wzrokiem po twarzach innych wilków.
-Tak- Złapałem ją za rękę i pociągnąłem za sobą, przepychając się przez tłum gapiących się na nas ludzi.-Idźcie spać. Nie wiadomo kiedy następnym razem będziecie mieć ku temu jakąś okazję.- Powiedziałem jeszcze na odchodnym, mając świadomość, że i tak nie posłuchają...
Idąc ciemnym, nieoświetlonym korytarzem do mojej sypialni, próbowałem jakoś pozbyć się z głowy nękających mnie, ponurych myśli i jedynym, co mi w tym pomagało, była obecność Sol. Teraz tylko ona się liczy. Nie mogę już więcej dopuścić, żeby znalazła się w niebezpieczeństwie...
-Powinnaś odpocząć- Powiedziałem, kiedy znaleźliśmy się w pokoju.
-Ty też...-Powiedziała, ciągnąc mnie za rękę w stronę łóżka.
-Ja posiedzę jeszcze przez chwilę.-Wyrwałem rękę z jej uścisku i usiadłem na fotelu w rogu pokoju. Spanie było wykluczone. Musiałem przemyśleć jakiś plan, w razie gdyby Rada postanowiła zaatakować nas z zaskoczenia, po tym jak nabiorą sił po porażce.-Nie jestem zmęczony.
Sol tego nie łyknęła i z cichym westchnieniem podeszła do mnie, żeby dotknąć mojej twarzy.
-Ren, nie możesz winić się za całe zło tego świata. Nie możesz brać wszystkiego na swoje barki...-Szepnęła, gładząc mnie po policzku.
-Mogę.-Strąciłem jej rękę i odwróciłem wzrok.- Nic wtedy nie zrobiłem, wiesz? Mogłem tylko patrzeć.
Teraz chcę zrobić co tylko się da, żeby wygrać tą cholerną wojnę...I chcę cię ochronić.
-Wiem, Ren.-Uśmiechnęła się najsmutniejszym uśmiechem, jaki u niej widziałem.- Nie chcę cię przed niczym powstrzymywać. Niezależnie od tego co postanowisz, będę zawsze przy tobie.
Nie mogłem się powstrzymać i wciągnąłem ją sobie na kolana, całując ją jednocześnie w usta.
-Nawet sobie nie wyobrażasz jak bardzo cię kocham.-Zrobiłem sobie przerwę na oddech i oparłem czoło o jej czoło. - Nie przeżyłbym, gdyby coś ci się stało. Jesteś wszystkim, co mam.
Schowałem twarz w zagłębieniu jej szyi i przymknąłem oczy. Wizja utraty Sol była bardziej przytłaczająca niż cokolwiek innego...
-Nic mi nie będzie, obiecuję.-Wyszeptała.-Chodźmy spać.
-Skoro każesz.-Podniosłem głowę i uśmiechnąłem się lekko. Wstałem, nie wypuszczając Sol z ramion i położyłem ją na łóżku.-Kocham cię, Mała.-Pocałowałem ją jeszcze w usta i położyłem się obok, oplatając ją ramionami i przyciskając jej plecy do mojego brzucha.
-Ja ciebie też, twardzielu.
Zdążyłem się jeszcze uśmiechnąć, zanim porwał mnie sen.
-Tak- Złapałem ją za rękę i pociągnąłem za sobą, przepychając się przez tłum gapiących się na nas ludzi.-Idźcie spać. Nie wiadomo kiedy następnym razem będziecie mieć ku temu jakąś okazję.- Powiedziałem jeszcze na odchodnym, mając świadomość, że i tak nie posłuchają...
Idąc ciemnym, nieoświetlonym korytarzem do mojej sypialni, próbowałem jakoś pozbyć się z głowy nękających mnie, ponurych myśli i jedynym, co mi w tym pomagało, była obecność Sol. Teraz tylko ona się liczy. Nie mogę już więcej dopuścić, żeby znalazła się w niebezpieczeństwie...
-Powinnaś odpocząć- Powiedziałem, kiedy znaleźliśmy się w pokoju.
-Ty też...-Powiedziała, ciągnąc mnie za rękę w stronę łóżka.
-Ja posiedzę jeszcze przez chwilę.-Wyrwałem rękę z jej uścisku i usiadłem na fotelu w rogu pokoju. Spanie było wykluczone. Musiałem przemyśleć jakiś plan, w razie gdyby Rada postanowiła zaatakować nas z zaskoczenia, po tym jak nabiorą sił po porażce.-Nie jestem zmęczony.
Sol tego nie łyknęła i z cichym westchnieniem podeszła do mnie, żeby dotknąć mojej twarzy.
-Ren, nie możesz winić się za całe zło tego świata. Nie możesz brać wszystkiego na swoje barki...-Szepnęła, gładząc mnie po policzku.
-Mogę.-Strąciłem jej rękę i odwróciłem wzrok.- Nic wtedy nie zrobiłem, wiesz? Mogłem tylko patrzeć.
Teraz chcę zrobić co tylko się da, żeby wygrać tą cholerną wojnę...I chcę cię ochronić.
-Wiem, Ren.-Uśmiechnęła się najsmutniejszym uśmiechem, jaki u niej widziałem.- Nie chcę cię przed niczym powstrzymywać. Niezależnie od tego co postanowisz, będę zawsze przy tobie.
Nie mogłem się powstrzymać i wciągnąłem ją sobie na kolana, całując ją jednocześnie w usta.
-Nawet sobie nie wyobrażasz jak bardzo cię kocham.-Zrobiłem sobie przerwę na oddech i oparłem czoło o jej czoło. - Nie przeżyłbym, gdyby coś ci się stało. Jesteś wszystkim, co mam.
Schowałem twarz w zagłębieniu jej szyi i przymknąłem oczy. Wizja utraty Sol była bardziej przytłaczająca niż cokolwiek innego...
-Nic mi nie będzie, obiecuję.-Wyszeptała.-Chodźmy spać.
-Skoro każesz.-Podniosłem głowę i uśmiechnąłem się lekko. Wstałem, nie wypuszczając Sol z ramion i położyłem ją na łóżku.-Kocham cię, Mała.-Pocałowałem ją jeszcze w usta i położyłem się obok, oplatając ją ramionami i przyciskając jej plecy do mojego brzucha.
-Ja ciebie też, twardzielu.
Zdążyłem się jeszcze uśmiechnąć, zanim porwał mnie sen.
wtorek, 22 lipca 2014
(Wataha Wody) od Ice'a
Miażdżące uczucie paniki i strachu kołatało się w moim żołądku jeszcze zanim Ren otworzył usta.
-Mac nie żyje. Zabił go Alexius.-Powiedział cicho, opanowanym do perfekcji głosem wojownika. Patrzył na coś, co znajdowało się za mną. W czarnych oczach Alfy był żal i dopiero wtedy zrozumiałem na co patrzy. Odwróciłem się do Hebi, wpatrującej się z szeroko otwartymi oczami w Rena. Wydawała się taka krucha...
-Hebi...Tak mi przykro- Wiedziałem, że te słowa nic nie znaczą, że są puste same w sobie, bo nic nie oddałoby tego, co chciałem jej przekazać, ale mimo wszystko wypłynęły z moich ust.
Dziewczyna spojrzała na mnie rubinowymi oczami, w których zamigotały łzy i rzuciła się prosto w moje ramiona, wtulając twarz w moją pierś, gdy zaczęła cicho szlochać. Bez słowa objąłem ją ramieniem i położyłem brodę na jej włosach, kołysząc lekko.
Nigdy nie lubiliśmy się specjalnie z Macabrem, ale jego śmierć była dla mnie szokująca i smutna. Wolałem nawet nie myśleć, co czuje teraz Hebi. Nie zdążyła się nawet z nim pożegnać...
Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Prawie każda osoba obecna w jaskini gapiła się na nas ze współczuciem. Członkowie watahy ognia błądzili pustymi spojrzeniami po ścianach, powoli godząc się ze stratą swojego Alfy. Byli spłoszeni, zagubieni i niepewni, jak każde stado po śmierci swojego wodza. Teraz ich Alfą mógłby zostać Alexius- gdyby tylko tego zażądał- bo to on pokonał ich przywódcę. Takie było prawo... Nawet o ile je znali, wiedzieli, że Alexius na pewno nie pomyśli nawet o tym szczególe. I wiedzieli, że Alfę będą musieli wybrać lub się nią stać. Niepotrzebne nam potyczki o władzę pomiędzy członkami stada, więc to my wybierzemy Alfę Watahy Ognia. Ren się tym zajmie.
Nie mogłem już znieść tych wszystkich spojrzeń i wziąłem Hebi na ręce. Nie zaprotestowała i przypominała szmacianą lalkę z pustym, pełnym bólu spojrzeniem, kiedy niosłem ją korytarzem, ignorując spojrzenia gapiów. Wtuliła się w moją szyję i zasnęła. A przynajmniej tak myślałem, dopóki nie położyłem jej na materacu w jednym z wolnych pokoi i miałem już wychodzić, a ona wciąż z zamkniętymi oczami złapała mnie za rękę.
-Nie zostawiaj mnie samej, Ice...Proszę...-Jej głos był cichy i słaby. Prawie rozdzierał mi serce...
-Nigdzie się nie wybieram.-Uśmiechnąłem się mimowolnie i położyłem się obok, odruchowo obejmując ją ramieniem.-Prześpij się. Cały czas będę przy tobie.
-Wiem.-Złapała mnie za rękę, próbując ukryć kolejne łzy, płynące po jej policzkach.
-Dobranoc, Hebi.-Pocałowałem ją w czoło, wiedząc, że ta noc nie będzie dobra, a koszmary tylko czekają, by nękać ją w snach...Straciła dzisiaj więcej niż każdy z nas i podziwiam ją za to, że się nie poddała. Obiecałem Mac'owi ją chronić i zamierzam tą obietnicę spełnić. Nawet jeśli będę musiał walczyć z upiorami...
Milczeliśmy przez chwilę, nasłuchując rozmów wilków za ścianą, a potem...Zasnęliśmy.
-Mac nie żyje. Zabił go Alexius.-Powiedział cicho, opanowanym do perfekcji głosem wojownika. Patrzył na coś, co znajdowało się za mną. W czarnych oczach Alfy był żal i dopiero wtedy zrozumiałem na co patrzy. Odwróciłem się do Hebi, wpatrującej się z szeroko otwartymi oczami w Rena. Wydawała się taka krucha...
-Hebi...Tak mi przykro- Wiedziałem, że te słowa nic nie znaczą, że są puste same w sobie, bo nic nie oddałoby tego, co chciałem jej przekazać, ale mimo wszystko wypłynęły z moich ust.
Dziewczyna spojrzała na mnie rubinowymi oczami, w których zamigotały łzy i rzuciła się prosto w moje ramiona, wtulając twarz w moją pierś, gdy zaczęła cicho szlochać. Bez słowa objąłem ją ramieniem i położyłem brodę na jej włosach, kołysząc lekko.
Nigdy nie lubiliśmy się specjalnie z Macabrem, ale jego śmierć była dla mnie szokująca i smutna. Wolałem nawet nie myśleć, co czuje teraz Hebi. Nie zdążyła się nawet z nim pożegnać...
Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Prawie każda osoba obecna w jaskini gapiła się na nas ze współczuciem. Członkowie watahy ognia błądzili pustymi spojrzeniami po ścianach, powoli godząc się ze stratą swojego Alfy. Byli spłoszeni, zagubieni i niepewni, jak każde stado po śmierci swojego wodza. Teraz ich Alfą mógłby zostać Alexius- gdyby tylko tego zażądał- bo to on pokonał ich przywódcę. Takie było prawo... Nawet o ile je znali, wiedzieli, że Alexius na pewno nie pomyśli nawet o tym szczególe. I wiedzieli, że Alfę będą musieli wybrać lub się nią stać. Niepotrzebne nam potyczki o władzę pomiędzy członkami stada, więc to my wybierzemy Alfę Watahy Ognia. Ren się tym zajmie.
Nie mogłem już znieść tych wszystkich spojrzeń i wziąłem Hebi na ręce. Nie zaprotestowała i przypominała szmacianą lalkę z pustym, pełnym bólu spojrzeniem, kiedy niosłem ją korytarzem, ignorując spojrzenia gapiów. Wtuliła się w moją szyję i zasnęła. A przynajmniej tak myślałem, dopóki nie położyłem jej na materacu w jednym z wolnych pokoi i miałem już wychodzić, a ona wciąż z zamkniętymi oczami złapała mnie za rękę.
-Nie zostawiaj mnie samej, Ice...Proszę...-Jej głos był cichy i słaby. Prawie rozdzierał mi serce...
-Nigdzie się nie wybieram.-Uśmiechnąłem się mimowolnie i położyłem się obok, odruchowo obejmując ją ramieniem.-Prześpij się. Cały czas będę przy tobie.
-Wiem.-Złapała mnie za rękę, próbując ukryć kolejne łzy, płynące po jej policzkach.
-Dobranoc, Hebi.-Pocałowałem ją w czoło, wiedząc, że ta noc nie będzie dobra, a koszmary tylko czekają, by nękać ją w snach...Straciła dzisiaj więcej niż każdy z nas i podziwiam ją za to, że się nie poddała. Obiecałem Mac'owi ją chronić i zamierzam tą obietnicę spełnić. Nawet jeśli będę musiał walczyć z upiorami...
Milczeliśmy przez chwilę, nasłuchując rozmów wilków za ścianą, a potem...Zasnęliśmy.
sobota, 19 lipca 2014
od East'a
Nagrzana płyta lotniska dawała mi się we znaki. Jak ja nie lubię słońca... Poprawiłem na sobie czarną kurtkę z kapturem i ruszyłem z tłumem na lotnisko. Dawałem się im pchać, dotykać, ocierać, a myślami byłem gdzie indziej. Czas w tej chwili mógłby dla mnie nie istnieć. Otaczał mnie gwar, wywołany przez ludzi. Przeszedłem przez bramki. Otworzyły się przede mną automatyczne drzwi, a ja myślałem.
Dawno nie było mnie w domu. Nie chciałem być w końcu zależny od braci. South zawsze prawił mi morale, starając się mnie należycie do życia przygotować. Zupełnie, jakby był moim ojcem, a nie bratem. Co do ojca to ten zawsze mnie rozpieszczał. Byłem jego ostatnim dzieckiem. Nie chciał mieć większej ilości potomków. Może jest to spowodowane tym, że skończyły się mu kierunki świata. W sumie w to nie wnikałem.
West oczywiście traktował mnie jak berbecia, co to z pieluch nie wyrósł, a North przeważnie nie zwracał na mnie uwagi. Żył swoim życiem i nie chciał, żeby ktokolwiek się do niego pchał. No może oprócz South'a, ze względu na to, że byli bliźniakami i tylko South potrafił jakoś do niego dotrzeć z jakimkolwiek skutkiem. Zawsze wydawało mi się, że tylko South go rozumiał.
Odkąd zasmakowałem po raz pierwszy ludzkiej krwi uwielbiałem zatracać się w polowaniu, tropieniu, zabijaniu. Po prostu samolubnie zaspakajałem sam siebie. Choć wtedy może faktycznie byłem takim wampirem co to nikogo nie lubił. Wiecznie naburmuszone małe dziecko, choć o wybuchach samoistnego szczęścia wolałem nie wspominać. Wtedy to dopiero się nade mną rozczulali. Choć nie można im odmówić odpowiedzialności. Ganili mnie za tyle spraw. Ciągle byli na wyciągnięcie ręki, więc było mi dobrze. Tak bezpiecznie. Chyba mógłbym startować do tytułu "Najszczęśliwsze dziecko roku".
Potem nastoletni bunt, choć może w wampirzym wypadku tego powiedzieć nie można, bo miałem ten "bunt" w wieku 60 lat. Czego mi tak wtedy brakowało? Nie podejmowałem samodzielnych decyzji. Wszystko co robiłem było wymogiem rodziców, potem najstarszego brata.
Szedłem ulicami Vegas w kompletnej ciszy. Nie zwracałem uwagi na mijane przeze mnie kasyna i ludzi, którzy tam się znajdowali. Ludzie to pożywka. Coś jak krowy hodowane tylko po to, by je urżnąć. Ale to inna sprawa.
Przez jezdnię przemykały różnokolorowe i drogie samochody. Raj dla oczu i hazardzistów. Wieczorem wypadnę na miasto i zapoluję. Może nawet wkręcę się w jakieś wyścigi samochodowe? Zawsze jakaś miła odmiana, pobudzająca krew w żyłach.
Moje puszczone z wodzy zmysły odbierały szmer bicia człowieczych serc, stukot wysokich obcasów, wdechy i wydechy, odległe śmiechy, warkot samochodów, odległe wycie syren radiowozów. Był to straszny jazgot, ale i tak nie zwracałem na to uwagi. Kierowałem się tylko sobie znanym szlakiem, który miał mnie doprowadzić do domu.
15 lat mnie nie było. Nie wróciłem nawet na wiadomość o śmierci South'a. Nie potrafiłem się z tym wszystkim zmierzyć. Zamieniłem się w samotną bestię, która szukała spokoju w bólu innych. Taki ze mnie tchórz. Nie pożegnałem się z bratem należycie. Z resztą nie tylko z nim. W końcu te kilkanaście lat temu zniknąłem z domu bez słowa. Będę czuł tą ranę do końca mojego życia.
Zagłębiałem się w uliczki tego Miasta Grzechu ze spuszczoną głową. Wiedziałem, że moje ciemne oczy były przymglone, nieobecne.
Jak mnie przyjmą? Zganią? Zwyzywają? Co się działo, gdy mnie nie było?
W moim życiu, a przynajmniej tej jego części było tyle niewiadomych, których musiałem się kiedyś pozbyć. I teraz przyszedł ten czas. Coś dziwnego działo się w mieście Wendy. Od kiedy wilkołaki bratają się z wiedźmami? Bo musiały to robić, skoro ojcem Małej był wilkołak. Z innej beczki, od kiedy ja interesuję się Wilkołakami? Przecież te stwory to kolejny podgatunek Wyższych Ras. Kto tam by się chciał zajmować ich problemami? No na pewno nie wampiry.
W końcu stanąłem przed rodzinną willą. Wyrwałem się z pajęczyny zgubnych myśli i chłonąłem całym sobą widok i zapach tego miejsca. Jak ja za tym wszystkim tęskniłem. Za czernią dachu, bielą ścian, mrokiem okien, wypielęgnowanym ogródkiem z basenem, podjazdem, zapachem kwiatów. Dziwnie rozczulony ruszyłem ku drzwiom, starając się zebrać w sobie. Nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka. Jakże wielki spotkałem zawód nie znajdując w środku obecności braci, a jedynie pokojówkę.
Dom stał pusty.
- Witaj, Betti.- Odezwałem się przyjaźnie do kobiety, zjawiając się znienacka tuż za nią. Dampirka uśmiechnęła się do mnie, a jej posiwiałe ze starości włosy lekko zafalowały. Tęskniłem nawet za nią.
- East.- Rzuciła głosem pełnym ulgi i objęła mnie ramionami.- Jakże ty wydoroślałeś!
* * *
Po długiej rozmowie z dampirką na nowo zadomowiłem się w swoim pokoju. Zrobiłem tam kompletną czystkę, wyrzucając stamtąd wszystko, co kojarzyło mi się z przeszłością. Zeszło to dość szybko, jako że byłem obdarzony nadludzką szybkością i siłą. Wprowadziłem kilka zmian, które bardziej pasowały do mojego obecnego sposobu bycia. Postanowiłem, że zmienię meble, dokupię trochę książek i co tam jeszcze można zrobić. Założyłem żaluzje w oknach, zdmuchnąłem kurz z regałów, a jedną ze ścian pokryłem wielką mapą świata z zaznaczonymi ciekawymi siedliskami ludzi, które zamierzałem jeszcze odwiedzić, no i oczywiście gdzieś musiałem zaznaczać nowe cele do tropienia.
Zadowolony usiadłem na ciemnej, jakże wygodnej kanapie i przejechałem wzrokiem po pokoju.
Ciekawe kiedy inni wrócą. Westchnąłem i sięgnąłem po jedną z książek. Nie zamierzałem się ruszać z tego miejsca przez najbliższych kilka godzin. Potem polowanko i znowu dom.
Że też akurat teraz ich nie ma. A może od dłuższego czasu tu nie mieszkają, a ja jedynie o tym nie wiedziałem? Ta myśl była iście drażniąca.
W końcu książka mnie wciągnęła, a całe moje ciało rozluźniło.
* * *
Najedzony i podirytowany wszedłem do basenu. Od razu zacząłem wyładowywać zdobytą energię wykonując kolejne baseny kraulem.
A co jeśli na serio mieszkali sobie nie wiadomo gdzie i mnie nie poinformowali? Miałem ochotę rozszarpać czemuś gardło.
Po niecałej godzinie przysiadłem na krawędzi i wpatrzyłem się w gwiazdy. Sięgnąłem po ręcznik i wytarłszy się nim położyłem go na trawie, rozciągając się na nim. Poczekam co najwyżej tydzień. Jak ich nie będzie, to ich wytropię, albo znowu zniknę wśród ludzi sam dla siebie. Choć po latach wydało mi się to nieco przykre, że z nikim z rodziny się nie kontaktowałem. Przymknąłem powieki, zapadając w drzemkę.
Dawno nie było mnie w domu. Nie chciałem być w końcu zależny od braci. South zawsze prawił mi morale, starając się mnie należycie do życia przygotować. Zupełnie, jakby był moim ojcem, a nie bratem. Co do ojca to ten zawsze mnie rozpieszczał. Byłem jego ostatnim dzieckiem. Nie chciał mieć większej ilości potomków. Może jest to spowodowane tym, że skończyły się mu kierunki świata. W sumie w to nie wnikałem.
West oczywiście traktował mnie jak berbecia, co to z pieluch nie wyrósł, a North przeważnie nie zwracał na mnie uwagi. Żył swoim życiem i nie chciał, żeby ktokolwiek się do niego pchał. No może oprócz South'a, ze względu na to, że byli bliźniakami i tylko South potrafił jakoś do niego dotrzeć z jakimkolwiek skutkiem. Zawsze wydawało mi się, że tylko South go rozumiał.
Odkąd zasmakowałem po raz pierwszy ludzkiej krwi uwielbiałem zatracać się w polowaniu, tropieniu, zabijaniu. Po prostu samolubnie zaspakajałem sam siebie. Choć wtedy może faktycznie byłem takim wampirem co to nikogo nie lubił. Wiecznie naburmuszone małe dziecko, choć o wybuchach samoistnego szczęścia wolałem nie wspominać. Wtedy to dopiero się nade mną rozczulali. Choć nie można im odmówić odpowiedzialności. Ganili mnie za tyle spraw. Ciągle byli na wyciągnięcie ręki, więc było mi dobrze. Tak bezpiecznie. Chyba mógłbym startować do tytułu "Najszczęśliwsze dziecko roku".
Potem nastoletni bunt, choć może w wampirzym wypadku tego powiedzieć nie można, bo miałem ten "bunt" w wieku 60 lat. Czego mi tak wtedy brakowało? Nie podejmowałem samodzielnych decyzji. Wszystko co robiłem było wymogiem rodziców, potem najstarszego brata.
Szedłem ulicami Vegas w kompletnej ciszy. Nie zwracałem uwagi na mijane przeze mnie kasyna i ludzi, którzy tam się znajdowali. Ludzie to pożywka. Coś jak krowy hodowane tylko po to, by je urżnąć. Ale to inna sprawa.
Przez jezdnię przemykały różnokolorowe i drogie samochody. Raj dla oczu i hazardzistów. Wieczorem wypadnę na miasto i zapoluję. Może nawet wkręcę się w jakieś wyścigi samochodowe? Zawsze jakaś miła odmiana, pobudzająca krew w żyłach.
Moje puszczone z wodzy zmysły odbierały szmer bicia człowieczych serc, stukot wysokich obcasów, wdechy i wydechy, odległe śmiechy, warkot samochodów, odległe wycie syren radiowozów. Był to straszny jazgot, ale i tak nie zwracałem na to uwagi. Kierowałem się tylko sobie znanym szlakiem, który miał mnie doprowadzić do domu.
15 lat mnie nie było. Nie wróciłem nawet na wiadomość o śmierci South'a. Nie potrafiłem się z tym wszystkim zmierzyć. Zamieniłem się w samotną bestię, która szukała spokoju w bólu innych. Taki ze mnie tchórz. Nie pożegnałem się z bratem należycie. Z resztą nie tylko z nim. W końcu te kilkanaście lat temu zniknąłem z domu bez słowa. Będę czuł tą ranę do końca mojego życia.
Zagłębiałem się w uliczki tego Miasta Grzechu ze spuszczoną głową. Wiedziałem, że moje ciemne oczy były przymglone, nieobecne.
Jak mnie przyjmą? Zganią? Zwyzywają? Co się działo, gdy mnie nie było?
W moim życiu, a przynajmniej tej jego części było tyle niewiadomych, których musiałem się kiedyś pozbyć. I teraz przyszedł ten czas. Coś dziwnego działo się w mieście Wendy. Od kiedy wilkołaki bratają się z wiedźmami? Bo musiały to robić, skoro ojcem Małej był wilkołak. Z innej beczki, od kiedy ja interesuję się Wilkołakami? Przecież te stwory to kolejny podgatunek Wyższych Ras. Kto tam by się chciał zajmować ich problemami? No na pewno nie wampiry.
W końcu stanąłem przed rodzinną willą. Wyrwałem się z pajęczyny zgubnych myśli i chłonąłem całym sobą widok i zapach tego miejsca. Jak ja za tym wszystkim tęskniłem. Za czernią dachu, bielą ścian, mrokiem okien, wypielęgnowanym ogródkiem z basenem, podjazdem, zapachem kwiatów. Dziwnie rozczulony ruszyłem ku drzwiom, starając się zebrać w sobie. Nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka. Jakże wielki spotkałem zawód nie znajdując w środku obecności braci, a jedynie pokojówkę.
Dom stał pusty.
- Witaj, Betti.- Odezwałem się przyjaźnie do kobiety, zjawiając się znienacka tuż za nią. Dampirka uśmiechnęła się do mnie, a jej posiwiałe ze starości włosy lekko zafalowały. Tęskniłem nawet za nią.
- East.- Rzuciła głosem pełnym ulgi i objęła mnie ramionami.- Jakże ty wydoroślałeś!
* * *
Po długiej rozmowie z dampirką na nowo zadomowiłem się w swoim pokoju. Zrobiłem tam kompletną czystkę, wyrzucając stamtąd wszystko, co kojarzyło mi się z przeszłością. Zeszło to dość szybko, jako że byłem obdarzony nadludzką szybkością i siłą. Wprowadziłem kilka zmian, które bardziej pasowały do mojego obecnego sposobu bycia. Postanowiłem, że zmienię meble, dokupię trochę książek i co tam jeszcze można zrobić. Założyłem żaluzje w oknach, zdmuchnąłem kurz z regałów, a jedną ze ścian pokryłem wielką mapą świata z zaznaczonymi ciekawymi siedliskami ludzi, które zamierzałem jeszcze odwiedzić, no i oczywiście gdzieś musiałem zaznaczać nowe cele do tropienia.
Zadowolony usiadłem na ciemnej, jakże wygodnej kanapie i przejechałem wzrokiem po pokoju.
Ciekawe kiedy inni wrócą. Westchnąłem i sięgnąłem po jedną z książek. Nie zamierzałem się ruszać z tego miejsca przez najbliższych kilka godzin. Potem polowanko i znowu dom.
Że też akurat teraz ich nie ma. A może od dłuższego czasu tu nie mieszkają, a ja jedynie o tym nie wiedziałem? Ta myśl była iście drażniąca.
W końcu książka mnie wciągnęła, a całe moje ciało rozluźniło.
* * *
Najedzony i podirytowany wszedłem do basenu. Od razu zacząłem wyładowywać zdobytą energię wykonując kolejne baseny kraulem.
A co jeśli na serio mieszkali sobie nie wiadomo gdzie i mnie nie poinformowali? Miałem ochotę rozszarpać czemuś gardło.
Po niecałej godzinie przysiadłem na krawędzi i wpatrzyłem się w gwiazdy. Sięgnąłem po ręcznik i wytarłszy się nim położyłem go na trawie, rozciągając się na nim. Poczekam co najwyżej tydzień. Jak ich nie będzie, to ich wytropię, albo znowu zniknę wśród ludzi sam dla siebie. Choć po latach wydało mi się to nieco przykre, że z nikim z rodziny się nie kontaktowałem. Przymknąłem powieki, zapadając w drzemkę.
(Wataha Wody) od Elizabeth
Po tym jak zdjęto ze mnie klątwę nie poznawałam sama siebie. Zaczęłam być agresywna, chamska i lekkomyślna. To zupełnie do mnie nie pasowało. Tak jakby cały gniew z kilkunastu lat, który był ukryty pod lodową maską, chciał się ze mnie wydostać.
Do tego teraz odczuwałam ciepło. Co było dla mnie nie lada wyzwaniem, ponieważ jak się okazało nie znoszę ciepła.
Do tego teraz odczuwałam ciepło. Co było dla mnie nie lada wyzwaniem, ponieważ jak się okazało nie znoszę ciepła.
Siedziałam z kilkoma innymi osobami w jaskini. Zamknięta w burzy myśli w mojej głowie. Kiedy Ren i Sol wrócili, okazało się że Alfa ognia nie żyje.
Śmierć kolejnej osoby tylko podsyciła moją chęć zabicia wszystkich z Rady.
Co prawda, dowiedział się o nich niedawno, ale już wiedziałam że ci ludzie, nie... te potwory są odpowiedzialne też za mój ból, śmierć mojej rodziny i tą cholerną klątwę. Nagle bez świadomości podniosłam się i wyszłam z jaskini. Był już wieczór. Wszędzie dało się słychać odgłosy nocy. Weszłam do lasu. Po kilku minutach spaceru zatrzymałam się na polanie. Zaczęłam krzyczeć z całych sił. Sama nawet nie wiem dlaczego. Tak naprawdę to inni powinni być teraz na moim miejscu. Hebi, Sol, ktokolwiek. Każdy w Niemych Górach miał więcej powodów do załamania się niż ja.
Więc dlaczego nie mogłam przestać? Nagle usłyszałam szelest i wyczułam... wilkołaka.
Ucieszyłam się kiedy poznałam zapach, z krzaków wyłoniła się...
( Ktoś? Ktokolwiek?)
piątek, 18 lipca 2014
od North'a
- Teraz ja ciebie o coś zapytam. Póki nikogo nie ma, i nikt się nie dowie, że jednak masz uczucia.- Meg spojrzała na mnie twardo.- Co tak naprawdę czujesz do Meg?
-Nie twój zasrany interes.-Warknąłem rozdrażniony. Nienawidzę takich rozmów i szczerze mówiąc uciekłbym już dawno, ale musiałem się jeszcze upewnić, że Anna naprawdę nic sobie nie zrobi.
-Właśnie, że mój.-Nadąsała się.-Meg jest dla mnie jak siostra, zawsze dobrze się rozumiałyśmy i doskonale wiem, że ona cię kocha. A ty zachowujesz się jak dupek.
Skrzywiłem się. To nie było coś, co chciałbym usłyszeć. To o miłości...
-Nawet jeśli tak jej się wydaje, po jakimś czasie jej przejdzie. Powiedz jej, żeby nie traciła na mnie czasu.- Mój głos był odrobinę za ostry.
-North...To, co robisz nie ma sensu...Nie widzisz tego? Nie możesz wiecznie uciekać przed uczuciami.
-Uczucia tylko ranią, Anno. Ja nie uciekam. Ja się ich pozbyłem.-Powiedziałem zimno.
-To nie jest rozwiązanie.-Pokręciła głową.- Uczucia potrafią też pomagać.
-Nie mnie.-Spojrzałem jej stanowczo w oczy, dając jej do zrozumienia, że dla mnie rozmowa jest już skończona.-Chodźmy do samochodu. Odwiozę cię gdzie chcesz.
Westchnęła.
-Jesteś uparty jak osioł. I jesteś dupkiem.
-Wiem.- Rozbawiony podałem jej rękę.
-Pożar.-Spojrzenie Anny skierowało się na masywny budynek, w którym została reszta. Strach ścisnął moją klatkę piersiową. Jeśli jest jedna rzecz, której boję się najbardziej, to właśnie ogień. To on zabił mojego bliźniaka i bez wahania zrobiłby to samo z resztą mojej rodziny, gdyby tylko znalazła się w jego płomieniach. Odetchnąłem z ulgą, kiedy zobaczyłem jak wszyscy wybiegają na zewnątrz cali i zdrowi. Wilkołaki- Faith, Sol, Hoax, jakiś nieznany białowłosy i koleś z czarnymi jak noc oczami i moja rodzina. Nie wiedziałem dlaczego niektórzy z nich płaczą, wyją czy co tam jeszcze robią, ale coś najwyraźniej poszło nie tak. Meg, West, Lily i Cassie nie byli nawet usmoleni. Szli powoli w naszym kierunku i wyglądali na trochę przejętych.
-Co się stało?-Zapytałem, unosząc brew.
-Zginął jeden z wilkołaków...Zdaje się, że był to dla nich ktoś ważny.-West wzruszył ramionami i objął Lily ramieniem.
-Smutne...-Smutek w oczach Lily był aż zbyt oczywisty. Cała Lily. Zawsze martwiąca się o wszystkich i o wszystko, współczująca, miła Lily.
-Nie jesteśmy już potrzebni. Przynajmniej na razie.- Odezwała się Meg.-Powinniśmy pojechać na jakiś czas do Vegas, do waszych rodziców.-Rzuciła okiem na mnie i na Westa.- Jak będą chcieli naszej pomocy, mogą się z nami skontaktować przez telefon, jak cywilizowani ludzie, albo telepatycznie. Ta wilczyca sobie z tym poradzi. Teraz nie mamy tu czego szukać.
-Meg ma rację. Zmywamy się stąd.-Odwróciłem się w kierunku samochodów, wyciągając kluczyki do mojego McLarena.- Ja jadę sam.-Dodałem i bez słowa wsiadłem do auta. Za dużo wspominek jak na jeden dzień. Muszę pobyć chwilę sam, żeby zapomnieć.
środa, 16 lipca 2014
(Wataha Burzy) od Hebi
Od godziny plątałam się bez celu po obozie. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca, nie potrafiłam usiedzieć spokojnie na miejscu i cały czas dręczyło mnie dziwne uczucie, którego nie potrafiłam nazwać.
Kręciłam się między ludźmi, z niektórymi rozmawiałam dłużej lub krócej. Udało mi się też w końcu
porozmawiać z Bellą. Chociaż obeszłam teren trzy razy nigdzie nie spotkałam żadnej Alfy. Z tego, co
udało mi się usłyszeć z rozmowy Ice'a i Rena wywnioskowałam, że Mac opuścił obóz jakiś czas temu, a Ren poszedł zaraz za nim. Teraz zniknął też Ice. Znalazłam go nad rzeką, kilkaset metrów od miejsca, w którym w tej chwili przebywali członkowie wszystkich Watah. Stał oparty o drzewo, wzrok miał
skierowany na płynącą wodę, ale jego myśli zdawały się być zupełnie gdzie indziej. - Bu - wyrwany z zamyślenia Ice aż podskoczył, kiedy zakradłam się do niego. - Hebi... - Hah, przepraszam, ale wyglądałeś strasznie poważnie...Czy coś się stało? - zaniepokoiłam się. Blondyn spojrzał na mnie, na jego twarzy pojawił się blady uśmiech, który zaraz zniknął. - Chodzi o rozstanie z Bellą? - spytałam trochę nieśmiało, kiedy milczenie przedłużyło się. - Nie...Może trochę, ale...- chłopak westchnął - Pierwszy raz zabiłem człowieka - wymamrotał w końcu. Przez chwilę nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Zabijałam już wielokrotnie, nie było to dla mnie niczym niezwykłym, tak zostałam wychowana, ale nadal pamiętałam moment, kiedy zrobiłam to po raz pierwszy, więc rozumiałam Ice'a. - Ice...- zaczęłam, chociaż sama jeszcze nie do końca wiedziałam, co chcę powiedzieć. Zastanawiałam się, czy Alfa Wody czuje się winny czy może po prostu jest w szoku. Nigdy nie byłam dobra w dobieraniu słów, zawsze mówię po prostu to, o czym myślę - Nie zrobiłeś nic złego...Broniłeś przyjaciół, prawda? Ice przez chwilę wpatrywał się we mnie błękitnymi oczyma. Nie do końca wierzył w moje słowa... - Hebi, ja... Zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze, podbiegłam do niego i objęłam go ramionami. - Nie zrobiłeś nic złego, słyszysz? - powtórzyłam patrząc mu w oczy - Wszyscy zabijaliśmy, my i oni! Ale my nie jesteśmy tacy jak oni...Robimy to dla przyjaciół, dla wszystkich,
na których nam zależy, a oni...-nawet nie zauważyłam, kiedy mój głos zaczął drżeć - Przestań o tym
myśleć, bo stracisz z oczu to, co naprawdę jest dla ciebie ważne! Ice był wyraźnie zdziwiony moją reakcją. Teraz jemu odjęło mowę. Po chwili zaczął się śmiać, najpierw cicho i niewyraźnie, potem coraz głośniej. - Co? - znów dziwiłam się ja. - Nic...- chłopak odwzajemnił mój uścisk - Jesteś słodka... - Co?! - zaczerwieniłam się, udając oburzenie - Nie jestem słodka! Ja się tu staram powiedzieć ci coś budującego, a ty mi z takim tekstem wyjeżdżasz! Ice nadal się śmiał i przytulił mnie do siebie mocniej, obejmując mnie silnymi ramionami. W końcu też
nie wytrzymałam i wybuchnęłam śmiechem. Chwilę później, gdy już oboje się uspokoiliśmy, wróciliśmy do reszty. - Patrz - Ice wskazał palcem na małe zamieszanie, jakie zrobiło się przy "wejściu". Podeszliśmy bliżej, żeby zorientować sie w sytuacji. - Ren! Sol! - Ice, który był ode mnie sporo wyższy, pierwszy rozpoznał nowoprzybyłych w tłumie. Przecisnęliśmy się między zgromadzonymi, żeby znaleźć się przy nich. Oboje wyglądali na
wykończonych i przybitych. Ice od razu podbiegł do Alfy Powietrza i zasypał go pytaniami. Powoli się do nich zbliżyłam. Czułam jak moje serce raz gwałtownie przyśpiesza, a raz zwalnia, niemal się zatrzymuje. Rozglądałem się po twarzach wszystkich zebranych, patrzyłam to na Rena, to na Sol, oglądałam się nawet za ich plecy. "O co chodzi?" myślałam "Co się dzieje?" - Ren...- zaczęłam, mój głos był zachrypnięty - Gdzie...jest...Mac? Kiedy spojrzał mi w oczy zobaczyłam w nich to, czego najbardziej się bałam. Na zmianę robiło się
zimno i gorąco. W czarnych oczach Rena było pełno czegoś, czego nie chciałam widzieć, a on sam
wyglądał na zmęczonego i znacznie starszego niż był naprawdę. Poczułam jak coś przewraca mi się w żołądku, a serce wali o klatkę piersiową, prawie ją rozsadzając. Nagle to wszystko ustało, przestałam
czuć cokolwiek. Zdawało mi się, że wypełnia mnie pustka. Tak, to dobre określenie. W środku byłam jak porcelanowa lalka, zupełnie pusta. O niczym nie myślałam, nic nie czułam. Tak
jakbym straciła cząstkę siebie. Nikt już nie musiał nic mówić, zrozumiałam. - Hebi...- jakby z oddali słyszłam czyjś głos, nie byłam w stanie nawet stwierdzić do kogo należał - Tak mi przykro... (Ktoś?)
Kręciłam się między ludźmi, z niektórymi rozmawiałam dłużej lub krócej. Udało mi się też w końcu
porozmawiać z Bellą. Chociaż obeszłam teren trzy razy nigdzie nie spotkałam żadnej Alfy. Z tego, co
udało mi się usłyszeć z rozmowy Ice'a i Rena wywnioskowałam, że Mac opuścił obóz jakiś czas temu, a Ren poszedł zaraz za nim. Teraz zniknął też Ice. Znalazłam go nad rzeką, kilkaset metrów od miejsca, w którym w tej chwili przebywali członkowie wszystkich Watah. Stał oparty o drzewo, wzrok miał
skierowany na płynącą wodę, ale jego myśli zdawały się być zupełnie gdzie indziej. - Bu - wyrwany z zamyślenia Ice aż podskoczył, kiedy zakradłam się do niego. - Hebi... - Hah, przepraszam, ale wyglądałeś strasznie poważnie...Czy coś się stało? - zaniepokoiłam się. Blondyn spojrzał na mnie, na jego twarzy pojawił się blady uśmiech, który zaraz zniknął. - Chodzi o rozstanie z Bellą? - spytałam trochę nieśmiało, kiedy milczenie przedłużyło się. - Nie...Może trochę, ale...- chłopak westchnął - Pierwszy raz zabiłem człowieka - wymamrotał w końcu. Przez chwilę nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Zabijałam już wielokrotnie, nie było to dla mnie niczym niezwykłym, tak zostałam wychowana, ale nadal pamiętałam moment, kiedy zrobiłam to po raz pierwszy, więc rozumiałam Ice'a. - Ice...- zaczęłam, chociaż sama jeszcze nie do końca wiedziałam, co chcę powiedzieć. Zastanawiałam się, czy Alfa Wody czuje się winny czy może po prostu jest w szoku. Nigdy nie byłam dobra w dobieraniu słów, zawsze mówię po prostu to, o czym myślę - Nie zrobiłeś nic złego...Broniłeś przyjaciół, prawda? Ice przez chwilę wpatrywał się we mnie błękitnymi oczyma. Nie do końca wierzył w moje słowa... - Hebi, ja... Zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze, podbiegłam do niego i objęłam go ramionami. - Nie zrobiłeś nic złego, słyszysz? - powtórzyłam patrząc mu w oczy - Wszyscy zabijaliśmy, my i oni! Ale my nie jesteśmy tacy jak oni...Robimy to dla przyjaciół, dla wszystkich,
na których nam zależy, a oni...-nawet nie zauważyłam, kiedy mój głos zaczął drżeć - Przestań o tym
myśleć, bo stracisz z oczu to, co naprawdę jest dla ciebie ważne! Ice był wyraźnie zdziwiony moją reakcją. Teraz jemu odjęło mowę. Po chwili zaczął się śmiać, najpierw cicho i niewyraźnie, potem coraz głośniej. - Co? - znów dziwiłam się ja. - Nic...- chłopak odwzajemnił mój uścisk - Jesteś słodka... - Co?! - zaczerwieniłam się, udając oburzenie - Nie jestem słodka! Ja się tu staram powiedzieć ci coś budującego, a ty mi z takim tekstem wyjeżdżasz! Ice nadal się śmiał i przytulił mnie do siebie mocniej, obejmując mnie silnymi ramionami. W końcu też
nie wytrzymałam i wybuchnęłam śmiechem. Chwilę później, gdy już oboje się uspokoiliśmy, wróciliśmy do reszty. - Patrz - Ice wskazał palcem na małe zamieszanie, jakie zrobiło się przy "wejściu". Podeszliśmy bliżej, żeby zorientować sie w sytuacji. - Ren! Sol! - Ice, który był ode mnie sporo wyższy, pierwszy rozpoznał nowoprzybyłych w tłumie. Przecisnęliśmy się między zgromadzonymi, żeby znaleźć się przy nich. Oboje wyglądali na
wykończonych i przybitych. Ice od razu podbiegł do Alfy Powietrza i zasypał go pytaniami. Powoli się do nich zbliżyłam. Czułam jak moje serce raz gwałtownie przyśpiesza, a raz zwalnia, niemal się zatrzymuje. Rozglądałem się po twarzach wszystkich zebranych, patrzyłam to na Rena, to na Sol, oglądałam się nawet za ich plecy. "O co chodzi?" myślałam "Co się dzieje?" - Ren...- zaczęłam, mój głos był zachrypnięty - Gdzie...jest...Mac? Kiedy spojrzał mi w oczy zobaczyłam w nich to, czego najbardziej się bałam. Na zmianę robiło się
zimno i gorąco. W czarnych oczach Rena było pełno czegoś, czego nie chciałam widzieć, a on sam
wyglądał na zmęczonego i znacznie starszego niż był naprawdę. Poczułam jak coś przewraca mi się w żołądku, a serce wali o klatkę piersiową, prawie ją rozsadzając. Nagle to wszystko ustało, przestałam
czuć cokolwiek. Zdawało mi się, że wypełnia mnie pustka. Tak, to dobre określenie. W środku byłam jak porcelanowa lalka, zupełnie pusta. O niczym nie myślałam, nic nie czułam. Tak
jakbym straciła cząstkę siebie. Nikt już nie musiał nic mówić, zrozumiałam. - Hebi...- jakby z oddali słyszłam czyjś głos, nie byłam w stanie nawet stwierdzić do kogo należał - Tak mi przykro... (Ktoś?)
poniedziałek, 14 lipca 2014
od Anny
Siedziałam na kamiennych schodach obok North'a, cała zapłakana. Tak bardzo była zaślepiona złością i żalem, że chciałam zniszczyć największy dar jaki otrzymałam od South'a. Życie. North cały czas był przy mnie, co dało mi do myślenia.
-Będzie dobrze.- powiedział.
-To najgorsza rzecz, jaką mogłeś teraz powiedzieć- wyszlochałam- Dziękuję.
-Nie masz za co.- odpowiedział z ironią w głosie. -Anno, w jaki sposób połączono nas w pary?-Przypomniał sobie. Jego bez pośredniość mnie zmieszała, zachowywał się jak nie North.
-Co chcesz właściwie wiedzieć?- Zapytałam
-Ty i South byliście najstarsi- South urodził się kilkanaście minut wcześniej ode mnie, więc byliście przy tym jak nasi rodzice dobierali pary. Chcę wiedzieć, w jaki sposób to robili.
Byłam jeszcze bardziej zmieszana.
Popatrzyłam na kamienną fontannę, z której płynęła brudna brązowawa woda.
- Wasi rodzice skupili się bardziej na charakterach. Najpierw West miał zostać z Meg, a ty z Lily, ale twoja matka stwierdziła, że Meg będzie bardziej odpowiednia dla ciebie. East był najmłodszy, więc nie dostał partnerki. Z resztą on sam by tego nie chciał.
-A ty i South?- Jego wyraz twarzy gwałtownie zmienił się, gdy wspomniał o bracie.
-Nie jestem waszą bliską kuzynką, a do tego moja rodzina nie była tak bogata jak wasza. Twój ojciec był na początku przeciwny temu, bym była z którymkolwiek z was, ale wasza matka wiedziała co było pomiędzy mną a Southem. Stanęła po mojej stronie i przekonała waszego ojca. Potem byliśmy ze sobą szczęśliwi dokładnie siedemnaście dni. Wspaniałe siedemnaście dni.-Mój głos brzmiał głucho.- To chciałeś wiedzieć?
Popatrzyłam na niego. Jego mina jak zwykle nie objawiała żadnych emocji. Kiwnął głową i nic już nie powiedział. Wrócił North, którego znam.
- Teraz ja ciebie o coś zapytam. Póki nikogo nie ma, i nikt się nie dowie, że jednak masz uczucia.- popatrzył na mnie z lekkim zdenerwowaniem, ale nie zamierzałam odpuścić- Co tak naprawdę czujesz do Meg?
(North?)
(Wataha ziemi) od Peety
Miłość. Jakże piękne jest to słowo. Można się w nie wtopić. Ale można i się zawieźć. Jednakże zaryzykować zawsze warto. Ja, zaryzykowałem i nie żałuję tej decyzji. I to uczucie, gdy wiesz że ta miłość jest szczera. Po spotkaniu z Bellą czułem się o wiele lepiej. Cieszyłem się że jest szczęśliwa. Jej uśmiech był dla mnie naprawdę ważny. Gdy Bella zniknęła mi z przed oczu, poszedłem w swoją stronę, ale stojąc pośród drzew w lesie pomyślałem „ta, przecież ja nie mam gdzie iść”. Jednak musiałem coś zjeść i gdzieś przenocować. Więc szukałem gdzie się dało jakiegoś bezpiecznego miejsca. Ciągle myślałem o Belli. I to, że nie mogę się zbytnio do niej zbliżyć, przecież mam zakaz. W pewnym momencie poczułem znowu to cholerne piszczenie w głowie! Ale po chwili ustąpiło. Rozejrzałem się wokół, ale nikogo nie było, więc szukałem dalej. Po paru minutach znalazłem wielkie drzewo niedaleko wodospadu, na którym mogłem w sumie przenocować. Musiałem szybko ‘załatwić’ sobie coś, na czym będę spał. Ściemniało się, a ja byłem głodny. Najpierw poszedłem nazbierać trochę liści i patyków. Liście, bym mógł na nich spać, a patyki bym rozpalił mały ogień. Mniej więcej ogarnąłem posłanie. Wreszcie mogłem iść na polowanie. Zauważyłem małego dzika, pewnie zgubił się w tym lesie. Popatrzyłem się na niego przez chwilę, bo zdawało mi się, że widziałem Bellę. Nie, to niemożliwe. Zamieniłem się w wilka i biegłem w stronę warchlaka . Gdy go upolowałem, rozpaliłem ognisko kamieniami. Najadłem się i poszedłem spać. Leżąc rozmyślałem nad Bellą. A może ona tylko udaje? Może ona wcale mnie nie kocha. Trudno. Nie chciałem się już więcej zadręczać.
- Bella, ej... – Popatrzyłem na nią. Byłą cała zmarznięta. Kurwa, nie powinienem Ją zostawić! – Bella, proszę, obudź się!
– Otwarła pomału swoje delikatne oczka.
- Co...
- Czekaj, spokojnie... rozpalimy porządne ognisko. – Zdjąłem koszulkę i przykryłem Bellę. Położyłem ją na kamieniu. Pozbierałem patyki. – Co się stało? Czemu nie wróciłaś do domu? – Zapytałem układając patyki na ognisko.
- Nie wiem, zgubiłam się i upadłam... nie miałam siły by wstać.
Podszedłem do niej. - To było nie bezpieczne! A jak by Ci się coś stało?! – Popatrzyła na mnie krzywo.
- Ale mi nic nie jest!
- Dobra, spokojnie. Przepraszam. Po prostu...
- Po prostu się martwisz...
- Czytasz w myślach? – Rozpaliłem ogień.
- Tak. – Uśmiechnęła się do mnie siwymi ustami.
- Masz fioletowe usta. – Uśmiechnąłem się. Podszedłem do niej bliżej i ją objąłem. Pocałowałem Ją.
- A to za co? – Zapytała z uśmieszkiem.
- A nie... to tylko było byś nie miała tych fioletowych warg. – Pokazałem na jej usta.
- To ja chce mieć zawsze fioletowe usta. – Zrobiła śmieszną minę. Jeśli tego chciała. Całowałem Ją dalej...
- Może jesteś głodna? – Zapytałem, tuląc Ją.
- Myślałam, że już nie zapytasz. – Wstałem.
- Zostań tutaj, zaraz wracam. – Znów musiałem zmienić się w wilka. Szukając czegoś do zjedzenia, zauważyłem tym razem, dorosłego dzika. Chyba szukał mojej wczorajszej kolacji. Popatrzyłem w górę. Przeprosiłem go w myślach. Upolowałem tego dzika.
– Przynajmniej znajdziesz małego. – Rzekłem. Szybko przybiegłem do Belli i przygotowałem dzika do smażenia. Wiecie. Smutno mi się robi, gdy widzę jak jakieś zwierzę traci kogoś bliskiego. Ja też jestem w połowie zwierzęciem. I też straciłem bliskich. Ktoś mądry kiedyś powiedział, że śmierć jest łagodna, bezbolesna, łatwa. Przed końcem swojego czasu widzi się całe swoje życie, swoje przeżycia. Życie jest trudniejsze. Bo i tak każdy kiedyś umrze. Więc, czy to ważne czy teraz czy za parę lat? Tak naprawdę, rodzisz się samotny, i umierasz samotnie. I tak życie jest jak niebo. Chwile to chmury. Nie trwają wiecznie. Bywają piękne obrazy na tych chmurach, ale one zaraz znikają. Teraz, moją piękną chmurą jest właśnie Ona. Osoba, która siedzi koło mnie.
(Bella?)
*
Gdy się obudziłem, rozejrzałem się wokół. Zmarzłem. Ale to nic. Przydepnąłem butem ‘ognisko’ by dym nie leciał. Było zimno więc musiałem jakoś się rozgrzać. Dotknąłem nosa. Dalej mnie bolał. Zmieniłem się w wilka i ruszyłem by zapolować. Biegnąc przez las, zauważyłem Bellę. Leżała skulona na ziemi. Szybko podbiegłem do niej i wziąłem ją na ręce.- Bella, ej... – Popatrzyłem na nią. Byłą cała zmarznięta. Kurwa, nie powinienem Ją zostawić! – Bella, proszę, obudź się!
– Otwarła pomału swoje delikatne oczka.
- Co...
- Czekaj, spokojnie... rozpalimy porządne ognisko. – Zdjąłem koszulkę i przykryłem Bellę. Położyłem ją na kamieniu. Pozbierałem patyki. – Co się stało? Czemu nie wróciłaś do domu? – Zapytałem układając patyki na ognisko.
- Nie wiem, zgubiłam się i upadłam... nie miałam siły by wstać.
Podszedłem do niej. - To było nie bezpieczne! A jak by Ci się coś stało?! – Popatrzyła na mnie krzywo.
- Ale mi nic nie jest!
- Dobra, spokojnie. Przepraszam. Po prostu...
- Po prostu się martwisz...
- Czytasz w myślach? – Rozpaliłem ogień.
- Tak. – Uśmiechnęła się do mnie siwymi ustami.
- Masz fioletowe usta. – Uśmiechnąłem się. Podszedłem do niej bliżej i ją objąłem. Pocałowałem Ją.
- A to za co? – Zapytała z uśmieszkiem.
- A nie... to tylko było byś nie miała tych fioletowych warg. – Pokazałem na jej usta.
- To ja chce mieć zawsze fioletowe usta. – Zrobiła śmieszną minę. Jeśli tego chciała. Całowałem Ją dalej...
- Może jesteś głodna? – Zapytałem, tuląc Ją.
- Myślałam, że już nie zapytasz. – Wstałem.
- Zostań tutaj, zaraz wracam. – Znów musiałem zmienić się w wilka. Szukając czegoś do zjedzenia, zauważyłem tym razem, dorosłego dzika. Chyba szukał mojej wczorajszej kolacji. Popatrzyłem w górę. Przeprosiłem go w myślach. Upolowałem tego dzika.
– Przynajmniej znajdziesz małego. – Rzekłem. Szybko przybiegłem do Belli i przygotowałem dzika do smażenia. Wiecie. Smutno mi się robi, gdy widzę jak jakieś zwierzę traci kogoś bliskiego. Ja też jestem w połowie zwierzęciem. I też straciłem bliskich. Ktoś mądry kiedyś powiedział, że śmierć jest łagodna, bezbolesna, łatwa. Przed końcem swojego czasu widzi się całe swoje życie, swoje przeżycia. Życie jest trudniejsze. Bo i tak każdy kiedyś umrze. Więc, czy to ważne czy teraz czy za parę lat? Tak naprawdę, rodzisz się samotny, i umierasz samotnie. I tak życie jest jak niebo. Chwile to chmury. Nie trwają wiecznie. Bywają piękne obrazy na tych chmurach, ale one zaraz znikają. Teraz, moją piękną chmurą jest właśnie Ona. Osoba, która siedzi koło mnie.
(Bella?)
od East'a
Dałem się całkowicie ponieść, nie dbając nawet o to, co czuła moja ofiara. To było tylko ludzka potrawka, na którą ja tak cierpliwie się naczekałem. Miałem prawo, by w końcu porządnie się najeść. Ten nieustanny głód czasami był już nie do zniesienia. A dla mnie człowiek w sumie był nikim. Tak samo nie płonąłem miłością do tych cuchnących stworzeń - wilkołaków.
W ustach czułem słodki smak kobiecej krwi. Daniela nawet nie krzyczała. Nie wpuściłem jej do krwio obiegu wielkiej dawki jadu, który sprawiałby jej przyjemność, tylko tyle, by nic nie czuła. No aż takim zwierzęciem nie byłem, by lubować we wrzaskach płci pięknej. Tego wymagało ode mnie na przykład dobre wychowanie.
Mocniej wbiłem kły w opaloną szyję modelki, otwierając w jej ciele kolejne rany. Uwielbiam to uczucie władzy nad czyimś życiem. Tylko ode mnie zależy, czy zostawię to naczynie puste, czy coś w nim zostawię. Choć czasami nie potrafiłem tego kontrolować. Ciągle byłem najmłodszym członkiem rodziny i kontrola przychodziła mi z trudem. Byłem też bardziej wyczulony na ludzkie zapachy. Zwyczajnie ich nie ignorowałem, a bracia, no cóż. Kazali mi nad sobą panować. Może dlatego, że zwykle otaczali mnie taką wielką opieką, tak dawno u nich nie byłem.
-Wendy. Moja mała Wendy. Nie chcę umierać.- Do moich uszu doszedł slaby szept kobiety. Mój umysł ciągle zamglony był nową dawką krwi. Nie umiałem się opanować. Niczym pijawka piłem i piłem, wczepiony w swój obiad. Wendy? Dziecko. Z niechęcią puściłem ciało Danieli, pozwalając mu opaść bezwładnie na poduszki. Nie mogłem jej zabić. Ma dziecko. Zazgrzytałem ze złości zębami. Czy mógłbym coś takiego zrobić tej małej? Chyba nie. Ech. Jestem za miękki.
Przejechałem palcem po szyi kobiety i zlizałem z opuszka ciepłą kroplę. Przeciągnąłem się niczym kot. Najchętniej teraz bym się gdzieś położył, zwinął i zasnął.
- Nie chcę umierać...
- Nie martw się. Nie umierasz. Przynajmniej jeszcze nie.- Prychnąłem i wyszedłem z Salonu. Niemalże wpadłem na przestraszoną dziewczynkę, stojącą w progu.
- W-wujku. Co się stało mamusi?- Spojrzała na mnie oczami pełnymi trwogi. Czyżby w końcu zaczęła się bać?
- Śpi. Lepiej jej nie budź do rana.- Uśmiechnąłem się do Wendy wrednie i odwróciłem się od niej z zamiarem odejścia.
-Jeśli coś zrobiłeś mamusi to tato cię zabije!- Wykrzyczała dziewczynka. Spojrzałem na nią przez ramię.
-Nic takiego jej nie zrobiłem. A mogłem zrobić. Lepiej posłuchaj mnie mała i idź spać.- Nie wiedziałem dlaczego na nią nie syknąłem. Ani nie uderzyłem małą o ścianę. Ten sentyment do Wendy był, według mnie, głupi. Kolejna oznaka słabości.
-A-ale. Ona się obudzi, prawda?- Dziecko spytało się mnie o to drżącym głosem. Widziałem w tych błękitnych oczach pierwsze łzy.
- Oczywiście, że tak. Daję ci słowo, że się obudzi.- Przyrzekłem i potargałem Wendy włosy.- Nie martw się. Nie jestem przecież taki zły. Nawet bym ci pomógł, ale już znikam. Trzymaj się, mała.- Odwróciłem się od niej i niemal rozpłynąłem się w mroku, wybiegając moim nadludzkim tempem z tej dziwnej willi.
Czemu obiecałem coś tej małej dziewczynce? Co mnie wzięło? Echh, te ludzkie uczucia. Jak ja nie lubię tych istot. Takie one ... kruche.
W ustach czułem słodki smak kobiecej krwi. Daniela nawet nie krzyczała. Nie wpuściłem jej do krwio obiegu wielkiej dawki jadu, który sprawiałby jej przyjemność, tylko tyle, by nic nie czuła. No aż takim zwierzęciem nie byłem, by lubować we wrzaskach płci pięknej. Tego wymagało ode mnie na przykład dobre wychowanie.
Mocniej wbiłem kły w opaloną szyję modelki, otwierając w jej ciele kolejne rany. Uwielbiam to uczucie władzy nad czyimś życiem. Tylko ode mnie zależy, czy zostawię to naczynie puste, czy coś w nim zostawię. Choć czasami nie potrafiłem tego kontrolować. Ciągle byłem najmłodszym członkiem rodziny i kontrola przychodziła mi z trudem. Byłem też bardziej wyczulony na ludzkie zapachy. Zwyczajnie ich nie ignorowałem, a bracia, no cóż. Kazali mi nad sobą panować. Może dlatego, że zwykle otaczali mnie taką wielką opieką, tak dawno u nich nie byłem.
-Wendy. Moja mała Wendy. Nie chcę umierać.- Do moich uszu doszedł slaby szept kobiety. Mój umysł ciągle zamglony był nową dawką krwi. Nie umiałem się opanować. Niczym pijawka piłem i piłem, wczepiony w swój obiad. Wendy? Dziecko. Z niechęcią puściłem ciało Danieli, pozwalając mu opaść bezwładnie na poduszki. Nie mogłem jej zabić. Ma dziecko. Zazgrzytałem ze złości zębami. Czy mógłbym coś takiego zrobić tej małej? Chyba nie. Ech. Jestem za miękki.
Przejechałem palcem po szyi kobiety i zlizałem z opuszka ciepłą kroplę. Przeciągnąłem się niczym kot. Najchętniej teraz bym się gdzieś położył, zwinął i zasnął.
- Nie chcę umierać...
- Nie martw się. Nie umierasz. Przynajmniej jeszcze nie.- Prychnąłem i wyszedłem z Salonu. Niemalże wpadłem na przestraszoną dziewczynkę, stojącą w progu.
- W-wujku. Co się stało mamusi?- Spojrzała na mnie oczami pełnymi trwogi. Czyżby w końcu zaczęła się bać?
- Śpi. Lepiej jej nie budź do rana.- Uśmiechnąłem się do Wendy wrednie i odwróciłem się od niej z zamiarem odejścia.
-Jeśli coś zrobiłeś mamusi to tato cię zabije!- Wykrzyczała dziewczynka. Spojrzałem na nią przez ramię.
-Nic takiego jej nie zrobiłem. A mogłem zrobić. Lepiej posłuchaj mnie mała i idź spać.- Nie wiedziałem dlaczego na nią nie syknąłem. Ani nie uderzyłem małą o ścianę. Ten sentyment do Wendy był, według mnie, głupi. Kolejna oznaka słabości.
-A-ale. Ona się obudzi, prawda?- Dziecko spytało się mnie o to drżącym głosem. Widziałem w tych błękitnych oczach pierwsze łzy.
- Oczywiście, że tak. Daję ci słowo, że się obudzi.- Przyrzekłem i potargałem Wendy włosy.- Nie martw się. Nie jestem przecież taki zły. Nawet bym ci pomógł, ale już znikam. Trzymaj się, mała.- Odwróciłem się od niej i niemal rozpłynąłem się w mroku, wybiegając moim nadludzkim tempem z tej dziwnej willi.
Czemu obiecałem coś tej małej dziewczynce? Co mnie wzięło? Echh, te ludzkie uczucia. Jak ja nie lubię tych istot. Takie one ... kruche.
niedziela, 13 lipca 2014
(Wataha Powietrza) od Rena
Stanąłem w drzwiach jedynie z mieczem, który udało mi się przywołać kinetycznie. Alexius i Macabre prowadzili właśnie zaciekłą walkę, ale moja obecność była na tyle oczywista, że Alexius rzucił mi jedno z lodowatych spojrzeń.
-Rennier- powiedział bez wyrazu, w chwili, gdy poczułem, że naciska na mnie jakaś diabelska moc, nie pozwalająca mi zrobić kolejnego kroku na przód.-Przyszedłeś pomóc mojemu synowi mnie zabić.
Kątem oka zerknąłem na Mac'a. Wyglądało na to, że staruszek do tej pory zdążył pokiereszować go bardziej, niż ten jego. Mimo to uparcie podtrzymywał się jedną ręką brzegi jakiegoś mebla i starał się zachować niewzruszony wyraz twarzy.
-Na to wygląda- wzruszyłem ramionami i wykonałem błyskawiczny ruch mieczem tuż nad głową Radnego. Sukinsyn uchylił się dokładnie w odpowiedniej chwili i jakimś cudem znalazł się po drugiej stronie pomieszczenia, zaledwie metr dalej od Macabre'a, który lewo stał teraz na nogach, a na jego klatce piersiowej widniała spora dziura, z której sączyła się krew. Nie była głęboka, ale z pewnością odebrała mu większość sił. A ja nie mogłem się, kurwa, ruszyć z miejsca.
-Za swoje zbrodnie odpowiesz w odpowiednim czasie, Rennierze. Razem z moim synem.-Odezwał się srebrnowłosy.- Porzućcie broń i poddajcie się w imię Arkadii. Stańcie po naszej stronie, a będziecie żyć.
-Prędzej umrę, niż zniżę się u twoich stóp, tchórzu-Macabre splunął na ziemie. Jego zęby były czerwone od krwi, a na brodzie widniała jej cienka strużka.
Chciał go sprowokować. Alexius był już ranny, jak zauważyłem i na pewno mniej wytrzymały od syna. Przy każdym ruchu jego ręka instynktownie wędrowała do ciętej rany w boku, którą zadał mu Mac.
Gdyby doszło do starcia, Macabre by wygrał. O ile nie używaliby magii.
Alexius wykrzywił usta w grymasie i przez chwilę zaległa cisza. Zerknąłem na Mac'a, żeby upewnić się co zamierza. Cały czas czekałem na jego znak, żeby uderzyć. Moja siła kinetyczna mogłaby zmieść starca z powierzchni ziemi, ale tylko jeśli zrobię to na tyle szybko, żeby nie zdążył zorientować się, co zamierzam...Macabre był już za słaby by walczyć, ale żadnego znaku się nie doczekałem. Uderzyłem więc na własną odpowiedzialność, ale mój atak błyskawicznie został zablokowany i odbity prosto we mnie. Krzyknąłem coś niezrozumiałego, gdy walnęła we mnie fala czystej, agresywnej energii, którą sam wysłałem. Bolało jak cholera, a większość moich mięśni uległa chwilowemu paraliżowi. Kurwa. Nic nie szło tak, jak powinno.
Alexius nie zwrócił na mniej większej uwagi i podszedł do syna powolnym krokiem. Wstrzymałem oddech, gdy w powietrzu zabłysło srebrne ostrze zatrutego sztyletu, którego ostry koniec mężczyzna wycelował w sam środek klatki piersiowej Mac'a, tuż pod miejscem, gdzie widniała pierwsza rana.
Syknąłem cicho, gotowy do ewentualnego ataku.
-Nazwałeś mnie tchórzem...-Mówiąc to wbijał ostrze coraz głębiej w ciało chłopaka.- Nigdy nie byłeś synem, którego chciałbym mieć, Macabre. Jesteś taki sam jak matka- głupi.-wyszeptał z wyrazem triumfu na twarzy.
-Nie zawsze dostaje się to, czego się chce- Macabre stęknął cicho z zaskoczenia i bólu jednocześnie, a jego czerwone oczy wytrwale patrzyły w srebrne oczy ojca. Chciałem do niego podbiec, rzucić się na tego dziada i wypruć mu wszystkie flaki, ale nie mogłem. Nie mogłem nic zrobić, musiałem patrzeć...Patrzeć jak ten psychopata zabija mojego przyjaciela. Chciałem wrzeszczeć, ale jakimś cudem nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Czułem, że z twarzy odpływa mi cała krew.
-Jesteś dla mnie niczym Mac.-wysyczał jeszcze Alexius, tym razem zanurzając sztylet na całą jego długość w klatce piersiowej syna.- Podobnie jak twoja matka. I skończysz jak ona.
Jednym szybkim ruchem wyciągnął sztylet z ciała Mac'a, który sparaliżowany patrzył w otępieniu w przestrzeń, a potem osunął się na podłogę. W tym samym momencie w zamku wybuchły płomienie, trawiące wszystko, co spotkały na drodze. Alexius spojrzał na mnie przeciągle i widząc moją rozpacz, uśmiechnął się...Ten skurwiel się uśmiechnął...A potem...Zniknął.
Przez pięć długich sekund stałem jak wbity w ziemię. Miecz osunął mi się z ręki i wtedy zrozumiałem, że nie ma już bariery. Zrobiłem trzy wielkie kroki i dopadłem do Macabre leżącego na podłodze w kałuży własnej krwi, która już zdążyła wypłynąć z nowej rany. Nie wiedziałem, co robię. Przycisnąłem rękę do miejsca, gdzie uchodziła krew, ale wciąż czułem jak przepływa mi przez palce równie szybko jak z mojego przyjaciela uchodziło życie.
-Mac... Nawet o tym nie myśl, stary...-Wymamrotałem, kiedy spojrzał na mnie pełnym bólu wzrokiem.
-Myślenie nigdy nie było moim ulubionym zajęciem.-Uśmiechnął się krzywo i zaczął krztusić własną krwią.- Nie wierzyłem, że temu skurwielowi starczy odwagi.
-Zabiję go za to...Przysięgam- Powiedziałem przez zaciśnięte zęby. Wciąż nie docierało do mnie to, co tak naprawdę się dzieje. Jedyne, co czułem, to metaliczny zapach krwi i dymu.
-Mam nadzieję.- Z każdą chwilą robił się coraz bledszy.- Planowałem umrzeć dopiero za jakiś czas...
-Nie umrzesz.-Warknąłem.
-Już umieram.- Z trudem przełknął ślinę.-Zajmij się Hebi... Powiedz jej, że ją kocham.
Powoli zaczynały do mnie docierać jego słowa, a po moim karku przeszedł dreszcz.
-Masz moje słowo, kretynie...-Spróbowałem się uśmiechnąć, widząc ulgę w jego oczach.-Bardzo boli?
-Kurewsko. Kutas wiedział jak zgotować mi bolesną śmierć.
Czułem, że napływa do mnie fala żalu, smutku, rozpaczy, bólu i wściekłości. Macabre umierał mi na rękach, a ja nie mogłem nic zrobić. Nic innego się nie liczyło. Traciłem właśnie kogoś w rodzaju brata.
Na zawsze...
-Nigdy ci tego nie mówiłem, ale chcę żebyś wiedział, że zawsze byłeś dla mnie jak brat.-Odezwałem się w końcu.-Chętnie leżałbym tu teraz zamiast ciebie. -Nie wiedziałem co to za gówno, ale obraz w moich oczach nagle się zaszklił.
-Ty dla mnie też, Ren. Jesteś dla mnie jedyną rodziną, jaką mam, oprócz Hebi.-Czerwone oczy przykryła cienka warstwa przezroczystej cieczy, sprawiając, że błyszczały w bladym świetle księżyca.- I cieszę się, że mój ojciec powstrzymał cię od umierania za mnie. Nie spodobałoby ci się. Jest kurewsko zimno.
Milczeliśmy przez chwilę, nasłuchując odgłosów pożaru, który był już na korytarzu.
-Chciałbym pożegnać się ze wszystkimi, ale nie mam za bardzo wyboru, więc pożegnam się chociaż z tobą.-Uśmiechnął się przez ból.-Jesteś najlepszym Alfą, jakiego spotkałem. Będziesz świetnym ojcem, dowódcą, wojownikiem i czym tam jeszcze możesz być. Zawsze zazdrościłem ci, że wszystko, czego się dotniesz, wychodzi ci tak dobrze. Będę ci kibicował. Gdyby kiedyś jakaś niewidzialna istota zaczęła zrzucać przedmioty z półek- to mogę być ja. To będzie taki znak, że cię obserwuję. Życzę ci powodzenia, Ren. Nie zapomnij, że byłem i... Żegnaj, Ren.
Łzy. Poczułem je w moich oczach. Piekły i wkurwiały, ale nie pozwalałem im płynąć. Nie będę ryczał.
Nie jestem już dzieckiem. Zamrugałem kilka razy, ale gówno to dało. Pojąłem też, że to one nadają zmatowiałym teraz oczom Mac'a blasku, ale żaden z nas nie chciał dać się im poddać, ani tym bardziej do nich przyznać.
-Żegnaj, Mac. Będziemy tęsknić.-Wykrztusiłem tylko, widząc jak uchodzi z niego życie.
-Ja też.-Uśmiechnął się, a z jego ust wypłynęła kolejna strużka krwi, którą tym razem się zakrztusił.-Wygraj tę wojnę, bracie. I nie waż się dołączać do mnie za mniej niż 60 lat.
Uśmiechnąłem się kwaśno i po prostu patrzyłem. Patrzyłem jak światło powoli znika z czerwonych oczu chłopaka, zabierając z nich także ból. Siedziałem tak do końca, aż ich blask całkowicie zgasł, a Mac odszedł z ulgą malującą się na bladej twarzy.
-Śpij dobrze, Mac.- Szepnąłem jeszcze, zakrywając go kocem. W mojej piersi narastał tępy ból, a ogień zaczął już trawić zasłony i meble, wdzierając się do pokoju. Zostawienie go tam było najtrudniejszą rzeczą w moim życiu, a kiedy już znalazłem się na zewnątrz, cały w jego krwi i dymie, i zobaczyłem Sol czekającą na mnie na zewnątrz...Coś we mnie pękło. Nim zdążyłem się zorientować, byłem już w ramionach dziewczyny, a z mojego gardła wydobywał się niemy szloch.
W połowie jako wilk, w połowie jako człowiek zawyłem najgłośniej jak mogłem, wkładając to cały swój żal, wściekłość i gorycz.
Wyrżnę tych skurwysynów z Rady co do jednego. Sam czy nie, zrobię to. A Alexiusa zostawię na koniec i zafunduję mu śmierć, jakiej nie może sobie wyobrazić. Sprawię, że będzie cierpiał i nigdy nie zazna spokoju. Przysięgam. Dla Mac'a.
Ku pamięci Macabre...
(Wataha Ognia) od Macabre
- Na twoim miejscu martwiłbym się o siebie - warknął srebrnooki mężczyzna.
Zmrużyłem oczy. Alexius miał zwyczaj odwlekania wszystkiego w czasie, zwyczajnie lubił bawić się z ofiarami. Jaka szkoda, że nie mam nastroju do zabawy.
- Jaja sobie robisz?! - błyskawicznie zbliżyłem się do ojca. Teraz dzieliło nas tylko parę kroków - Nie zapierdalałem tu żeby gadać!
- Domyśliłem się - skrzywił się mężczyzna. Mimo wszystko wykonał ruch jako pierwszy. Sztylet ze świstem przeciął powietrze. Jebany skurwiel, pomyślałem zatrzymując nóż zębami, przy okazji tworząc na nim wgniecenia.
- Może jednak zdecydujesz się walczyć na poważnie? - zaproponowałem wypluwając zmiażdżoną stal. Nie czekałem na odpowiedź, a Alexius nie zamierzał jej udzielać. W tej samej chwili przystąpiliśmy do ataku. Moje moce nie na wiele się zdały, Alexius znał je od dawna i wiedział też jak się przed nimi bronić. Nie było to wielkie utrudnienie, ponieważ on sam był w podobnej sytuacji. Zdawałem sobie sprawę, że w starciu mój ojciec nie polega wyłącznie na własnych umiejętnościach bitewnych, ale w dużej mierze wspomaga się oddziaływaniem na psychikę przeciwnika. Jedynym wyjściem z tej sytuacji było niedopuszczanie go do głosu. Nawet na chwilę nie przestawałem zadawać-chwilami dość bezsensowne- ciosy, nie dając Alexiusowi chwili wytchnienia, ani szansy do ataku, jednocześnie blokując dostęp do swojego umysłu. Na twarzy zepchniętego do defensywy mężczyzny pojawił się grymas. Widząc to, ledwo powstrzymałem uśmiech czający się w kącikach moich ust. Chwilowo miałem przewagę, ale tylko dlatego, że nie pozwalałem sobie na chwilę rozkojarzenia. Może i jemu zależało na zabawie, ale ja nie miałem na to czasu. Tę partię musiałem rozegrać szybko i mądrze, za jeden błąd mógłbym zapłacić życiem i to nie tylko swoim. Cały czas zadawałem ciosy, jednak tak naprawdę nie przeszedłem jeszcze do ofensywy. Od początku tylko uniemożliwiałem to ojcu. W końcu nadszedł czas na prawdziwy atak. Chwyciłem leżący na ziemi długi kawałek drewna i zamachnąłem się nim w głowę Alexiusa. Mężczyzna go zablokował, jednak w tym samym momencie oberwał w tył głowy. Sądząc po wyrazie jego twarzy zrozumiał, że pierwszy atak był jedynie przynętą. Drugi cios był na tyle skuteczny, że ogłuszył go na sekundę, co dało mi szansę na ponowne zaatakowanie. Alexius okazał się być jednak na tyle przytomny, żeby przy użyciu teleportacji znaleźć się za mną. Błyskawicznie się obróciłem, ale nie zdążyłem zatrzymać ataku. Poczułem metaliczny smak w ustach. Zerknąłem na ojca. Z pod srebrnych kosmyków po czole spływała strużka ciemnej krwi, zatrzymując się na jednej z brwi. Tym razem nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Przy tym drobnym ruchu z kącika moich ust popłynęła wąska strużka krwi.
- Bezczelny smarkacz...- usłyszałem warknięcie Alexiusa. "Czy to nie ty chciałeś się bawić?" pomyślałem z ironią. Chciałem zaatakować zanim zdecyduje się na to mój ojciec, jednak nagle wydało mi się, że wyczułem znajomy zapach. Alexius z kolei wyczuł moją niepewność i wykorzystał ten moment do ataku. Jego szybkość naprawdę powinna imponować każdemu. No, może prawie każdemu. Ostatecznie nie mogłem wszystkiego odziedziczyć po matce, prawda? Wyciągnąłem sztylet i wbiłem go w bok atakującego. Oprócz zapachu ciepłej krwi spływającej mi po ręce skupionej na wbijaniu noża jak najgłębiej w ciało Alexiusa, towarzyszyły mi jeszcze dwa uczucia: ból w klatce piersiowej i zapach Rena.
(Rennier? :))
- Jaja sobie robisz?! - błyskawicznie zbliżyłem się do ojca. Teraz dzieliło nas tylko parę kroków - Nie zapierdalałem tu żeby gadać!
- Domyśliłem się - skrzywił się mężczyzna. Mimo wszystko wykonał ruch jako pierwszy. Sztylet ze świstem przeciął powietrze. Jebany skurwiel, pomyślałem zatrzymując nóż zębami, przy okazji tworząc na nim wgniecenia.
- Może jednak zdecydujesz się walczyć na poważnie? - zaproponowałem wypluwając zmiażdżoną stal. Nie czekałem na odpowiedź, a Alexius nie zamierzał jej udzielać. W tej samej chwili przystąpiliśmy do ataku. Moje moce nie na wiele się zdały, Alexius znał je od dawna i wiedział też jak się przed nimi bronić. Nie było to wielkie utrudnienie, ponieważ on sam był w podobnej sytuacji. Zdawałem sobie sprawę, że w starciu mój ojciec nie polega wyłącznie na własnych umiejętnościach bitewnych, ale w dużej mierze wspomaga się oddziaływaniem na psychikę przeciwnika. Jedynym wyjściem z tej sytuacji było niedopuszczanie go do głosu. Nawet na chwilę nie przestawałem zadawać-chwilami dość bezsensowne- ciosy, nie dając Alexiusowi chwili wytchnienia, ani szansy do ataku, jednocześnie blokując dostęp do swojego umysłu. Na twarzy zepchniętego do defensywy mężczyzny pojawił się grymas. Widząc to, ledwo powstrzymałem uśmiech czający się w kącikach moich ust. Chwilowo miałem przewagę, ale tylko dlatego, że nie pozwalałem sobie na chwilę rozkojarzenia. Może i jemu zależało na zabawie, ale ja nie miałem na to czasu. Tę partię musiałem rozegrać szybko i mądrze, za jeden błąd mógłbym zapłacić życiem i to nie tylko swoim. Cały czas zadawałem ciosy, jednak tak naprawdę nie przeszedłem jeszcze do ofensywy. Od początku tylko uniemożliwiałem to ojcu. W końcu nadszedł czas na prawdziwy atak. Chwyciłem leżący na ziemi długi kawałek drewna i zamachnąłem się nim w głowę Alexiusa. Mężczyzna go zablokował, jednak w tym samym momencie oberwał w tył głowy. Sądząc po wyrazie jego twarzy zrozumiał, że pierwszy atak był jedynie przynętą. Drugi cios był na tyle skuteczny, że ogłuszył go na sekundę, co dało mi szansę na ponowne zaatakowanie. Alexius okazał się być jednak na tyle przytomny, żeby przy użyciu teleportacji znaleźć się za mną. Błyskawicznie się obróciłem, ale nie zdążyłem zatrzymać ataku. Poczułem metaliczny smak w ustach. Zerknąłem na ojca. Z pod srebrnych kosmyków po czole spływała strużka ciemnej krwi, zatrzymując się na jednej z brwi. Tym razem nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Przy tym drobnym ruchu z kącika moich ust popłynęła wąska strużka krwi.
- Bezczelny smarkacz...- usłyszałem warknięcie Alexiusa. "Czy to nie ty chciałeś się bawić?" pomyślałem z ironią. Chciałem zaatakować zanim zdecyduje się na to mój ojciec, jednak nagle wydało mi się, że wyczułem znajomy zapach. Alexius z kolei wyczuł moją niepewność i wykorzystał ten moment do ataku. Jego szybkość naprawdę powinna imponować każdemu. No, może prawie każdemu. Ostatecznie nie mogłem wszystkiego odziedziczyć po matce, prawda? Wyciągnąłem sztylet i wbiłem go w bok atakującego. Oprócz zapachu ciepłej krwi spływającej mi po ręce skupionej na wbijaniu noża jak najgłębiej w ciało Alexiusa, towarzyszyły mi jeszcze dwa uczucia: ból w klatce piersiowej i zapach Rena.
(Rennier? :))
sobota, 12 lipca 2014
Opowiadanie gościnne od Danieli
Bruno i Dante- moi ochroniarze- z niechęcią zostawili mnie samą. W końcu mój ukochany mąż kazał im mnie pilnować za cenę śmierci. Siedziałam przez dłuższą chwilę w samochodzie koloru kanarkowego, moim prezencie na Wielkanoc od Marc'a. Wzięłam swoją torebkę z fotelu obok i trzaskając drzwiami wysiadłam z auta. To wszystko było takie abstrakcyjne! Dlaczego ten mężczyzna chciał zrobić krzywdę mojej rodzinie? Jeśli chodziło tylko o pieniądze to mogłam być spokojna. Mój mąż zapłaci każdą cenę, by odzyskać naszą córeczkę. Tak bardzo się bałam o Wendy! I jeszcze Marc nie odbierał telefonu, bo zawsze najważniejsza była ta jego praca! Na szczęście zawsze nam to jakoś wynagradzał. Może znowu się wybierzemy na Hawaje? Będę musiała wybrać się do sklepu po nowy strój do pływania. Ten z przed miesiąca już całkowicie mi się znudził.
Szłam w stronę domu, stukając głośno swoimi szpilkami. Owinęłam się mocniej beżowym sweterkiem i otworzyłam drzwi wejściowe. Może to wszystko jest tylko złym snem i tak naprawdę Wendy śpi sobie teraz w różowym pokoiku?
- Witaj, Danielo.- Usłyszałam cichy, melodyjny i hipnotyzujący głos. Wszędzie bym go rozpoznałam. Zatrzymałam się gwałtownie w progu, wpatrując się w szoku w dwoje czerwonych oczu, które było widać w ciemnościach. Kim on do jasnej anielki był? A następnie zalała mnie fala ulgi. Wszystko bym dla tego głosu zrobiła. Tak bardzo mnie do tego przystojniaka ciągnęło. Wątpliwości zniknęły jak ręką odjął.
Coś pstryknęło i hol zalało światło. Oślepiło mnie to na pewien czas.
-Mamusia! Wróciłaś, patrz kto nas odwiedził! Wujek pił ze mną herbatkę!- Te słowa wypowiedziane tym jakże ukochanym głosikiem, dziabnęły mnie prosto w serce. Nie. To nie może być prawda. On na prawdę mógł coś zrobić mojemu skarbowi!
Wendy stała obok bruneta i trzymała go za rękę jakby nigdy nic. Zatrząsł mną gniew. Znowu spojrzałam w te czerwone oczy i wtedy wszystko zniknęło. Nie wiedziałam co chciałam powiedzieć. Było to już takie nieważne.
- Danielo, zechcesz ze mną pobyć na osobności?- Spytał dziwnym głosem. Takim zadowolonym, ale jedyne co mogłam zrobić to pokiwać wolno głową.- Musimy coś ... obgadać.- Powiedział, by następnie zwrócić się do mojej córeczki.- Wendy, przywitaj się ładnie z mamusią i pójdź spać. To są sprawy dorosłych.
Znowu dziwnie się poczułam. Jakbym wiedziała, że za raz stanie się coś złego. Jakże dobrze, że nie chciał niczego od mojego skarbuszka! Będzie bezpieczna. Chociaż tyle. Poczułam wielką ulgę i spokój, który został zachwiany, gdy Wendy do mnie podeszła.
- Cześć, mamusiu, to ja już idę spać! Dobranoc!- Córeczka przytuliła mi się do nogi i odwróciła się pędząc do pokoju.- Miłej nocy, wujku!- Rzuciła i wbiegła wesoło po schodach.
Ciągle nie mogłam się odezwać. Nawet gdy czerwonooki do mnie podszedł i dotknął palcem mojej szyi. Czułam się jak zwierzę, które zaraz ma umrzeć, a mimo to, nie może zebrać się w sobie i zacząć uciekać. Jak ja się bałam tego osobnika! A jednocześnie, tak nie chciałam go zawieść...
- Chodźmy do salonu. Tam będzie mi przyjemniej.- Chłopak ruszył do wspomnianego wcześniej pokoju, a ja automatycznie ruszyłam za nim.
Dlaczego tylko jemu?
Drzwi za nami zamknęły się z cichym trzaskiem. Zostałam brutalnie popchnięta na kanapę i poczułam ból. On mnie ugryzł. Ugryzł mnie w szyję! I ... wszystko zniknęło. Zatopiłam się w otępieniu. Już nic dla mnie nie istniało.
( East? )
Szłam w stronę domu, stukając głośno swoimi szpilkami. Owinęłam się mocniej beżowym sweterkiem i otworzyłam drzwi wejściowe. Może to wszystko jest tylko złym snem i tak naprawdę Wendy śpi sobie teraz w różowym pokoiku?
- Witaj, Danielo.- Usłyszałam cichy, melodyjny i hipnotyzujący głos. Wszędzie bym go rozpoznałam. Zatrzymałam się gwałtownie w progu, wpatrując się w szoku w dwoje czerwonych oczu, które było widać w ciemnościach. Kim on do jasnej anielki był? A następnie zalała mnie fala ulgi. Wszystko bym dla tego głosu zrobiła. Tak bardzo mnie do tego przystojniaka ciągnęło. Wątpliwości zniknęły jak ręką odjął.
Coś pstryknęło i hol zalało światło. Oślepiło mnie to na pewien czas.
-Mamusia! Wróciłaś, patrz kto nas odwiedził! Wujek pił ze mną herbatkę!- Te słowa wypowiedziane tym jakże ukochanym głosikiem, dziabnęły mnie prosto w serce. Nie. To nie może być prawda. On na prawdę mógł coś zrobić mojemu skarbowi!
Wendy stała obok bruneta i trzymała go za rękę jakby nigdy nic. Zatrząsł mną gniew. Znowu spojrzałam w te czerwone oczy i wtedy wszystko zniknęło. Nie wiedziałam co chciałam powiedzieć. Było to już takie nieważne.
- Danielo, zechcesz ze mną pobyć na osobności?- Spytał dziwnym głosem. Takim zadowolonym, ale jedyne co mogłam zrobić to pokiwać wolno głową.- Musimy coś ... obgadać.- Powiedział, by następnie zwrócić się do mojej córeczki.- Wendy, przywitaj się ładnie z mamusią i pójdź spać. To są sprawy dorosłych.
Znowu dziwnie się poczułam. Jakbym wiedziała, że za raz stanie się coś złego. Jakże dobrze, że nie chciał niczego od mojego skarbuszka! Będzie bezpieczna. Chociaż tyle. Poczułam wielką ulgę i spokój, który został zachwiany, gdy Wendy do mnie podeszła.
- Cześć, mamusiu, to ja już idę spać! Dobranoc!- Córeczka przytuliła mi się do nogi i odwróciła się pędząc do pokoju.- Miłej nocy, wujku!- Rzuciła i wbiegła wesoło po schodach.
Ciągle nie mogłam się odezwać. Nawet gdy czerwonooki do mnie podszedł i dotknął palcem mojej szyi. Czułam się jak zwierzę, które zaraz ma umrzeć, a mimo to, nie może zebrać się w sobie i zacząć uciekać. Jak ja się bałam tego osobnika! A jednocześnie, tak nie chciałam go zawieść...
- Chodźmy do salonu. Tam będzie mi przyjemniej.- Chłopak ruszył do wspomnianego wcześniej pokoju, a ja automatycznie ruszyłam za nim.
Dlaczego tylko jemu?
Drzwi za nami zamknęły się z cichym trzaskiem. Zostałam brutalnie popchnięta na kanapę i poczułam ból. On mnie ugryzł. Ugryzł mnie w szyję! I ... wszystko zniknęło. Zatopiłam się w otępieniu. Już nic dla mnie nie istniało.
( East? )
od East'a
Filiżanka powoli opadła na dół i osiadła na różowej powierzchni stoliczka. Wpatrywałem się w to w osłupieniu. Gdzie ja trafiłem? To miało być zwykłe polowanie. A tu co? Napotykam na nad zdolne dziecko, które unosi siłą woli przedmioty. A było tak pięknie...
-I jak, wujku, podobało ci się?- Spytała, wpatrując się we mnie z pytającą minką. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że wypadałoby coś odpowiedzieć i zacząć oddychać.
- Tak, prześlicznie. Dużo takich rzeczy jeszcze umiesz?- Spytałem ostrożnie. Moje piękne polowanie przeobraziło się w popijanie herbatki z 6, albo 7-latką. Bo któż wie ile ta mała ma lat?
-Tak. Umiem też zrobić takie małe światełko, by nie marnować prądu. Bo jestem ekologiczna!- Powiedziała z dziecięcym zapałem, unosząc paluszek do góry. Od razy nad nim rozbłysł mały, błękitny pulsar.
-Tak, widzę.- Westchnąłem ciężko w myślach, gdy Wendy podeszła do mnie i podała mi herbatę. Nie spodobało mi się, że źródło tego całego smrodu się do mnie przybliżyło.- A gdzie jest twój tato?- Musiałem wybadać potencjalne zagrożenie. Zauważyłem, że mała robi smutną minkę.
- Tatuś siedzi w pracy i pewnie wróci dopiero jutro, na obiad. A wujek zostanie u nas na obiad? Bo będą takie dobre klopsiki, które zawsze przynosi ze sobą ciocia Morgana!- Mała zapaliła się najwidoczniej na ten pomysł co mnie rozbawiło do granic możliwości. Już przed oczami mi się pojawiła wykrzywiona rozbawieniem twarz West'a.
- No nie wiem czy jadam takie rzeczy.- Uśmiechnąłem się do niej, momentalnie ukazując moje wysunięte kły.
-Nie lubisz klopsików?- Mała spojrzała na mnie zdruzgotana i zaczęła miętosić w dłoniach swoją różową koszulę nocną.- A lubi wujek groszek?
Miała taką minę, że nie mogłem powstrzymać uśmiechu.
-A skąd to pytanie?- Uniosłem brwi do góry w szczerym zdziwieniu.
-Bo mama też zawsze mówi, że nie może jeść z nami obiadu, a tylko sałatki, bo jest na diecie!
Mała psychopatka, czy też wszystkie małe dzieci tak się zachowują? Spytałem sam siebie zażenowany tym wszystkim.
- Rozumiem...- Mruknąłem, przejeżdżając wzrokiem po wystroju pokoiku. Usłyszałem dźwięk parkującego samochodu i ten cudny zapach. Znowu się uśmiechnąłem. Tym razem drapieżnie.- Wendy, pójdziesz ze mną przywitać swoją mamę?- Spytałem, odrywając na chwilę wzrok od okna. Zerknąłem na małą, która energicznie pokiwała głową.
-Tak! Chcę zobaczyć mamusię!
( Danielo, czas na nasze spotkanie.)
-I jak, wujku, podobało ci się?- Spytała, wpatrując się we mnie z pytającą minką. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że wypadałoby coś odpowiedzieć i zacząć oddychać.
- Tak, prześlicznie. Dużo takich rzeczy jeszcze umiesz?- Spytałem ostrożnie. Moje piękne polowanie przeobraziło się w popijanie herbatki z 6, albo 7-latką. Bo któż wie ile ta mała ma lat?
-Tak. Umiem też zrobić takie małe światełko, by nie marnować prądu. Bo jestem ekologiczna!- Powiedziała z dziecięcym zapałem, unosząc paluszek do góry. Od razy nad nim rozbłysł mały, błękitny pulsar.
-Tak, widzę.- Westchnąłem ciężko w myślach, gdy Wendy podeszła do mnie i podała mi herbatę. Nie spodobało mi się, że źródło tego całego smrodu się do mnie przybliżyło.- A gdzie jest twój tato?- Musiałem wybadać potencjalne zagrożenie. Zauważyłem, że mała robi smutną minkę.
- Tatuś siedzi w pracy i pewnie wróci dopiero jutro, na obiad. A wujek zostanie u nas na obiad? Bo będą takie dobre klopsiki, które zawsze przynosi ze sobą ciocia Morgana!- Mała zapaliła się najwidoczniej na ten pomysł co mnie rozbawiło do granic możliwości. Już przed oczami mi się pojawiła wykrzywiona rozbawieniem twarz West'a.
- No nie wiem czy jadam takie rzeczy.- Uśmiechnąłem się do niej, momentalnie ukazując moje wysunięte kły.
-Nie lubisz klopsików?- Mała spojrzała na mnie zdruzgotana i zaczęła miętosić w dłoniach swoją różową koszulę nocną.- A lubi wujek groszek?
Miała taką minę, że nie mogłem powstrzymać uśmiechu.
-A skąd to pytanie?- Uniosłem brwi do góry w szczerym zdziwieniu.
-Bo mama też zawsze mówi, że nie może jeść z nami obiadu, a tylko sałatki, bo jest na diecie!
Mała psychopatka, czy też wszystkie małe dzieci tak się zachowują? Spytałem sam siebie zażenowany tym wszystkim.
- Rozumiem...- Mruknąłem, przejeżdżając wzrokiem po wystroju pokoiku. Usłyszałem dźwięk parkującego samochodu i ten cudny zapach. Znowu się uśmiechnąłem. Tym razem drapieżnie.- Wendy, pójdziesz ze mną przywitać swoją mamę?- Spytałem, odrywając na chwilę wzrok od okna. Zerknąłem na małą, która energicznie pokiwała głową.
-Tak! Chcę zobaczyć mamusię!
( Danielo, czas na nasze spotkanie.)
od North'a
Kiedy wszedłem do piwnicy, w której trzymaliśmy wilkołaka, mój wzrok padł na zakutą w łańcuchy Cassie. O kurwa.
-Cass, nic ci nie jest?-Zacząłem rozpinać kłódki, nie zawracając sobie głowy szukaniem kluczyka i dopiero wtedy zauważyłem głębokie rozcięcie na jej policzku, z którego sączyła się krew. Błąd. Najpierw POCZUŁEM krew, a później ją zobaczyłem.
Odezwał się we mnie pierwotny instynkt i przez całą okropną chwilę chciałem ją ugryźć. Byłem głodny i zdecydowanie nie przyzwyczajony do tak długiego "postu", jaki musiałem zafundować sobie na czas podróży. Właściwie to miałem nawet plan, żeby zatrzymać się pod drodze w jakimś uroczym barze, gdzie mógłbym chociaż odrobinę ulżyć sobie w cierpieniu z pomocą jakiejś ofiary, ale czas był tutaj ważniejszy. Jak tak teraz na to patrzę, to stwierdzam, że jestem idiotą. Pięć pieprzonych minut nie pozbawiło by Cassie życia, ale mogłem zrobić to ja- nienajedzony.
Mimo wszystko jakimś cudem udało mi się opanować. Zacisnąłem zęby i przestałem oddychać przez nos, ułatwiając sobie tym samym zadanie, ale czułem, że moje tęczówki i tak przybrały już krwistoczerwoną barwę...
-Nic poważnego...To tylko zadrapanie- Wyjąkała, wyplątując się z łańcuchów.-Ale Cain uciekł.
-Pieprzyć sukinsyna. To problem wilkołaków, nie nasz...A tobie zostanie paskudna blizna.-Skrzywiłem się, odsuwając jednocześnie na bezpieczną odległość. Zapach jej krwi był słaby, ale cholernie kuszący.
-Trudno.-Zaskoczyła mnie. Była bardziej odważna i twarda niż myślałem...-Jestem na siebie zła, że dałam mu się przechytrzyć. A byłam taka ostrożna...
-To nie twoja wina-powiedziałem szybko.-On jest Alfą wojowników. Nie miałaś z nim żadnych szans, jest mistrzem strategii i przetrwania. Meg zachowała się jak idiotka, zostawiając cię samą.
-Nie wiedziała, że jestem w domu...
-Ale wiedziała, że wilkołaka trzeba pilnować. Nie broń jej, to nie ma sensu- warknąłem.
-Jesteś głodny.-Przyjrzała się mojej twarzy ze znawstwem.
-To nieważne. Dam radę...-Odwróciłem wzrok, napotykając na swojej drodze parę niebieskich oczu.
-Pomoc za pomoc- Nawet na chwilę nie zadrżał jej głos.- Chcę się odwdzięczyć.
Zaskoczony obserwowałem jak podchodzi do mnie trochę niepewne i odchyla kołnierzyk koszuli na szyi, w miejscu, gdzie znajduje się tętnica. Widziałem jak krew pulsuje pod cienką warstwą jej skóry, a kiedy przymknąłem oczy, słyszałem jej szum...Głód wrócił.
-Ale ja nie chcę, żebyś mi się odwdzięczała-syknąłem, odsuwając się jak najdalej.- Nie chcę ci zrobić krzywdy, nie podchodź.
-Napij się i schowaj tą swoją cholerną dumę do kieszeni, North. Wiem, że nie jadłeś nic od kilku dni.
-Skąd?-Zwęziłem oczy, wiedząc, że blefuje.-Powiedziałem, że nie chcę.
-Nieważne skąd. Ważne, że wyglądasz, jakbyś strasznie cierpiał i nie obchodzi mi, czy chcesz czy nie.
-Co robisz?!-Warknąłem wściekły, gdy wyjęła z kieszeni scyzoryk i szybkim ruchem rozcięła pulsujące miejsce na szyi. Zapach krwi był wszędzie. Wypełnił wszystkie moje zmysły, prawie doprowadzając mnie do szaleństwa.
-Napij się, North. Bez twojego jadu moja rana się nie zagoi, a ja się wykrwawię- Cassie uśmiechnęła się krzywo, kiedy po jej ramieniu ciurkiem spłynęła krew.
Wydałem się z siebie odgłos podobny do warkotu, ale nie mogłem już dłużej się powstrzymywać. Przez resztkę świadomości, jaka mi została, panowałem nad sobą, żeby zachowywać się jak najbardziej delikatnie i zanim się zorientowałem, moje usta przylegały już do ciepłej skóry dziewczyny, a kły wbijały się jeszcze głębiej w jej ciało. Moje usta wypełniła słodka, gorąca ciecz, której tak bardzo pragnąłem, za którą tak bardzo tęskniłem. Piłem dużymi łykami, delektując się jej cudownym smakiem, a wolną ręką przytrzymywałem dziewczynę za ramię, czując, że zaczyna się chwiać z osłabienia po upływie krwi. Nie wiem ile czasu tak stałem, wypełniając się mroczną energią krwi...
Gdy świadomość zaczęła do mnie powracać natychmiast oderwałem się od ciepłej, gładkiej skóry i spojrzałem Cassie w oczy. Byłem prawie pewien, że nie przesadziłem, ale kiedy zobaczyłem jak bardzo jest blada, zacząłem się zastanawiać, czy nie wypiłem za dużo.
-Wszystko w porządku?-Zapytałem, dotykając jej policzka. Kiwnęła ospale głową i uśmiechnęła się.
-Nie wiedziałam, że to takie przyjemne.
-To nie jest zabawa, Cass. Mogłem cię zabić.-Wciąż była we mnie mieszanina wściekłości i troski.-Ale mimo wszystko dziękuję... Obiecuję, że już więcej nie skorzystam z takiej propozycji. Tym razem nie dałaś mi wyjścia.-Rzuciłem okiem na ranę, która już zaczęła się goić.
-To ja dziękuję. Gdyby nie ty i tak umarłabym tutaj z głodu...-Posłała mi niewymuszony uśmiech i potarła dłonią czoło.-Jedziemy teraz do Arkadii?
-Tak. Dasz radę iść?
-Dam. Mam do ciebie tylko jedną prośbę, North.-Spojrzała mi wyzywająco w oczy.- Traktuj mnie tak, jakbym była wampirem. Nie chcę czuć się jakbym była ze szkła.
-Cass, nic ci nie jest?-Zacząłem rozpinać kłódki, nie zawracając sobie głowy szukaniem kluczyka i dopiero wtedy zauważyłem głębokie rozcięcie na jej policzku, z którego sączyła się krew. Błąd. Najpierw POCZUŁEM krew, a później ją zobaczyłem.
Odezwał się we mnie pierwotny instynkt i przez całą okropną chwilę chciałem ją ugryźć. Byłem głodny i zdecydowanie nie przyzwyczajony do tak długiego "postu", jaki musiałem zafundować sobie na czas podróży. Właściwie to miałem nawet plan, żeby zatrzymać się pod drodze w jakimś uroczym barze, gdzie mógłbym chociaż odrobinę ulżyć sobie w cierpieniu z pomocą jakiejś ofiary, ale czas był tutaj ważniejszy. Jak tak teraz na to patrzę, to stwierdzam, że jestem idiotą. Pięć pieprzonych minut nie pozbawiło by Cassie życia, ale mogłem zrobić to ja- nienajedzony.
Mimo wszystko jakimś cudem udało mi się opanować. Zacisnąłem zęby i przestałem oddychać przez nos, ułatwiając sobie tym samym zadanie, ale czułem, że moje tęczówki i tak przybrały już krwistoczerwoną barwę...
-Nic poważnego...To tylko zadrapanie- Wyjąkała, wyplątując się z łańcuchów.-Ale Cain uciekł.
-Pieprzyć sukinsyna. To problem wilkołaków, nie nasz...A tobie zostanie paskudna blizna.-Skrzywiłem się, odsuwając jednocześnie na bezpieczną odległość. Zapach jej krwi był słaby, ale cholernie kuszący.
-Trudno.-Zaskoczyła mnie. Była bardziej odważna i twarda niż myślałem...-Jestem na siebie zła, że dałam mu się przechytrzyć. A byłam taka ostrożna...
-To nie twoja wina-powiedziałem szybko.-On jest Alfą wojowników. Nie miałaś z nim żadnych szans, jest mistrzem strategii i przetrwania. Meg zachowała się jak idiotka, zostawiając cię samą.
-Nie wiedziała, że jestem w domu...
-Ale wiedziała, że wilkołaka trzeba pilnować. Nie broń jej, to nie ma sensu- warknąłem.
-Jesteś głodny.-Przyjrzała się mojej twarzy ze znawstwem.
-To nieważne. Dam radę...-Odwróciłem wzrok, napotykając na swojej drodze parę niebieskich oczu.
-Pomoc za pomoc- Nawet na chwilę nie zadrżał jej głos.- Chcę się odwdzięczyć.
Zaskoczony obserwowałem jak podchodzi do mnie trochę niepewne i odchyla kołnierzyk koszuli na szyi, w miejscu, gdzie znajduje się tętnica. Widziałem jak krew pulsuje pod cienką warstwą jej skóry, a kiedy przymknąłem oczy, słyszałem jej szum...Głód wrócił.
-Ale ja nie chcę, żebyś mi się odwdzięczała-syknąłem, odsuwając się jak najdalej.- Nie chcę ci zrobić krzywdy, nie podchodź.
-Napij się i schowaj tą swoją cholerną dumę do kieszeni, North. Wiem, że nie jadłeś nic od kilku dni.
-Skąd?-Zwęziłem oczy, wiedząc, że blefuje.-Powiedziałem, że nie chcę.
-Nieważne skąd. Ważne, że wyglądasz, jakbyś strasznie cierpiał i nie obchodzi mi, czy chcesz czy nie.
-Co robisz?!-Warknąłem wściekły, gdy wyjęła z kieszeni scyzoryk i szybkim ruchem rozcięła pulsujące miejsce na szyi. Zapach krwi był wszędzie. Wypełnił wszystkie moje zmysły, prawie doprowadzając mnie do szaleństwa.
-Napij się, North. Bez twojego jadu moja rana się nie zagoi, a ja się wykrwawię- Cassie uśmiechnęła się krzywo, kiedy po jej ramieniu ciurkiem spłynęła krew.
Wydałem się z siebie odgłos podobny do warkotu, ale nie mogłem już dłużej się powstrzymywać. Przez resztkę świadomości, jaka mi została, panowałem nad sobą, żeby zachowywać się jak najbardziej delikatnie i zanim się zorientowałem, moje usta przylegały już do ciepłej skóry dziewczyny, a kły wbijały się jeszcze głębiej w jej ciało. Moje usta wypełniła słodka, gorąca ciecz, której tak bardzo pragnąłem, za którą tak bardzo tęskniłem. Piłem dużymi łykami, delektując się jej cudownym smakiem, a wolną ręką przytrzymywałem dziewczynę za ramię, czując, że zaczyna się chwiać z osłabienia po upływie krwi. Nie wiem ile czasu tak stałem, wypełniając się mroczną energią krwi...
Gdy świadomość zaczęła do mnie powracać natychmiast oderwałem się od ciepłej, gładkiej skóry i spojrzałem Cassie w oczy. Byłem prawie pewien, że nie przesadziłem, ale kiedy zobaczyłem jak bardzo jest blada, zacząłem się zastanawiać, czy nie wypiłem za dużo.
-Wszystko w porządku?-Zapytałem, dotykając jej policzka. Kiwnęła ospale głową i uśmiechnęła się.
-Nie wiedziałam, że to takie przyjemne.
-To nie jest zabawa, Cass. Mogłem cię zabić.-Wciąż była we mnie mieszanina wściekłości i troski.-Ale mimo wszystko dziękuję... Obiecuję, że już więcej nie skorzystam z takiej propozycji. Tym razem nie dałaś mi wyjścia.-Rzuciłem okiem na ranę, która już zaczęła się goić.
-To ja dziękuję. Gdyby nie ty i tak umarłabym tutaj z głodu...-Posłała mi niewymuszony uśmiech i potarła dłonią czoło.-Jedziemy teraz do Arkadii?
-Tak. Dasz radę iść?
-Dam. Mam do ciebie tylko jedną prośbę, North.-Spojrzała mi wyzywająco w oczy.- Traktuj mnie tak, jakbym była wampirem. Nie chcę czuć się jakbym była ze szkła.
*
Po wyjściu Anny stałem jeszcze przez chwilę, zdając sobie sprawę, że zachowuję się raczej jak rozkapryszone dziecko, a nie dorosły facet. Dopiero po chwili udało mi się dojść do siebie, strzepać dłoń Meg z mojego ramienia i ruszyć do wyjścia w ślad za Anną.
Miała rację. Śmierć South'a to była tylko i wyłącznie moja wina. Patrzyłem jak umiera i nic nie zrobiłem... I nigdy sobie tego nie wybaczę. Ja żyję, by ponieść konsekwencję swoich czynów. Nie chcę tego dla niej...Chcę, żeby śmierć i życie South'a były coś warte. Żeby były warte chociażby szczęście Anny. South zawsze chciał, żeby była szczęśliwa- z nim czy bez niego. To było jego ostatnie życzenie, które zamierzam spróbować spełnić.
-Anna, przepraszam.- Westchnąłem, kiedy na zewnątrz zobaczyłem grzywę czerwonych włosów.-Nie powinienem był się na ciebie wydzierać...
-Pieprzę twoje przepraszam...-Wybełkotała dziwnie odległym głosem i wtedy zobaczyłem, co zamierza zrobić. Trzymała właśnie w ręce sztylet skierowany na swoją klatkę piersiową, a spod jej bluzki sączyła cię ciemna wampirza krew. Wyglądało na to, że już zdążyła zadać sobie jeden cios w celu- jak przypuszczałem- całkowitego pozbycia się serca z własnej piersi. To jedna z dwóch naprawdę skutecznych metod w zabiciu wampira. Serce albo głowa.
-Co ty wyprawiasz?!-Podbiegłem do niej i wyrwałem jej sztylet z ręki. Spojrzała na mnie błagalnie i zaczęła płakać.
-Proszę, pozwól mi to zrobić, North...Chcę być z South'em...Nie chce żyć bez niego.
-I dołączysz do niego, Ana. Ale jeszcze nie teraz...Jeszcze nie teraz...-Objąłem ją ramieniem i cierpliwie czekałem aż zrozumie, że nie dam jej umrzeć. Wtedy śmierć South'a nie byłaby nic warta...
(Anna?)
(Anna?)
Denalczycy - Czarownice
Czarownice - Kobiety obdarzone zdolnościami magicznymi. Ich magia
jest zależna od kryształów- Menhirów- które noszą w postaci ozdóbek.
Rodzą się tak samo, jak ludzie, lecz żyją dwa razy dłużej. Tak jak druidzi
potrafią przyrządzać wywary. Walczą za pomocą różdżek, bądź zwykłej siły
umysłu, która jest u nich najbardziej rozwiniętą umiejętnością. Posługują się
także magicznymi runami. Podzielone na cztery cechy: Przywołujących, Wiedzy,
Nekromantów, Wojowniczek.
Sprzymierzeńcy Arkadyjczyków, podlegli
Alexiusowi.
Oriane- Najstarsza z czarownic,
dowodzi ich soborowi, choć jest podległa Marcjuszowi.- Naczelna Przywołująca.
Alzena- Przywołująca.
Pandora- Przywołująca
Morgan- Trzyma pieczę nad eksperymentami
Rady.- Nekromanta.
Marianne- Nekromantka
Ilone- Nekromantka
Amane- Przewodnicząca cechu wojowniczek.
Novernight- Wojowniczka
Lilith- Wojowniczka
Alais (Elejz)- Przewodnicząca cechu
Wiedzy- Mistrzyni Run.
Subskrybuj:
Posty (Atom)