wtorek, 1 marca 2016



Epilog


Cztery lata później...



-Mamusiu! Spójrz na niebo!
Podniosłam głowę znad cerowanej pary rajstop i uśmiechnęłam się do Ash'a, który biegł w moją stronę krzycząc i wymachując rękami. Odłożyłam na bok robótkę, żeby pomóc mu wdrapać mi się na kolana.
-Co tam jest, Ash?- Spytałam i delikatnie odsunęłam mokre loczki, które przykleiły się do jego spoconego czoła. 
-Wielka mucha, o tam!- Powędrowałam wzrokiem za jego palcem, który wskazywał na samolot zostawiający za sobą białą smugę na całkowicie czystym błękitnym niebie i przygryzłam wargę rozbawiona. 
-To nie jest mucha, kochanie - pogłaskałam go po ciemnych włosach. - To samolot. 
-Taki jak te, które ciocia Jenny pokazywała nam w książeczce?- Dopytywał się, zwracając na mnie swoje błyszczące z podekscytowania ciemnozielone oczy. Oczy nie moje, a swojego dziadka. 
-Tak, dokładnie taki. - Potwierdziłam. 
-On wiezie ludzi, prawda, mamo? - Z powrotem jak zahipnotyzowany odwrócił twarz w kierunku nieba i zaczął śledzić ruch samolotu z ogromnym skupieniem, które nie pasowało do jego zaledwie pięcioletniej buzi.
-Zgadza się, synku. Ten pewnie niedługo będzie lądował.- Powiedziałam.
-Czy on przywiezie ze sobą tatę?
Przez chwilę poczułam się tak, jakby ktoś na moment usunął grunt pod moimi stopami. Ash często pytał o ojca, często zaskakując mnie tym, co zapamiętał z czasów, kiedy byliśmy jeszcze razem we trójkę, mimo, że wówczas był zaledwie niemowlakiem. Normalne dzieci nie pamiętają nic z tak wczesnego okresu życia. Ale mój syn nie był zwyczajny. Na początku byłam pewna, że Ash podsłuchał jak rozmawiałam o Renie z Jenny, ale kiedy któregoś dnia znalazł fotografię ojca schowaną w szufladzie, podszedł do mnie i pokazując zdjęcie, powiedział: "Jak myślisz, mamo? Czy tatuś kiedyś wróci?", zrozumiałam, że Ash pamięta więcej, niż jest to możliwe. 
A ja nigdy nie byłam przygotowana na tego rodzaju pytania. 
-Nie, synku. 
Ash musiał zauważyć smutek na mojej twarzy, bo momentalnie zanurzył rączkę w moich włosach, tak jak to robił zawsze, kiedy próbował mnie pocieszyć. Jego duże oczy w kolorze jesiennej trawy wpatrywały się w moje z miłością.
-Jesteś przeze mnie smutna, mamusiu?- Zapytał, jeszcze bardziej rozmiękczając moje serce. 
-Nie, kochanie.- Pogłaskałam go delikatnie po gładkim policzku i uśmiechnęłam się słabo.- Mamusia jest tylko odrobinę zmęczona. Może pójdziesz jeszcze pobawić się w ogrodzie przed kolacją? Spójrz, Luc na ciebie czeka. 
Ash powędrował za moim wzrokiem w stronę Luc'a siedzącego na najniższej gałęzi dębu z wyczekującą miną. Jego czarne jak smoła włosy były rozwichrzone i pełne liści, a blada buzia umorusana ziemią. Spod przydługiej grzywki patrzyły na nas gniewnie jego szare oczy, które przybierały ten sam obrażony wyraz za każdym razem, kiedy spędzaliśmy choćby krótką chwilę bez niego.
Ash przypomniawszy sobie o przybranym bracie, z którym prawdopodobnie już wymyślił jakąś nową, ekscytującą zabawę, wytarmosił się z moich objęć i pobiegł wesoło w jego kierunku, zapominając o samolocie, który już dawno zniknął z naszego pola widzenia.
Patrzyłam jeszcze przez chwilę jak zaczyna wdrapywać się na drzewo, jak zwykle uderzona jego podobieństwem do ojca, po którym odziedziczył rysy twarzy, włosy, a nawet uśmiech. Jedynie zielone tęczówki, identyczne jak u Cain'a, pozwalały odróżnić go od Rena.  
Wszystko to razem sprawiało, że każde spojrzenie na jego twarz oprócz nieopisanej miłości, wywoływało u mnie bolesne ukłucie żalu.
Luc był bardzo podobny do Hebi i nie potrafiłam dostrzec w nim nic z Ice'a. Wiele razy myślałam nad tym, jak wyglądałaby Danielle, ale ilekroć jej obraz pojawiał się w mojej wyobraźni, zaczynałam wytykać sobie, że nie mogłam jej wtedy zabrać. Co, jeśli przeżyła operację? Czy ktoś ją zaadoptował? Jeśli tak, to gdzie jest? Czy jest szczęśliwa?
Masa pytań waliła się na mnie, przygniatając ciężarem poczuciem winy. 
W wieku zaledwie dwudziestu trzech lat czułam się już zanadto zmęczona. 
Każdej nocy budziłam się zlana potem, ścigana wizjami przedstawiającymi to, co mogło stać się z Renem i moim bratem cztery lata temu, kiedy kazał nam uciekać i ukryć się w bezpiecznym miejscu, obiecując przy tym, że niedługo znów będziemy wszyscy razem. Tymczasem mijały lata, a Ren się nie pojawiał...
Nikt się nie pojawiał.
Przez jakiś czas miałam nawiną nadzieję, że być może zbyt dobrze się ukryliśmy. Przecież zmieniłam nasze nazwiska, nie próbowałam nawiązywać żadnych znajomości, rzadko wychodziłam z domu... Ale nawet mimo to albo Ren, albo mój brat by nas znalazł. Czasami dni takie jak ten, ciepłe i pełne słońca, dawały chwilowe uczucie ulgi i zapomnienia. Nowy zastrzyk optymizmu, który mimo, że utrzymywał się krótko, działał jak lek przeciwbólowy. Podświadomość wciąż jednak dręczyła mnie koszmarami, dając do zrozumienia, że nie zobaczę już żadnego z nich.
Było też coś innego. Znaczenie gorszego.
Ash miewał sny...
-Sol - odwróciłam się na dźwięk mojego imienia i zobaczyłam stojącą na ganku Jenny, podpierającą się na swojej drewnianej lasce. Przysłaniała ręką zmrużone oczy, krzywiąc się pod wpływem promieni słonecznych padających na jej naznaczoną zmarszczkami twarz.
Na jej widok spłynęła na mnie dobrze znana fala ciepłych uczuć, która zastąpiła na moment uczucie niepokoju wywołane moimi ciemnymi myślami.
Nie mam pojęcia, co zrobilibyśmy bez pomocy Jenny, która kilka lat temu bez strachu przyjęła naszą trójkę pod swój dach, ofiarując pomoc i opiekę.
Dała nam wszystko, co mogła. Nikt na tym świecie nie zasługiwałby na zaufanie bardziej niż ona.
Podniosłam się z mosiężnej ławeczki, na której lubiłam przesiadywać w ciepłe dni i podeszłam do gospodyni, mnąc w dłoniach bawełniany materiał jesiennych rajstop Luc'a. 
-Coś się stało, Jenny? 
-Och, na litość boską, przestań gnieść te biedne pończochy!- Zawołała i złapała mnie za ramię, wskazując postawioną na wiekowym stoliczku tacę z parującymi kubkami złotej cieczy. - Nie mam z kim napić się herbaty i wpadłam na pomysł, że być może potowarzysz starej kobiecie, gołąbeczko. 
Uśmiechnęłam się i pomogłam jej usadowić się na ławeczce, pamiętając o chorobie kręgosłupa, na którą cierpiała od dobrych dwóch lat, a sama ulokowałam się obok. 
-Jak te łobuzy szybko rosną...- powiedziała Jenny cicho i mogłabym przysiąc, że w jej zazwyczaj hardych niebieskich oczach pojawił się cień wzruszenia. - Nim się obejrzysz wyrosną z nich przystojni, dorośli mężczyźni. 
-Chciałabym, żeby już na zawsze pozostali dziećmi...- Powiedziałam zaskakująco nieobecnym głosem.- Nie wiem czy kiedykolwiek będę gotowa na to, żeby oddać któregoś z nich innej kobiecie. 
-Żadna matka nie jest na to gotowa.- Zgodziła się Jenny i przez chwilę w zamyśleniu obserwowała jak Ash goni Luc'a uciekającego z jego procą.
Nie musiałam wchodzić do jej głowy, żeby wiedzieć, że w tamtej chwili myślała o swoim synu - Benie, który kilkanaście lat temu zginął w tragicznym wypadku samochodowym, co dla mnie jako matki, wydawało się być najbardziej bolesną rzeczą, jaka mogłaby kogokolwiek spotkać. 
Mimowolnie wyobraziłam sobie siebie, gdyby cokolwiek stało się któremuś z moich kochanych chłopców, a dreszcz strachu przeszedł po moim karku. 
Nie przeżyłabym kolejnej straty. Nie znów.
-Powiesz im kiedyś kim naprawdę są?- Po kilku minutach ciszy zapytała Jenny.
-Nie wiem.- Odparłam ze znużeniem.- Nie sądzę.
Gdybym powiedziała im o ich prawdziwej, podwójnej naturze, prawdopodobnie tylko uczyniłabym ich już i tak trudne życie, jeszcze bardziej pogmatwanym. Bezpieczniej było utrzymywać ich w przekonaniu, że są normalnymi ludźmi, jak Jenny. Dzięki temu Rada nigdy ich nie znajdzie, a ja będę o nich spokojniejsza odrobinę bardziej.
Jedynym celem, którego tak kurczowo się trzymałam, było ich wychowanie. Chciałam, żeby dorośli, założyli swoje własne rodziny i żyli normalnym życiem. Nic więcej.
Mimowolnie wyciągnęłam z kieszeni zmięte zdjęcie Rena, tysiące razy trzymane w dłoni; jedyne, jakie mieliśmy. Przez moment wpatrywałam się w jego czarne oczy i gładziłam naderwany róg fotografii, zatapiając się we wspomnieniach sprzed dnia, w którym widzieliśmy się po raz ostatni.
Jenny objęła mnie ramieniem i poklepała delikatnie po plecach.
Obie byłyśmy w całkowicie różnym wieku, ale obie miałyśmy ze sobą pełny bagaż przykrych doświadczeń, który dźwigałyśmy każdego dnia. Rozumiałyśmy się nawzajem bardziej, niż można to opisać. Ale to ja byłam słabsza. Gdyby nie Jenny, Ash i Luc, już dawno dałabym sobie spokój z tym, co niektórzy nazywali "życiem".
-To już cztery lata, gołąbeczko.- Wymruczała kobieta.- Najwyższy czas, żeby zapomnieć.
-On nie pozwoli mi zapomnieć.- Wskazałam na syna.

*

-Mamo?- Drzwi od mojej sypialni skrzypnęły cicho, kiedy Luc wetknął swoją ciemną główkę do środka.
Otworzyłam oczy i usiadłam na łóżku, wyciągając rękę do chłopca.
-Coś się stało, Luc?- Spytałam cicho, obserwując uważnie twarz dziecka, widoczną w delikatnej strużce światła księżyca padającej z okna.
-Bo Ash znowu jest jakiś dziwny...- powiedział, łapiąc mnie za rękę.- Chodź do niego, mamo...
Spróbowałam zignorować tępe uczucie strachu, które pojawiło się nagle w moim brzuchu i szybko wygramoliłam się z łóżka.
-Co dzieje się z twoim bratem, Luc?- Zapytałam z niepokojem, podążając za nim do ich pokoju. Domyślałam się co to oznacza, ale wbrew rozumowi, próbowałam wyprzeć z głowy wszystkie swoje spekulacje.
-Nie wiem - przyznał chłopiec z zakłopotaniem.- Sama go zapytaj, mamo.
Przystanęliśmy na progu sypialni chłopców, jednocześnie kierując wzrok na drobne ciałko Ash'a, stojącego ze spuszczonymi po obu bokach rączkami, wpatrującego się w niebo za oknem.
Ostrożnie podeszłam do syna i uklękłam obok, dotykając jego czoła wierzchem dłoni, żeby przekonać się, że jego skóra jest nienaturalnie zimna.
-Skarbie?- Odezwałam się cicho i delikatnie zacisnęłam jego małą dłoń w swojej, dużo większej.
Powoli odwrócił twarz w moją stronę, a jego pociemniałe oczy pełne łez zalśniły w świetle gwiazd. Widząc to, momentalnie przytuliłam go do siebie, ukrywając nos w miękkich ciemnych loczkach. Powoli wdychając przez nozdrza zapach dziecięcego szamponu, jak zwykle bałam się zapytać, co tym razem zobaczył.
-Co to jest?- Wyszeptałam w końcu, kołysząc go lekko w ramionach.
Jego głos był tak cichy, że musiałam przybliżyć się jeszcze bardziej, żeby cokolwiek usłyszeć.
-To tylko sen z tatą.
Poczułam jak na odpowiedź syna ściska się moje bijące szybko serce i mimowolnie wyjrzałam za okno, żeby zobaczyć tylko pusty, ciemny ogród, w którym hulał dziś szaleńczy wiatr.
-Dlatego jesteś smutny, Ash?- Spytałam znów i bacznie obserwowałam jego twarz, z całych sił starając się powstrzymać własne łzy, które zaczynały zbierać się w kącikach moich oczu.
-Nie dlatego - odparł. - Byli też inni. Bardzo ich bolało.
Pociągnęłam nosem. Ash często chodził we śnie, a kiedy opowiadał nam o tym co wówczas widział, wszystko wydawało się być tak bardzo nierealne, nawet dla mnie. Tylko sny z ojcem brzmiały tak wyjątkowo prawdziwie i gdybym ja sama zobaczyła go chociaż raz tak, jak widział go nasz syn, musiałabym pogodzić się z tym, że Ren nie żyje. Ale ja z czasem widywałam coraz mniej duchów. Z jakiegoś powodu cała nadprzyrodzona siła wypływała ze mnie każdego kolejnego dnia, czyniąc mnie zwyczajną i bezbronną.
-Ale ty nie płacz. Oni nie chcą, żebyśmy płakali. Tylko czekają.
Nie wytrzymałam i poddałam się łzom, które powoli zaczęły skapywać na podłogę z moich policzków.
Obok błysnęły jasne jak księżyc oczy, a chwilę później chude ramionka Luc'a, który jak do tej pory obserwował nas z bezpiecznej odległości, obejmowały mnie w pasie. Przytuliłam do siebie obu chłopców i całą siłą woli zmusiłam się przybrania spokojnego tonu pomimo trzęsących się warg, zanim szepnęłam Ash'owi do ucha:
-Na co czekają?
-Jeszcze nie wiem, mamo.

sobota, 27 lutego 2016

[ZAKOŃCZENIE]



Z przykrością informujemy Was, że podjęliśmy decyzję o zakończeniu działalności bloga...


Od dłuższego czasu nosiliśmy się z zamiarem skończenia Naszej tworzonej przed dwa lata, wspólnej przygody z Niemymi Górami. Z wielu powodów....
Jednym z nich jest chaos, który zagościł na blogu wiele miesięcy temu, a który w dużej mierze jest Naszą winą, czemu nie zamierzamy zaprzeczać.
Drugim powodem może być także fakt, że Nieme Góry przestały dawać nam swego rodzaju "frajdę", którą czerpaliśmy z opisywania losów naszych bohaterów... 
Przyczyn tak naprawdę jest wiele, ale ta jedna, główna... Polega na tym, że każda historia kiedyś się kończy. Nasza kończy się dziś.
Jakiś czas temu wspólnie postanowiliśmy, że to właśnie jest chwila, aby pozwolić Niemym Górom zakończyć swoją historię.... I stworzyć nową,
Razem pracowaliśmy nad nowym blogiem, który wraz z zakończeniem działalności NG będzie mógł zacząć swoją - całkowicie nową.

"Cień gór"- bo tak nazwaliśmy nowego bloga - będzie czymś nowym, świeżym, bardziej dopracowanym i przejrzystym. 

Nie zrezygnowaliśmy jednak z koncepcji zmiennokształtnych, ani nawet motywu gór, które od początku były przecież symbolem NG.
Dla zainteresowanych, "Cień gór" będzie blogiem, który wciąż nawiązywać będzie do już znanych Wam bohaterów takich jak Alexius, Cain, Faith, Ren, Ash, Luc, Sol itd., o których dalszych losach będziecie mogli dowiedzieć się z opowiadań.
Pojawią się także całkowicie nowe postacie, takie jak: Val, Harvey, Rowan, Wyat, Bryce
Akcja nowego bloga rozgrywać się będzie 17 lat po 'rzezi niewiniątek' dokonanej w Arkadii na bohaterach Niemych Gór.
Przygotowaliśmy dla Was dobrą dawkę intryg i zagadek, które mają swoje korzenie właśnie na NG i z niecierpliwością czekamy, aż zaczniecie dopasowywać do siebie niektóre elementy układanki ;)


Na koniec chcielibyśmy podziękować wszystkim Naszym dotychczasowym autorom, oraz czytelnikom, bez których cała ta praca nie miałaby żadnego sensu... Dziękujemy, że byliście w tych lepszych i gorszych momentach... Mamy nadzieję, że nie opuścicie Nas również na CG, gdzie będzie działo się o wiele więcej!

PS: Ostatnim opublikowanym opowiadaniem na NG będzie "Epilog", po którym ukaże się post informujący o całkowitym zakończeniu działalności, zawierający link do nowego bloga.


 Przepraszamy,
 dziękujemy
Ekipa NG

sobota, 20 lutego 2016

Od Avenal'a

Z zamierzoną wyższością spojrzałem w dół na Rena Fostera, czołgającego się po ziemi z niewyobrażalnie bladą twarzą i gorejącymi czarnymi oczami. Na moment przeniosłem wzrok na jego ojca i uśmiechnąłem się lekko w reakcji na jego napięty wyraz twarzy, kiedy śledził oczami poczynania swojego jedynaka, umierającego na oczach setek osób.
Alexius przystanął na brzegu sceny i mierząc wszystkich swoim lodowatym wzrokiem, zaczął mówić dalej:
-Prawo Arkadii jest niepodważalne i tylko Najwyższa Rada posiada moc zmieniania reguł. Ci, którzy występują przeciwko nam, ponoszą najgorszą z możliwych kar. Dziś przykładem dla wszystkich tutaj obecnych są oni.- Teatralnym gestem wskazał na gromadę wilków z Niemych Gór, w większej części ledwo trzymającej się prosto na nogach.
Splotłem dłonie na stole i pochyliłem się lekko do przodu, chcąc przyjrzeć się wymizerowanej twarzy mojej niegdyś pięknej narzeczonej, której oczy stanowiły teraz wąskie szparki, pomiędzy opuchniętymi powiekami i policzkami opatrzonymi kilkoma paskudnie wyglądającymi sińcami.
~Aria, moja słodka, biedna narzeczona...~ wymruczałem telepatycznie, celowo nagłaśniając moje słowa dla wszystkich wilków.
Wzdrygnęła się lekko i spojrzała na mnie błagalnie, wywołując przyjemny dreszcz podniecenia na myśl o jej ciepłej skórze, rozrywanej przez moje zęby.
Och, tak... Będziesz moja. Czy tego chcesz, czy nie, Ario.
-Za chwilę wszystkie te dzieciaki zostaną wypuszczone w swoich wilczych formach, a wówczas członkowie Najwyższej Rady rozpoczną polowanie. - Oznajmił Alexius, wywołując tym cichy pomruk tłumu.
Wprost nie mogłem się doczekać. Na przemian zaciskałem i rozluźniałem palce, delektując się myślą o tym, co czeka mnie już za kilkanaście minut.
Siedzący obok mnie Dedalus wyglądał na podenerwowanego i wciąż zaciskał wargi, nie spuszczając oczu z naszego Przewodniczącego.
Uśmiechnąłem się drwiąco. Ten słabeusz nigdy nie powinien znaleźć się w Radzie, jeśli zabijanie nie sprawiało mu nawet odrobiny  przyjemności.
-Rada postanowiła jednak okazać swoje miłosierdzie i pozwolić jednej osobie zachować życie. -Zdawało mi się, że na chwilę wszyscy wstrzymali oddech.
Najwyraźniej Alexius nie uraczył nas wcześniej wszystkimi swoimi planami.
Nawet ja nie mogłem spodziewać się, że postanowi darować karę jednemu z rebeliantów. Poniekąd zadziwiające posunięcie. Za jednym zamachem uzyskamy przykład dla młodszych pokoleń i zaprezentujemy całej tej ciemnocie naszą domniemaną dobroć.
Wybornie.
-A o życiu lub śmierci zadecyduje dziś... Ich jedyny pozostały na tym świecie Alfa.- Dokończył Alexius i obdarzył dyszącego teraz chłopka demonicznym spojrzeniem. - Kogo uratujesz, Rennierze? Siebie, czy jednego z członków twojej żałosnej rodziny?
Wszystkie oczy na powrót zwróciły się ku młodemu Fosterowi. Cain stał przy samej scenie z zaciśniętymi mocno pięściami i obserwował wszystko z napięciem wymalowanym na bladej twarzy pokrytej kilkudniowym zarostem.
Ja sam wbiłem tylko paznokcie we wnętrza swoich dłoni i strwożony zacząłem wyobrażać sobie jak Ren postanawia ocalić życie Arii, wydzierając ją tym samym z moich rąk.
Ona miała być moja. Jej życie należało do mnie. Tylko do mnie.
Młody Foster podniósł wzrok, najwyraźniej gubiąc się w ciszy, która zapadła wśród zebranych. Krew stale sączyła mu się z kącika ust, a jego twarz przybrała niemal trupi wyraz, kiedy rozchylił powoli spękane wargi.
Przysiągłbym, że ma zamiar splunąć Alexiusowi w twarz, ale zamiast tego wypluł z siebie tylko kolejną dawkę czarnej, lekko zakrzepłej krwi. Byłem już prawie pewien, że nie będzie w stanie przemówić, kiedy po długiej minucie ciszy jęknął boleśnie i cicho, niemal szeptem powiedział:
-Faa- ithh.
-NIE!- Krzyk odbił się echem w moich uszach, kiedy długowłosa blondynka, której imię wyrzucił z siebie chłopak,  próbowała podbiec do Rena, patrzącego na nią wzrokiem, z którego ja sam nie potrafiłbym odczytać żadnych uczuć, prócz czarnej, bezdennej pustki.
Ktoś złapał dziewczynę w pasie i siłą zrzucił ze sceny, gdzie wylądowała na zasypanej śniegiem ziemi, łkając i wrzeszcząc imię Fostera. Płakała żałośnie, wierzgając przy tym nogami i nawet nie zauważyła, kiedy któryś z pachołków Alexiusa unieruchomił ją od tyłu i zaczął wyprowadzać z tłumu.
Przeniosłem wzrok na Cain'a, który wyglądał teraz o dwadzieścia lat starzej i właśnie wycofywał się w ślad za zawodzącą dziewczyną, najwyraźniej tchórzliwie nie chcąc patrzeć na dalsze losy swojego durnego syna.
Głupi chłopak mógł wybrać siebie. Oxyhm co prawda jakiś już czas trawił go od wewnątrz, niemniej jednak wiedźmy niewątpliwie posiadały antidotum na i ten rodzaj trucizny. Mógłby przeżyć. 
Wśród zgromadzonych gapiów zrobił się szum, a wszyscy z ciekawością zaczęli szeptać między sobą, kiedy na podeście pojawiło się kilka wykwintnie odzianych kobiet, niosących flakoniki z eliksirem przemiany w upudrowanych dłoniach.
Wraz z kilkoma innymi siedzącymi obok członkami Rady uśmiechnąłem się wzgardliwie, delektując się strachem, którego smród wypełnił powietrze. Wilczki się bały.
Ale strach tylko polepsza smak krwi, czyż nie mam racji?

*

~Gdzie jesteś, ty mała suko?~ pomyślałem gorączkowo, z lubością wdychając zapach jej krwi przez nozdrza.
Boleśnie podekscytowany podążałem jej śladem wzdłuż ciemnych ścian budynków, wyobrażając sobie moment, w którym będę ją miał.
Niebo nad Arkadią jaśniało jeszcze przez chwilę subtelnym blaskiem, przebijającym się przez gęste chmury, z których nieustannie spadał lekki jak puch śnieg, powoli przykrywający marmurowe chodniki pod naszymi łapami. Uliczki opustoszały całkowicie po wyposzczeniu więźniów, którzy rozpierzchli się po mieście w swoich wilczych postaciach, zapewne kurczowo trzymając się ostatniej nadziei na ucieczkę. Oczami wyobraźni widziałem ich skulone ciała, ukryte w mikroskopijnych piwniczkach i starych zatęchłych schowkach na drewno, trzęsących się z przerażenia i chłodu z pozlepianą sierścią i lśniącymi oczami.
Widziałem ją. Wijącą się w strachu przede mną.
I chciałem już ją dostać. Zbyt długo czekałem.
Zacząłem węszyć, chwytając w nozdrza powietrze przesycone gorzkim odorem strachu, krwi i potu, który spotęgował moje podniecenie. Idealna noc na ostatnią potyczkę w naszej maleńkiej, wspólnej grze.
A ona była już tak blisko... Ranna nie była w stanie uciec zbyt daleko.
Ostrożnie stawiałem kroki, nie chcąc spłoszyć swojej ofiary i wnikliwie analizowałem otoczenie, spinając mięśnie nawet na widok mojego własnego cienia, co jakiś czas wypełzającego na stare, ceglane mury.
Arkadia zawsze była małym miastem, stworzonym tylko na potrzeby Rady i rodzin jej członków. Nie było tam miejsca na odpowiednią kryjówkę dla kogoś, kto do niego nie należał. Świat Arkadii otwierał się tylko dla najwytrwalszych i najbardziej bezwzględnych. Dla tych, z którymi graliśmy dziś, to miasto nie miało już nic do zaoferowania.
Do moich uszu dobiegł niski warkot rozlegający się kilka przecznic dalej, po którym nastąpiły dwie sekundy ciszy, a później pełen bólu, zawodzący jęk.
Pierwsza egzekucja została wykonana, bez wątpienia.
Osłabiliśmy ich wystarczająco, by nie byli w stanie nas zabić, a jednak nie na tyle mocno, by stracili świadomość tego, co dzieje się wokół. Mieli ginąć. Jedno po drugim. Jeżeli któreś z nich padło już trupem, oznaczało to, że pierwsza kostka domina została wprawiona w ruch.
Alexius koniecznie chciał, żeby w pełni odczuwali cały ból związany ze śmiercią. To, jaką jego dawkę dostanie każdy z nich, zależało tylko i wyłącznie od egzekutora. A tego dnia egzekucję wykonywaliśmy własnymi rękami. Każdy członek Najwyższej Rady do wybicia północy przez wskazówki zegara, stał się... katem.
Niezwykle okrutnie, nieprawdaż?
Cóż, myślę, że granica okrucieństwa rozpoczyna się o wiele dalej...
Metaliczny, cierpki zapach.
Stanąłem bez ruchu, czując, że to, czego szukam, jest blisko. Bardzo blisko.
Odwróciłem łeb w stronę sosnowego zagajnika rosnącego na tyłach jednej z kamienic, słysząc jak od drzew odbija się czyjś niespokojny oddech. Nie jeden. Dwa.
Wiedziałem, że to ona. Ona i ktoś jeszcze.
Jej krew wciąż parowała na świeżej warstwie śniegu, tak cudownie ciepła i słodka.
Wyszczerzyłem zęby, czując jak ślina powoli napływa mi do pyska, przybierając postać piany. Nie mogłem już dłużej czekać. Tej nocy wyczerpałem granice swojej cierpliwości, pozwalając Arii wymknąć się z uścisku moich szczęk i uciec z ohydną raną na karku. Podarowanie mojej słodkiej narzeczonej kilkunastu dodatkowych minut życia, podczas których będzie wykrwawiała się na śmierć z przerażeniem obecnym w każdej jednej tkance jej cudownego ciała, było moim prezentem ślubnym.
Lubię kiedy moje ofiary się boją. Nabierają wtedy ogromnej pokory, a ich mięso jest gorące niczym sam ogień.
Ale już czas. Nie mogłem dopuścić, żeby wykrwawiła się na śmierć, odbierając mi całą zabawę. Zamierzałem patrzeć jej w oczy, kiedy bardzo powoli będę rozrywać jej delikatne gardło na strzępy. Pragnąłem zabić ją własnymi rękami. Osobiście i okrutnie. Dokładnie tak, jak na to zasługiwała.
~Ty kłamliwa, głupia suko...~ wysyczałem, powoli sunąc ku zagajnikowi. ~Myślałaś, że cię nie znajdę?
Mógłbym przysiąc, że słyszę jej cichy płacz, przecinany czyimś cichym szemraniem. Zawahałem się, kiedy z niewielkiej odległości zobaczyłem skrawek jej białego, ludzkiego ciała, widocznego zza grubego pnia drzewa. Niewyjaśnione uczucie najwyższej nienawiści i pogardy spłynęły na mnie w momencie, kiedy z cienia wyłonił się jasnowłosy chłopak, zasłaniający nieznacznie moją Arię swoim ciałem. Przekrzywiłem głowę, czując, że muszę się spieszyć. Jeśli byli w swoich ludzkich postaciach, znaczyło to tylko tyle, że zbliża się północ. Musiałem zrobić to dokładnie w tamtym momencie. Później ktoś wykona egzekucję za mnie. A to byłaby moja całkowita kompromitacja. I jakże ogromna strata...
-Stój... Zatrzymaj się...- wybełkotał chłopak, który chwiejąc się lekko na nogach, wstał i patrzył teraz na mnie z góry błagalnym wzrokiem. Był cały podrapany i brudny, a  jego głos brzmiał zbyt piskliwie w moich uszach.
Parsknąłem szyderczo, nie przestając zbliżać się do miejsca, w którym stał z ukrytą za jego plecami Arią.
~Szach.
-Zabij mnie, ale ją zostaw. Aria nic ci nie zrobiła, do cholery!
Ośmieszyła mnie. To wystarczy.
-Nataniel, n- nie...- Aria wyłoniła się zza jego pleców w stanie najwyższego cierpienia. Krew spływała po jej szyi i ramieniu, skapując na białą ziemię wokół jej bosych stóp. Przyjrzałem się jej twarzy, która nagle straciła całe swoje piękno, podczas gdy zawodziła żałośnie, a łzy spływały po jej posiniaczonych policzkach, zatrzymując się na popękanych ustach i zadrapaniach na brodzie.
Wyglądała obrzydliwie. Jak zużyta szmaciana lalka, którą zresztą zawsze była. Zarówno ona, jak i cała godna pożałowania reszta.
Moja rozczarowująca narzeczona.
Uniosłem górną wargę i warcząc, położyłem brzuch na ziemi, przygotowując się do ataku.
To już. To teraz. To na to tak długo czekałem... I nareszcie....JĄ MAM.
Wyskoczyłem w górę, odpychając się tylnymi łapami i powaliłem chłopaka, jednym ruchem szczęk wyrywając mu tchawicę. Aria wrzasnęła przeraźliwie i zrobiła kilka rozpaczliwych kroków w tył, zanosząc się przy tym urywanym szlochem kogoś, kto właśnie obejrzał się za siebie i zobaczył czekającą za jego plecami śmierć.
Wyplułem część wyrwaną z jej wspaniałego obrońcy w śnieg i z wykrzywionym w satysfakcji pyskiem biegiem rzuciłem się na dziewczynę, najpierw przewracając ją na ziemię, żeby blokując jej możliwość jakiegokolwiek ruchu, przybliżyć nos do jej poturbowanej twarzy.
Przez chwilę patrzyłem w te duże, przerażone oczy, delektując się wypełniającym je przerażeniem, do momentu, w którym ustąpiłem mojemu zwierzęcemu instynktowi i wygłodniale zanurzyłem zęby w jej miękkiej szyi.
Krew Arii smakowała dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem. Słodka, gorąca i tak pełna nienawiści.
Brutalnie zacisnąłem szczęki, by ostatecznie przeciąż cienką nitkę jej życia i słuchając jej pełnych bólu jęków, wyszarpałem tętnicę spod cienkiej, białej skóry.
-Mat.- Powiedziałem, stając już w swojej ludzkiej postaci nad sponiewieranymi zwłokami mojej narzeczonej, patrząc jak szkarłatna plama powoli rozrasta się pod głową dziewczyny, mieszając się z jej kasztanowymi włosami i kontrastując z oślepiająco białym śniegiem.

Odchodząc, zniesmaczony widokiem wytrzeszczonych, mętnych, martwych oczu chłopaka o imieniu Nataniel, przekręciłem jego truchło czubkiem buta, tak, żeby znalazł się z twarzą w ziemi i poprawiwszy płaszcz, wyszedłem na jedną z głównych uliczek, z uwagą oglądając swoje ręce, wciąż pokryte krwią tej dwójki.
Próbowałem mimowolnie zignorować niejasne poczucie rozczarowania łatwością, z jaką pozbawiłem ich życia. Aria nawet nie próbowała błagać. A chłopak, cóż, w ogóle nie miał dla mnie znaczenia.
Nie byli wyzwaniem, którego pragnąłem. Niemniej jednak dostarczyli mi pewnej rozrywki. A teraz są martwi... Zimni, sztywni i bez znaczenia. Dokładnie tak, jak chciał tego Alexius...
Podniosłem głowę na dźwięk zegara, oznajmiający wszystkim wybicie północy.
Mimowolnie zacząłem się zastanawiać, czy reszcie Rady udało się zabić wszystkich z taką samą dziecinną łatwością. I w tamtym momencie go zobaczyłem.
Podczas gdy Rada zarzynała resztę jego przyjaciół, Rennier Foster niemalże wisiał na mosiężnym słupie jednej ze spalonych latarni w centralnym miejscu głównego placu, chwytając go kurczowo trzęsącymi się rękami i oddychał urywanie, co kilka sekund wypuszczając z płuc powietrze przy akompaniamencie obrzydliwego, krwistego kaszlu. Zapewne nie był w już w stanie wykonać ruchu, pozostawiony tam na powolną, pełną cierpienia śmierć. Z odległości, która nas dzieliła, wyglądał bardziej jak kukła, która dostała napadu agonii podczas taniego przedstawienia. Jego pokryte potem czoło błyszczało w świetle księżyca, a ciemne kosmyki przykleiły mu się do czarnych jak onyks oczu. Śnieg sypał nieprzerwanie, pokrywając jego koszulkę cienką warstwą jasnego puchu, który sprawiał, że wyglądał jeszcze bardziej groteskowo.
Przechyliłem głowę, wciąż czując w ustach mieszankę krwi Arii i Nataniela, na dodatek rozmazaną na całej mojej brodzie i wargach.
Zdychający Foster spostrzegł mnie stojącego u wylotu jednej z uliczek i podniósł lekko głowę, krzywiąc się przy tym z wysiłkiem, na co ja uniosłem swoją ubrudzoną w posoce dłoń i posłałem mu wymowny, szyderczy uśmiech. Wydawało mi się, że chłopak zacisnął mocno zęby, po czym odwrócił wzrok, zapewne rozrywając mnie na strzępy i przeklinając w myślach.
Mógłbym go zabić, gdyby poprosił. Podarować mu szybką, mniej bolesną śmierć. Okazać człowieczeństwo, którego niewielki pierwiastek wciąż pozostał w mojej zepsutej duszy.
Ale nie poprosił. A ja nie jestem człowiekiem.
Uśmiechnąłem się więc tylko krzywo i przesunąwszy językiem po moich pokrytych zakrzepłą krwią wargach, ruszyłem dalej.


wtorek, 26 stycznia 2016

Od West'a

Na widok śmiejących się razem Megan i North'a oboje z Lily unieśliśmy wysoko brwi. Co się, u licha, wydarzyło między tą dwójką, że postanowili znów zacząć normalnie ze sobą rozmawiać po dłuższym czasie odstawiania fochów?
Ścisnąłem rękę Lily i uśmiechnąłem się do niej znacząco.
-Hej, co wam odbiło?- Zawołałem, rzucając schodzącej po schodach dwójce rozbawione spojrzenie.
-To chyba nie jest twój interes - Powiedział North, po czym ciężko rzucił na ziemię swoją niewielką torbę.- Mógłbyś się za to zająć pakowaniem rzeczy do samochodu. Stanowiska tragarza jakoś świetnie współgra z twoją twarzą.
Skrzywiłem się na zgryźliwość starszego brata i zrobiłem niecenzuralny gest w jego stronę.
-Wolałbym zaangażować w to nasz najmłodszy skarb.- Przyznałem, przeciągając się.- Gdzie jest ten darmozjad East?
-Idę.- Odezwał się rozdrażniony głos z korytarza na piętrze, a moment później w przejściu ukazała się rozczochrana głowa najmłodszego brata z plecakiem i bluzą przerzuconą przez ramię. 
-Wyglądasz, jakbyś był spizgany.- Stwierdziłem, pokrótce analizując wyraz jego twarzy.
-Może jestem.- Mruknął i zaczął powoli schodzić na dół, krzywiąc się przy tym jak dziecko jedzące cytrynę. 
-Tak bardzo zabolała cię strata tej twojej psiej ślicznotki?- Strzelił North, opierający się teraz jedną ręką o ścianę niedaleko Meg. Oboje wyglądali jakoś dziwnie, ale nie potrafiłem znaleźć konkretnego powodu, dla którego naszło mnie to spostrzeżenie. Zacząłem więc przyglądać się im trochę dokładniej, co jakieś kilka sekund spoglądając też na nie lepiej wyglądającego East'a.
-Odpierdol się, North- warknął i piorunując wszystkich wzrokiem powlókł się w stronę wyjścia. 
North wymruczał coś w rodzaju "pieprzony smarkacz" i też podążył w ślad za młodszym bratem, ciągnąc za sobą Meg obserwującą wszystko z nieobecnym wyrazem twarzy.
Prychnąłem cicho, kiedy mój wzrok padł na jej pogryzione usta. 
Muszę przyznać, że razem z North'em miewali ciekawe zabawy. Głównie przyporządkowałbym je do szufladki "perwersyjne", ewentualnie "brutalne". 
Całe szczęście, że Lily nie była aż tak dzika jak siostra i pod wieloma względami miała bardziej... subtelny gust. 
-Nie wydaje wam się, że o czym zapomnieliśmy?- Odezwała się Lily, na co cała trójka zatrzymała się niepewnie w drodze do wyjścia.
-Zapomnieliśmy dziecka.- Po dłuższej chwili wybełkotał East i z wątpliwą energią wrócił się na górę, żeby za chwilę wrócić ze śpiącą Wendy na rękach.
-No co?- Zapytał rozdrażniony, widząc nasze rozbawione spojrzenia.- Spała, nie? Nie muszę pamiętać o wszystkim...
-To twój cholerny bachor, East.- odezwał się North.- Nie zabieramy jej. 
-Że co?
-To, co słyszałeś. Przez nią będą problemy- Starszy brat patrzył na East'a twardo, wbijając w niego spojrzenie swoich pociemniałych oczu. 
Widok jego rozszerzonych źrenic pomógł mi w odgadnięciu  powodu jego dziwnego wyglądu. 
-Jesteś na haju?- Spytałem, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. 
North nie ćpał już od dawna i wszyscy uważaliśmy to zamierzchłą przeszłość, przynajmniej do teraz...
-Gówno cię to obchodzi, West.- Syknął i z powrotem skupił się na East'cie, który wyglądał teraz na zdezorientowanego i nieszczęśliwego.- Zostaw dziewczynkę. Tutaj na pewno ktoś ją znajdzie, a my nie będziemy musieli targać za sobą kolejnej kuli u nogi.- Powiedział, a ja zacząłem się zastanawiać kto jeszcze według North'a jest kulą u nogi.
Sądząc po zdecydowanym wyrazie twarzy najstarszego brata, rozmowa dobiegła końca.. 
Rzuciłem okiem na pobladłego East'a i bez słowa zabrałem bagaże, żeby pchany przez Lily ruszyć do samochodu. 
Dziecko nic dla nas nie znaczyło. Może kilka razy pilnowałem jej, kiedy East'a nie było w domu i to wszystko. Takich maluchów było pełno na świecie, a sama Wendy nie wzbudzała żadnych silniejszych emocji ani we mnie, ani w Lily. Gdyby moja dziewczyna stwierdziła, że powinniśmy zabrać ze sobą Wendy, pewnie stanąłbym po jej stronie, ale skoro nie odezwała się na ten temat nawet słowem, postanowiłem olać sprawę. Meg też wyglądała na niezainteresowaną losem dziewczynki, było więc cztery do jednego, a East miał dwa wyjścia: a) Zostać z dziewczynką i do końca jej życia udawać tatusia, lub b) Zostawić ją, żeby być może trafiła do jakiejś normalnej ludzkiej rodziny, a samemu zacząć nowe życie. 


Zapakowanie wszystkich rzeczy zajęło kilka minut, w ciągu których Lily, North i Megan zdążyli ulokować się na swoich miejscach. Usiadłem na siedzeniu kierowcy i zerknąłem we wsteczne lusterko, w którym, ku mojemu zaskoczeniu, zobaczyłem jak Meg śpi z głową opartą o ramię North'a, który gładzi ją delikatnie po udzie. 
-Co z młodym? Myślisz, że zostawi tu Wendy?- Spytałem, na co starszy brat wzruszył lekko wolnym ramieniem.
-Zostawi.- Wymruczał i uśmiechnął się obojętnie.
Już miałem odpowiedzieć, że nie ma na to szans; że East jest zbyt przywiązany do tego dziecka, ale w tej samej chwili zobaczyłem jak młodszy brat bez słowa wsiada do samochodu, lokuje się obok North'a i z trzaskiem zamyka za sobą drzwi. Spojrzałem na Lily, która pokręciła głową, wprawiając tym swoje czarne włosy w ruch i uśmiechnęła się świetliście. 
-To gdzie jedziemy?- Zapytała swoim najbardziej słodkim, swobodnym tonem. 
-Gdziekolwiek. Tylko jak najdalej stąd.
Przekręciłem kluczyk w stacyjce i uruchomiłem silnik, który z rykiem zerwał się do pracy.

niedziela, 24 stycznia 2016

Od East'a

- You are my princess.- Mężczyzna z zaczesem w tył i wyciętymi bokami włosów, wpatrywał się w dziewczynę siedzącą na przeciwko niego. Oboje byli ubrani elegancko. On w garnitur, ona w zieloną suknię. Oboje byli pochyleni do przodu, opierając się łokciach. Świadczyło to o ich względnej zażyłości. Nie pasowali do tego miejsca. Ich miejsce znajdowało się na jakimś wykwintnym bankiecie, gdzie mogliby swobodnie sączyć czerwone wino z kieliszków i zajadać się maciupeńkimi przystawkami.
- Kurwa, mała na bank nawet nie słyszy, co ten laluś do niej mówi.- Warknąłem do siebie, zaciągając się kolejnym łykiem whisky.- Równie dobrze mógłby ją wyzywać od dziwek, a ta dalej by się do niego szczerzyła.
 Podłużny klub wypełniał przyjemny, obezwładniający rytm. Mruczące dźwięki, wygrywane przez zgrabne, damskie palce na basie, wywoływały przyjemne wibracje, przebiegające po kręgosłupie.
 Jednak to jedynie mnie rozdrażniało.
 Moje miejsce w tej chwili też było zupełnie gdzie indziej. Moje mięśnie domagały się porządnej bijatyki. Wypalała mnie potrzeba przyjebania komuś bez powodu, dla celu wyższego.
 Moją głowę wypełniały nieprzyjemne wspomnienia z penthausu.
 Wszystko poszło nie tak, jak miało być.
  - Nie twoja pierdolona sprawa, wywłoko.
 Na samą myśl, czułem dobrze znane mrowienie kłów. Na krawędzi świadomości czaiło się przeszywające pragnienie.
 Zacisnąłem zęby na krawędzi tumblera, przechylając ją i za jednym haustem dopijając do końca. Z chrzęstem kostek lodu odstawiłem ją na blat stołu, na którym stały różnego kształtu szklanki, świadczące o ilości spożytego przeze mnie alkoholu. I tak zaraz zbierze je obsługa. I cały ślad mojego pożycia miłosnego z rumem i ciekawymi mieszankami zniknie.
 Niewidoczna barwa oczu faceta, mrużącego je w wyrazie tryumfu. Wyczuwalne podniecenie napływające falami od drugiego ciała. Napięcie. Wyczekiwanie na coś. Jakiś ruch. 
 Wściekły syk, mimowolnie wydzierający się z piersi. Wściekłość żądała wyładowania.
 - Jest w miejscu, w którym nie powinno jej być, i trafiła tam przez ciebie.
Oskarżenie palące bardziej niż ogień.
 - Pierdolisz.
 Czerwonowłosa poruszała wargami, potraktowanymi ciemnoczerwoną szminką. Splotła palce z tymi mężczyzny.
 Te gesty i wystarczały. Rekompensowały brak bodźców dźwiękowych.
 Miłość wszystko upiększa.
 Wilk w skoku.
 Wycie.
 Wyszarpnięcie z ciała fragmentu mięsa, przeszytego okropnym fetorem wilkołaczej krwi. Nienadającej się do spożycia.
 Pazury rozdzierające koszulę i skórę.
 Jasne panele pokryte kroplami krwi obu stron.
 Bezsensowna walka o nic.
- Mógł zdobyć się na coś normalniejszego. Jebany wariat, cholerny sucz.- Z sykiem wyrzucałem z siebie kolejne określenia, sięgając po ostatnią pełną szklankę, którą wypełniał biały likier, ozdobiony ziarenkami kawy.- Emocje. Wkurwiające to wszystko.
-Nie wtrącaj się. To nie jest sprawa takich, jak ty. To krew z mojej krwi.
 Chorobliwa nadopiekuńczość.
- Zajebiście, zajebiście po prostu.
- Nie martw się. Dla zwyczajnej zabawki  tak bym się nie fatygował. A tak świetnie się ją zaciągało raz za razem do łóżka. Dobra w tym jest.
Te słowa wywołały jego furię.
 Walkę, o której myśl w drugim samcu wywoływała fizyczną przyjemność.
- Stawiam ci drinka.- Drobna, ciemnowłosa dziewczyna uśmiechnęła się do mnie olśniewająco. Oparła się na jednej ręce o blat stolika, przy którym siedziałem.- Dasz się skusić?- Uniosła do góry jedną brew.
 Nie miałem cholernej siły by powiedzieć "nie".
* * *
- Poproszę "Wściekłego psa" razy dwa.- Pokazała dwa palce barmanowi, żeby przekaz na pewno dotarł i odwróciła się w moim kierunku. Mogła uchodzić za olśniewająco piękną. Za pociągającą. Na taką, której nikt się nie oprze.
 Ale mi jedynie wyglądała na łatwą.
- Wściekłego, czy wkurwionego?- Spytał barman z pokaźną brodą, spoglądającego z sympatią w stronę drobnej kobiety.
 Zdecydowanie ludzkiej.
 Znali się. Musiała często przychodzić tu, by się napić.
- Wkurwionego.- Odpowiedziałem zdecydowanie zbyt szybko.
- Jesteś pewien?- Kobietka rzuciła mi wyzywające spojrzenie. Wbiłem wzrok w jej grubo podkreślone kredką oczy.
- Jak nigdy w życiu. Jak się upić to z klasą.- Szkoda jedynie, że wampir nie może się upić.
 Dziewczyna roześmiała się.
 Wyglądała jak dziwka. Zabawne.
- Masz rację. Schlejmy się. Tylko żebyś później mi nie jęczał.- Oparła łokieć na barze i przysunęła do nas dwa shot'y.- Na raz?
- Na raz.- Chwyciłem małą szklankę, nie zwracając uwagi na to, że mieliśmy tu wódkę z tabasco. Z tabasco w roli głównej. Przepletliśmy ze sobą ramiona i wypiliśmy.
 Po chwili poczułem jak ogień rozchodzi mi się po gardle.
- Dobre. Barman, poproszę osiem shotów. Może jakiś specjalny kolorek dla nas?
 Nie spojrzałem już na skąpo odzianą dziewczynę.
* * *
 Ciało brunetki oblewał na zmianę kolor niebieski, czerwony i zielony.
- Tej pani już nie lejemy.- Zabrałem Lunie, bo tak ponoć miała na imię drobna pannica, trzy-kolorowego drinka, zasysając się chwilę później na niebieskiej słomce.
Ciągle miałem nadzieję, że alkohol przytępi moje zmysły. Ale to się nie działo.
- Wal się, East'ciku! Oddawaj!- Dziewczyna, zamierzyła się na mnie ręką, ale zupełnie nie trafiła, co wywołało u niej napływ głupawki. Zaczęła się ot tak śmiać.
- Chodź, pójdziemy wytańczyć z ciebie ten cały alkohol.- Rzuciłem pomocnie, ignorując głód, który narastał we mnie z każdym kolejnym kieliszkiem. Chciałem wyssać krew z tej pannicy do ostatniej kropli.
- Nie, ja chcę kolejne piwo.- Uniosła do góry jeden palec.- Czystą poprosz.- Burknęła. Najwidoczniej nie docierało do niej, że siedzimy tak daleko od baru, że na pewno nas nawet stamtąd nie widzieli. Z jednej strony byłem rozbawiony jej zachowaniem. Z drugiej coraz bardziej mnie wkurzała.
- Nie ma, idziemy tańczyć. Już. Słyszysz, parszywy, spity krasnalu? Cholernie chce ci się tańczyć.- Przerzuciłem ją sobie przez ramię i ruszyłem w stronę parkietu. Na krótko metrażowego znajomego mogła być. Ale jej życie nie miało najmniejszej wartości.
- To niebezpieczne.- I nie wiadomo czy odnosiło się to do tańca, czy do podnoszenia jej do góry.- Zhaftuję się.- Rzuciła rozmarzonym głosikiem.
- Kurwa, teraz?
* * *
Doprowadziłem ją do łazienki. Ale zwymiotować nie zdążyła.
A ja przynajmniej nie zdążyłem zebrać z powrotem myśli.
Wbiłem kły w jej szyję, rozszarpując ją nieestetycznie. Luna otworzyła usta jak do krzyku, ale wydobył się z nich tylko jednostajny bulgot. Nie ruszało mnie to.
Rozdarłem gwałtownie materiał jej bluzki.
Dałem dojść do głosu całemu swojemu pragnieniu.
K r e w. Pachnąca, pulsująca k r e w.
Podniosłem ją, rozerwałem stanik, który blokował mi dostęp do drugiej tętnicy i wbiłem się w miejsce koło jej piersi.
Ciemnoczerwona substancja spływała do mojego żołądka z każdym kolejnym pośpiesznym przełknięciem. Dopiero teraz zacząłem odczuwać procenty zawarte w jej krwi. Zmieszały się one z alkoholem, który już pochłonąłem.
Odlot zupełny. Zapomniałem jakie to przyjemne. Stan upojenia.
Drobne dłonie kobietki, próbowały szarpać mnie za krótkie włosy. Jednak siły opuszczały jej ciało zbyt szybko.
Siły, które przelewały się we mnie z każdym łykiem. Wyczuwałem trzepotanie jej serca, które pompowało krew z chorobliwą szybkością - przyśpieszała swoją śmierć. Wbijałem dłonie w drobne bioderka, zostawiając na nich siniaki w kształcie moich dłoni. Nigdy nie zdobywałem się przy zabijaniu na delikatność.
Skurwieni ludzie ukradli moją Arię!
Zasyczałem nieludzko i wbiłem się w kolejny fragment odsłoniętego ciała, po którym spływała krew z rozszarpanego gardła.
Jak śmiał zataić przede mną te informację?! 
MOJA ARIA.
Puściłem puste ciało. Uderzyło głucho o podłogę.
Dyszałem głośno, stojąc nad trupem z zaciśniętymi dłońmi, umazanymi krwią. Skapywała ona na czystą podłogę, pokrytą brązowymi kaflami. Plam krwi niemal nie było na niej widać.
Poniosło mnie. Doskonale o tym wiedziałem i było mi z tym dobrze.
- Ludzie są tacy delikatni.- Kopnąłem truchło, z którym jeszcze godzinę temu śmiałem się w najlepsze z niczego. W końcu jak na worek z krwią, była całkiem przyjemna.
Podszedłem do umywalki i ze spokojem obmyłem dłonie z zasychającej powoli substancji. Wbiłem wzrok w swoje odbicie i powoli obtarłem wargi z czerwieni.
Moja.
Wyszedłem z damskiej toalety. Drzwi bezdźwięcznie się za mną zamknęły.
* * *
- Gdzie Wendy?- Spytałem, zatrzymując się na chwilę koło West'a, stojącego pod ścianą w oryginalnym stroju złożonym z potarganych dżinsów i wymiętej koszuli.
Brat posłał mi dziwnie zmartwione spojrzenie.
- Rysuje w moim pokoju.- Widać było, że coś go trapi. Nie zamierzałem jednak pytać o co chodzi. Nie mój zakichany interes. Nie będę się dalej bawił w jakąś porypaną rodzinę i udawał, że mi to pasuje.
- Jasne.- Ruszyłem dalej, uważając rozmowę za zakończoną.
- East.
- Co?- Obejrzałem się przez ramię.
- Nie zrobiłeś niczego głupiego, prawda?- Wsunął kciuki dłoni za szelki, patrząc na mnie z maminą troską. Posłałem mu krzywy uśmiech.
- Nie.
- To uważaj.- Zabrzmiało to tak, jakby mnie żegnał, więc uniosłem do góry brwi.
- Nie przejmuj się, ja się nigdzie nie wybieram. No chyba, że ty coś dziwnego planujesz. Widzimy się później.- Machnąłem mu ręką i udałem się do swojego pokoju.- Trzeba się spakować.


piątek, 22 stycznia 2016

Od Megan

Od kilku minut siedziałam na łóżku z kolanami podwiniętymi pod brodą i wpatrywałam się w okno.
Wszędzie wokół walały się moje porozrzucane ubrania, biżuteria i buty, które, jak na początku myślałam, prawdopodobnie chciałabym zabrać ze sobą. Prawda była taka, że dopiero po wyciągnięciu tych wszystkich rzeczy zdałam sobie sprawę, że żadnych z nich nie potrzebuję. Mieliśmy pieniądze. Mnóstwo pieniędzy. Równie dobrze mogłam kupić wszystko już na miejscu.
Dałam więc sobie spokój z pakowaniem, skupiając się bardziej na natrętnych myślach w mojej głowie, sugerujących, że może tak naprawdę nie powinnam nigdzie jechać.
Normalna dziewczyna na moim miejscu pewnie po prostu ryczałaby w poduszkę, a ja byłam zła. Miałam ochotę kląć, niszczyć i zabijać, ale w ostateczności tylko siedziałam w pozycji małej dziewczynki i do krwi przygryzałam wargi, gapiąc się w niebieskie niebo za moim oknem.
W jednej chwili usłyszałam jak ktoś powoli wchodzi do mojego pokoju, a moment później wszystkie moje mięśnie stężały, kiedy czyjeś silne ręce oplotły mnie od tyłu w pasie.
Nie musiałam się obracać, żeby wiedzieć, kto jest za mną. Zapach cedru, piżma i dymu zdradził go jeszcze zanim mnie dotknął.
-Spieprzaj stąd!- Warknęłam, wbijając łokieć w twardy brzuch North'a.- Zabieraj ze mnie te cholerne łapska, bo rozwalę ci czaszkę!
Miotałam się jak oszalała, próbując go odepchnąć, ale North był silniejszy. Bluzgałam przy tym jak opętana, ale akurat to robiło chyba na nim najmniejsze wrażenie. W sumie to nie byłam pewna czy cokolwiek i kiedykolwiek robiło na nim wrażenie...
-Zamknij się na chwilę.- Syknął wreszcie i przewrócił mnie tak, że teraz leżałam pod nim na plecach, nie mając żadnej możliwości ruchu, z obiema zablokowanymi przez North'a rękami rozłożonymi na podobieństwo krzyża.
-Czego ty ode mnie, kurwa, chcesz?- Warczałam, patrząc wyzywająco w jego tęczówki w kolorze pieprzonego ametystu.
-Nie musisz zachowywać się jak cholerna kobra, Meg.- Mruknął.- Nic ci nie zrobię.
-A ty nie musisz się zachowywać jak cholerny idiota.- Powiedziałam.- Złaź i najlepiej idź do tej swojej nowej dziwki, a starą zostaw w spokoju.
North przez chwilę patrzył na mnie zaskoczony, stopniowo rozluźniając palce zaciśnięte na moich nadgarstkach, ale wciąż nie pozwalał mi wydostać się z uścisku.
-Co ty, do jasnej cholery, właśnie powiedziałaś?- Zapytał wolno, a jego rysy twarzy stężały.
-To, co słyszałeś.
-Naprawdę myślisz, że mam cię za kogoś takiego? Jasny szlag, Meg! Powiedziałaś, że jesteś moją dziwką?!
-Tak. Starą dziwką -Uściśliłam i uśmiechnęłam się wyzywająco.- Powinieneś się ucieszyć, że znam tutaj swoje miejsce, Northi. Nie wie...
-Zamknij się i chociaż raz posłuchaj.- Przerwał mi z błyskiem złości w oczach. -Nie jesteś, nigdy nie byłaś i nigdy nie będziesz żadną pierdoloną dziwką, rozumiesz?
Patrzyłam na niego zafascynowana, walcząc z pokusą odgarnięcia ciemnego kosmyka opadającego mu na jedną brew. Było w nim coś mrocznego, coś, co wciągało mnie w całości i sprawiało, że spadałam w dół, nie próbując się bronić. Paradoksalnie chciałam go mieć, nienawidząc go jednocześnie.
-Możesz to nazwać inaczej, jeśli chcesz.- wzruszyłam ramionami i wykorzystując moment zdezorientowania North'a, przekręciłam się tak, że teraz to ja znajdowałam się nad nim.- Wiesz, to kim dla ciebie jestem już mi nie przeszkadza. Pogodziłam się z tym dawno temu, na początku naszej znajomości.
I już miałam ześlizgnąć się z łóżka, kiedy North złapał mnie za kostkę. Nim zdążyłam zareagować, przyciągnął mnie do siebie tak, żeby nasze twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów.
-Zróbmy dziś mały koncert życzeń, co ty na to?- Powiedział, delikatnie gładząc palcem moją zakrwawioną od obgryzania dolną wargę.
Jego nagłe zmiany tonu nigdy mnie dziwiły. North był po prostu mało obliczalny, co zresztą było chyba naszą wspólną cechą. Jedną z wielu.
To, że byliśmy do siebie tak w dziwny sposób podobni sprawiało, że szanowaliśmy nawzajem wszystkie swoje odchyły i wybryki, a jednocześnie nie mogliśmy się porozumieć. Jeśli mam być szczera, najlepiej szło nam to bez użycia słów. Może dlatego byliśmy w nich tak bardzo oszczędni...
-W porządku.- Mruknęłam podejrzliwie. - Ja pierwsza.
-Więc słucham.
-Najpierw chcę wiedzieć kim naprawdę jest ta mała zdzi... ta dziewczyna, której perfumami śmierdziała ostatnio twoja szyja.- powiedziałam na jednym oddechu.
-Znajomą, już mówiłem.- W oczach North'a przemknął cień rozdrażnienia.
-Pieprzyłeś się z nią?
-Nie!- warknął, prawie zabijając mnie wzrokiem.- Coś jeszcze chcesz wiedzieć?
-Starczy.- Objęłam się ramionami i spuściłam wzrok, niepewna czy w ogóle chcę zadawać ostatnie pytanie. Podniosłam wzrok dopiero po kilku sekundach.- Ona coś dla ciebie znaczy?
Zawahał się tylko przez ułamek sekundy, ale jego wzrok pozostawał szokująco obojętny.
-Nie.
To wystarczyło. Znów mogłam oddychać.
Gorączkowo objęłam jego twarz dłońmi i przyciągnęłam do siebie, żeby wpić usta w jego wargi. Celowo ugryzłam go w język i wplątałam palce w czarne włosy chłopaka, nie chcąc, żeby się odsunął. North zsunął powoli ręce na moją talię, jednocześnie podnosząc w górę aksamitną koszulkę, którą miałam na sobie. Ciepło rozchodziło się powoli po moim ciele, usatysfakcjonowanym dotykiem, którego tak długo się domagało. Jęknęłam cicho pod wpływem słodko-cierpkiego smaku jego krwi na moim języku i usiałam mu na kolanach, prosząc o więcej, kiedy North nagle oderwał swoje wargi od moich ust i między jednym oddechem a drugim wysapał:
-A moje życzenie?
Przez kilka chwil nie miałam pojęcia o czym mówi, ale kiedy zobaczyłam dwie strzykawki, które pokazywał mi teraz w otwartej dłoni, wszystko stało się jasne.
Nie pytałam skąd ma morfinę. Wiedziałam, że nie dotknął narkotyków od kilku dobrych lat, chociaż trzymał kilka strzykawek w swoim sekretarzyku.
Bez słowa wzięłam jedną z nich do ręki i spojrzałam mu badawczo w oczy.
-Ostatni raz?- Zapytał i w tamtej chwili bardziej przypominał niesfornego chłopca, niż dorosłego mężczyznę, którym był już od tak dawna. Pochylił się i pocałował mnie w wewnętrzną stronę łokcia.
W milczeniu odbezpieczyłam strzykawkę i uniosłam igłę do pulsującej żyły w jego przedramieniu.
-Ostatni raz.- Powiedziałam, zanim oboje zanurzyliśmy się w naszym dawnym, cholernie łatwym świecie.
Bo jeśli tonąć, to razem, prawda?

czwartek, 21 stycznia 2016

Od North'a

-North?- Rozkojarzony podniosłem wzrok znad ekranu telefonu, który doprowadzał mnie do szału, w kółko powtarzając pieprzone "numer czasowo niedostępny", za każdym razem kiedy próbowałem wybrać numer do Faith.
-Czego? - Mruknąłem, z irytacją patrząc na West'a, który stał oparty o parapet ubrany tylko i wyłącznie w swoje "kozackie", jak mówił, bokserki w lokomotywy. Zgadywałem, że niecałe trzy minuty temu dopiero zwlókł się z łóżka po upojnej nocy ze swoją dziewczyną.
-Jak schodziłem na dół po śniadanie, spotkałem na schodach East'a.- Powiedział.
Zamrugałem, udając idiotę i otworzyłem szeroko oczy.
-Super. I co mnie to obchodzi? - Z powrotem skupiłem się na telefonie w mojej ręce, ignorując brata.
-Powiedział, że zniknęły wilczki. Domyślam się, że wiesz coś na ten temat.- West nie dawał za wygraną.
-Wiesz, West... Irytujesz mnie. - Spiorunowałem go wzrokiem.- Zabieraj się stąd.
-Dopiero kiedy mi powiesz o co chodzi z tajemniczym zniknięciem naszych śmierdzących lokatorów.
Pieprzony wrzód na dupie.
-O trupach pewnie wiesz?- Wyjrzałem obojętnie za okno i zmrużyłem oczy w reakcji na zbyt jasne, poranne światło słoneczne. Co nas, do cholery, właściwie podkusiło, żeby kupić dom w Las Vegas? Nienawidziłem tego miasta. 
-Tak, Lily od razu do mnie zadzwoniła. Podobno jakaś brutalna śmierć? Lily nie wdawała się w szczegóły, kiedy ze mną rozmawiała.- West wzruszył ramionami. 
-Chłopaka ktoś zarżnął sztyletem.- Uściśliłem.- A dziewczyna leżała ze strzykawką sterczącą z żyły. Właściwie to tylko dzięki temu, że Lily znalazła ich truchła, postanowiłem sprawdzić co dzieje się z resztą tej psiarni. Wszedłem w całe te śmierdzące opary w ich części domu i nikogo nie zastałem. Nie wiem od jak dawna ich tam nie ma, a Faith nie odbiera telefonu.
-Razem z Lily wróciliśmy tej nocy do domu i z tego, co pamiętam, ktoś kręcił się po ogrodzie, a światła w ich skrzydle były zaświecone.
Zerknąłem na brata zaskoczony, że wreszcie powiedział coś jakkolwiek przydatnego.
-Z tego wynika, że musieli zniknąć góra kilkanaście godzin temu. 
-Nie więcej. - Przyznał West.- Co zamierzamy teraz zrobić?
Usiadłem na kanapie, prostując przed sobą nogi i ostatni raz wykręciłem numer do Faith, a kiedy w telefonie odezwał się głos recytujący: "numer czasowo niedostępny", rzuciłem nim o ścianę. 
-Nic nie zrobimy. Zniknięcie wilków to tylko jeden problem z głowy.- Powiedziałem. 
-Nie będziemy ich szukać?- Młodszy brat wyglądał na szczerze zaskoczonego.
-Po co?- Uniosłem brew i utkwiłem wzrok w kominku, którego, jak właśnie zdałem sobie sprawę, nigdy nie użyliśmy. - Po to, żeby ściągnąć na siebie tych samych popaprańców, którzy zabili tamtą dwójkę w szpitalu? Nie wiem jak niski jest twój poziom IQ, West, ale wydaje mi się, że jesteś w stanie domyślić się tego, co mogło stać się z całą resztą tej szczęśliwej psiej gromadki.
Przechyliłem głowę, kiedy młodszy brat ciężko ulokował swoje dupsko na kanapie obok.
-Sugerujesz, że wszyscy skończyli na drugim świecie, czy mi się wydaje?
-Nie, nie wydaje ci się, idioto.- Warknąłem zniecierpliwiony.- A teraz może pójdź wreszcie znaleźć jakieś gacie i zacznij się pakować. Wyjeżdżamy stąd, zanim któreś z nas też skończy z nożem w gardle.

*

Od kilku minut krążyłem nerwowo po pokoju, wrzucając to, co ewentualnie mogło mieć dla mnie jakąś wartość do walizki rzuconej na ziemię za moimi plecami.
Męczyła mnie prymitywna potrzeba zażycia czegoś, co pozwoliłoby mi się rozluźnić, pomieszana z niejasnym uczuciem, że o czymś zapomniałem.
Wahając się, zrobiłem trzy wolne kroki w stronę zamykanej na klucz szuflady w moim sekretarzyku i wymacałem w kieszeni niewielki mosiężny przedmiot, który, niech mnie szlag, jeśli nie emanował ciepłem jeszcze zanim zacisnąłem go w dłoni.
Słyszałem odgłosy gorączkowych kroków w sąsiednich pokojach, trzaski zamykanych i otwieranych szafek, stukot butów na korytarzu i odgłosy prowadzonych na szybko rozmów. Zwyczajne dźwięki towarzyszące przeprowadzkom. Można by więc uznać za absurdalne, że właśnie te cholerne odgłosy wywołały u mnie rozpaczliwe łaknienie czegoś, co prawie trzy lata temu zamknąłem szczelnie w drewnianej szufladzie, do której klucz zawsze nosiłem przy sobie.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że przez cały ten czas nie chciałem jej otworzyć.
Cholernie chciałem.
Nie zrobiłem tego tylko i wyłącznie dlatego, że chciałem pokazać im wszystkim, że nie jestem aż tak żałosny, jak myślą i potrafię żyć dalej bez żadnego znieczulenia.
Teraz MUSIAŁEM się znieczulić. Kompletnie gdzieś miałem to, czy ktoś się dowie, czy nie. Nie interesowało mnie zdanie brata, który, kiedy zobaczy mnie za jakieś pół godziny przy samochodzie, znów zacznie mi prawić te swoje żałosne, moralizatorskie gadki.
Szybkim ruchem przekręciłem kluczyk w dziurce od sekretarzyka i wziąłem głęboki oddech na widok trzech strzykawek z morfiną, równo ułożonych na dnie odchylonej w pośpiechu szuflady.
To durne, ale w chwili, w której chowałem je do kieszeni spodni, pomyślałem o Victorii. Trochę ironicznie zacząłem wyobrażać sobie reakcję tej słodkiej Azjatki na rewelację, że jej nowy znajomy kilka lat temu konsekwentnie wstrzykiwał sobie morfinę w żyły, regularnie rekompensując sobie w ten sposób wszystkie swoje niepowodzenia.
Nie chcę być źle zrozumiany. Właściwie nie jestem człowiekiem i narkotyki nie mają dla mnie aż tak ogromnych skutków ubocznych. Są za to czymś w rodzaju tabletek nasennych, albo gazu rozweselającego; działają przez kilka chwil, a potem nie zostawiają po sobie zbyt widocznego śladu w moim organiźmie. Może z wyjątkiem tego w psychice.
Przez całe dziesięć lat po śmierci mojego starszego brata traktowałem zastrzyki z morfiny jak zażywanie lekarstwa. Brałem ją dwa, trzy razy dziennie  i czułem się lepiej. Przez chwilę. Później stawałem się agresywny i drażliwy, nie chciałem nigdzie wychodzić (no chyba, że do dilera po kolejną dostawę). Całymi dniami przesiadywałem w swojej sypialni, śpiąc, paląc i pijąc na zmianę.
Na początku West ciągle zawracał mi dupę i wtykał tą swoją kudłatą łeb do mojego pokoju, posyłał mi krytyczne spojrzenia i prawił te całe morały, których - szczerze mówiąc - nigdy nawet nie próbowałem słuchać.
Później West poznał Lily. Zakochali się w sobie tak cholernie, że nie byli w stanie wytrzymać bez siebie dłużej niż piętnaście minut, a pieprzona miłość promieniowała z nich tak bardzo, że raczej ciężko było znosić ich towarzystwo bez nieprzerwanego uczucia mdłości.
Któregoś dnia Lily się do nas wprowadziła. Jak się okazało, miała starszą siostrę, z którą, jak twierdziła, nie mogła się rozstać. Więc siostra wprowadziła się razem z nią.
Przez dwa tygodnie z ogromnym skupieniem omijałem pokój Megan szerokim łukiem. Nie pofatygowałem się nawet, żeby się przedstawić. Po prostu z premedytacją ignorowałem jej obecność, tak samo zresztą jak wszystkich innych domowników. Czasami zdobywałem się na bycie miłym dla Lily, bo z zasadzie ją polubiłem, Westa za to zbywałem przy każdej możliwej okazji, a kiedy już znajdowałem się bezpiecznie za drzwiami swojej sypialni, wyciągałem strzykawki i zanurzałem się we własnym, łatwiejszym świecie.
To śmieszne, ale Megan poznałem dopiero po trzech miesiącach od jej wprowadzenia się. Myślałem wtedy, że dom jest pusty, bo West wspominał coś o weekendzie w Los Angeles, a ja byłem święcie przekonany, że Lily nigdzie nie rusza się bez tej całej swojej siostrzyczki.
Można więc sobie wyobrazić mój szok, kiedy ubrany tylko i wyłącznie w dół od dresu wpadłem w korytarzu na rudowłosą piękność o oszołamiającym uśmiechu.
Nie potrafiłem skupić się na niczym innym poza jej przeźroczystą koszulką i przez chwilę stałem jak kretyn, gapiąc się na dziewczynę, która raczej średnio pokrywała się z moją wizją brzydkiej starszej siostry.
Meg odezwała się pierwsza, mówiąc coś w stylu "Miło mi wreszcie poznać legendarnego brata West'a,"
Parsknąłem wtedy śmiechem. Nie mogłem wybaczyć sobie, że przez trzy cholerne miesiące mieszkałem pod jednym dachem z czymś tak ładnym i nawet nie pofatygowałem się, żeby spróbować się zapoznać.
Dość szybko się polubiliśmy. Megan okazała się osobą, której potrzebowałem. Uzależniłem się od niej w tan sam sposób, w jaki uzależniłem się od morfiny. Prawie od razu zostaliśmy przyjaciółmi, później razem braliśmy narkotyki, żeby na samym końcu stać się kochankami.
Przy Meg nie musiałem zbyt wiele mówić. Żadne z nas nigdy nie powiedziało też ani jednego słowa na temat naszych uczuć, czy czegokolwiek co mogłoby narzucać jakieś zobowiązania. Po prostu. Bawiliśmy się, nie stawiając sobie nawzajem żadnych barier.
Lubiłem sposób w jaki mogłem się z nią drażnić. Nie była typem kobiety, która czeka aż mężczyzna rzuci się do jej stóp i będzie szeptał jej do ucha słodkie słówka. Podobał jej się dystans, z jakim zwykle ją traktowałem. Pragnąłem jej niemalże rozpaczliwie. Bardziej niż narkotyków, bardziej niż czegokolwiek. Potrzebowaliśmy się nawzajem, chociaż ani ja, ani ona nigdy nie powiedzieliśmy otwarcie, że tworzymy związek.
Po jakimś czasie znów zacząłem się staczać. Brałem wtedy jakiś podejrzany towar i wszystko doprowadzało mnie do pieprzonej furii. Przyznaję, że zachowywałem się wtedy jak wściekłe zwierzę, a mój poziom chamstwa i bezczelności zaczął bić wszelkie istniejące rekordy. Może raz, czy dwa uderzyłem Meg, która wyjechała wtedy na kilka tygodni do swoich rodziców.
To było jak zimny prysznic. Przestałem brać to gówno. Zostawiłem jedynie trzy cholerne strzykawki, które zamknąłem na klucz w szufladzie.
Megan wróciła jakiś czas później, a ja pragnąłem jej jeszcze bardziej niż wcześniej. Nie miałem już morfiny, miałem tylko ją.
Zaniepokoiło mnie to dużo bardziej, niż mógłbym przypuszczać. Nie chciałem zacząć jej kochać. W moim idiotycznym przekonaniu miłość była trucizną. Rozpaczliwie nie chciałem przeżywać tego, co czułem po śmierci South'a po raz drugi. Nie chciałem nikogo kochać, na nikim polegać, do nikogo się przywiązywać. I zacząłem ją odpychać, ograniczając naszą relację do strefy czysto fizycznej.
Problem polegał na tym, że nie chciałem, żeby odchodziła i chociaż nigdy nie powiedziałem tego na głos, Meg o tym wiedziała. Być może najśmieszniejsze było w tym wszystkim to, że nie zdając sobie z tego sprawy, oboje wpieprzyliśmy się w dużo większe uzależnienie niż morfina. Uzależniliśmy się od siebie nawzajem i stworzyliśmy chyba najbardziej chory związek na tym gównianym świecie.

Teraz, kiedy oddychałem miarowo i powoli gładziłem strzykawki leżące w mojej kieszeni opuszkami palców, pomyślałem właśnie o Meg pakującej walizki w swojej sypialni.
Zdałem sobie sprawę, że w tym samym czasie odezwały się we mnie dwa świadomie tłumione uzależnienia. Jedno znajdowało się teraz w mojej zaciśniętej w kieszeni dłoni, a drugie trzy pokoje dalej...
Z wahaniem ruszyłem w kierunku drzwi.

Od Victorii

Mimowolnie wstrzymałam powietrze, gdy North niespodziewanie nachylił się na de mną i jak gdyby nigdy nic pocałował mnie w policzek, milimetr od kącika mych ust. Momentalnie zalałam się rumieńcem i nawet wtedy, gdy jego już nie było w mieszkaniu czułam na policzku jego oddech i wargi na skórze.
Przez dobrych kilka sekund nic do mnie nie docierało. Otrząsnęłam się dopiero wtedy, gdy Kris mało delikatnie szarpnął mnie za ramię, odwracając tym samym twarzą do siebie.
- Cholera, Vic… Pytam się ciebie.
- Co? – zapytałam, po chwili potrząsając z roztargnieniem głową – Znaczy… O co.
- Kto to był? – ponowił pytanie blondyn, patrząc na mnie wyczekująco – I czy jesteście z sobą aż tak blisko, że nawet pozwoliłaś się mu pocałować…
- On mnie nie pocałował – przerwałam mu, patrząc głęboko w jego oczy.
- Vic… - zaczął, ale i tym razem nie dałam mu skończyć.
- Kris… Chyba lepiej będzie, jak już pójdziesz. Opadną emocje i wtedy na spokojnie porozmawiamy. Dobrze?
- Ale kim on dla ciebie jest? Przypominam ci, że mi pozwoliłaś się pocałować pierwszy raz jakieś dwa tygodnie temu, a chodzimy ze sobą od dwóch miesięcy. Chyba mam prawo wiedzieć co się dzieje, prawda?
- Tak… ale…
- Ale, co?
- Ale nic się nie dzieje – skwitowałam z pewnością, której tak naprawdę w stu procentach nie miałam – To kolega. Mamy tak jakby te same „korzenie”.
Spróbowałam mu wytłumaczyć najlepiej i najostrożniej jak tylko umiałam, ale i tak to do niego nie trafiło. Widziałam to po jego niedowierzającej i wnikliwej minie. W jego oczach, które przeszywały mnie z nieufnością.
- Czyli… Mogę ci zaufać? – spytał w końcu, tym razem patrząc na mnie oczami wypełnionymi bólem.
 Nie wiem czemu, ale poczułam dziwną gulę w gardle, która skutecznie przeszkodziła mi w odpowiedzi. Czy można mi zaufać? Wątpię. Nigdy nie wiadomo kiedy rzucę się mu do gardła. I co? Jestem godna zaufania? Nigdy nie będę.
Mimo wielu myśli krążących w mej głowie i języka który zaplątany w supeł, nijak nie dal się odwiązać, wybełkotałam w końcu jedyne co mogłam.
- Ja…. Tak. Możesz – uśmiech, który posłałam w jego stronę będzie prześladował mnie do końca moich dni. Tak źle nigdy się nie czułam. I nie chodziło tu tylko o North'a. Zdecydowanie chodziło o  wiele więcej. Od początku naszej znajomości nie byłam szczera. Tyle rzeczy przed nim ukrywałam, a z każdym kolejnym dniem tajemnice i kłamstwa piętrzyły się coraz bardziej.
- Nie byłaś zbyt przekonywująca – oznajmił, ale tym razem w jego oczach pojawiły się iskierki.
Uniosłam głowę do góry i uśmiechnęłam się kokieteryjnie.
- Mogę powtórzyć, jeżeli chcesz – mruknęłam.
- Mógłbym chcieć – zakomunikował z jeszcze większą radością.
Byłam tak blisko niego… Niemal czułam na języku słodki smak jego krwi. Mimowolnie zbliżyłam się do niego i przechyliwszy głowę, położyłam usta na jego szyi. Taka słodka…
Nie!!!
Moje myśli wariowały, a ciało domagało się bliskości z nim. Pierwszy raz od bardzo dawna byłam aż tak spragniona czyjejś krwi.
- Powinieneś już iść – rzuciłam przez zaciśnięte zęby, starając się nie opuścić do siebie zapachu jego krwi. Niestety byłam za słaba i jej woń bez przeszkód wdarła się do mych nozdrzy, ust. Pragnienie było tak wielkie, że jej kolor niemal emanował spod skóry chłopaka. Musiałam być daleko. On musiał odejść – Kris… Idź.
- Ale…
- Żadnych ale. Ty również masz jutro pracę. Też powinieneś odpocząć – niezbyt przejmując się szybkością z jaką to zrobiłam, otworzyłam drzwi i wypchnęłam chłopaka na korytarz. Blondyn zdezorientowany moim zachowaniem i tym co właśnie się stało, nawet nie zdążył kiwnąć palcem.
- Zadzwonię – odparłam i zamknęłam drzwi. Najpierw na klucz, a później jeszcze na kłódkę u góry.
W wampirzym tempie wpadłam do sypialni i usiadłszy w rogu łóżka, skuliłam się w kłębek.
- Ciiii… Vic… Spokojnie…. Spokojnie – wdychałam i wydychałam powietrze, powoli uspakajając myśli. Te jednak nadal krążyły wokół krwi, której tak brakowało mojemu organizmowi.
- Nie jestem potworem – szeptałam gorączkowo – Nie jestem … Nie potrzebuję krwi. 
I znużył mnie sen... Dopiero po wielu godzinach męczarni, ale i tak w końcu mój umysł odpoczął. 

piątek, 15 stycznia 2016

(Wataha Wody) od Hespe

Rozejrzałam się dookoła, prosząc w myślach aby nikt przypadkiem mnie nie zobaczył. Czułam się jak chowająca się i uciekająca kryminalistka, mimo iż byłam w mieście, w którym się wychowałam. Czujnie obserwowałam domy dookoła, wyłapując nawet najdrobniejsze drgnięcia za fałdami firan.
Miasteczko spało, ale strach nie chciał mnie opuścić nawet na krok. Przeszłam przez ulicę i stanęłam centralnie przed domem, w którym niegdyś mieszkałam.  Światła w salonie nadal się świeciły, na co ja uśmiechnęłam się pod nosem.
Dziadek nadal siedzi po nocach… Nic się nie zmieniło. Kąciki mych oczu wypełniły łzy, ale tak jak zawsze i tym razem  nie spłynęły po policzkach. Podeszłam niepewnie do frontowych drzwi i po kilku długich minutach zastanowienia zapukałam.
Momentalnie w progu pojawił się siwy mężczyzna, którego oczy szkliły się nadzieją i wielkim, porywającym szczęściem.
- Dziadku… - zdołałam wydukać, gdy nagle starzec porwał mnie w ramiona, płacząc w me włosy – Przepraszam.
Zadziwiona jego reakcją wtuliłam się w niego i wypełniwszy nozdrza tak dobrze znanym mi zapachem bezpieczeństwa odezwałam się:
- To ja przepraszam. Przepraszam za kłamstwa, za ucieczkę, za niewiedzę.
Mężczyzna odsunął się ode mnie, tak aby móc spojrzeć mi w twarz i pogładziwszy dłonią mój policzek, westchnął z bólem.
- To nie ty tu zawiniłaś, tylko ja z twoją babcią i Daisy. Myśleliśmy, że tak będzie lepiej, ale teraz wiem, że się myliliśmy. Przez nasze decyzje musiałaś się z tym zmierzyć nagle. Nadal jednak nie rozumiem jakim cudem…
Przerwał, patrząc się w dal z namysłem i tęsknotą. Wiedziałam co się stało, ale nie umiałam się odezwać. Ja też tęskniłam za babcią i chciałam, żeby tu z nami była.  Bez namysłu dotknęłam dłonią ramienia dziadka, który jakby uwolnił się z transu i ponownie na mnie spojrzał.
- Ja również tęsknię za babciami. Niczym się nie zadręczaj, proszę.
- Ty nie rozumiesz, Hesperiato. Pchnęliśmy cię w nieznane w momencie, w którym doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie jak nie dowiesz się o swojej naturze. Daisy… Ona zaklęła twoją wilczą postać i większość twych mocy jeszcze za życia babci. Karen dłużej od nas upierała się, że nie powinniśmy tak pochopnie podejmować tej decyzji. Że możemy zrobić ci tym krzywdę i przysporzyć bólu, ale wtedy wydawało się to jedynym wyjściem.
Patrzyłam na niego w osłupieniu, nie mogąc wydusić nawet jednego słowa.
- O czym ty mówisz dziadku? – zapytałam w końcu, nadal nie mogąc otrząsnąć się z szoku.
- Nadal nie zmieniasz się w wilka, prawda? Nie możesz… Ponieważ tylko intensywne uczucia mogą twą przemianę uaktywnić. Na tym polegało zaklinanie Daisy. Zamknęła również wszystkie moce, prócz delikatnej hipnozy głosem, przewidywania przyszłości i widzenia przeszłości i duchów. Próbowała, ale nie dała rady się ich pozbyć.
- Pozbyć? -  serce zaczęło mi bić szybciej – Czyli, że… Ja ich nie…
- Nie… nie… To nie tak… One nadal w tobie są, ale śpią. I będą spały, póki się nie uaktywnią. Ale jak już mówiłem to był błąd.
- Chcieliście tylko mnie chronić – nie wiem dlaczego nie mogłam zacząć płakać, ani nawet krzyczeć ze złości. Mimo wielu emocji jakie kłębiły się we mnie, zostało tylko zrozumienie.
- Ale zmieniłaś się. To zaklęcie nie tylko zapieczętowało w tobie zdolności, ale również jakąś część ciebie. Zauważyłem to od razu po przeprowadzeniu rytuału. Stałaś się pusta. Twoje szczęście było puste. Łzy. Uśmiech. Pozbawiliśmy cię szczerych emocji i niektórych, niebezpiecznych dla powodzenia rytuału cech charakteru.
W końcu zrozumiałam. Przypomniałam sobie wszystkie te sytuacje, gdy chciałam płakać, ale łzy nie chciały płynąć. Byłam nijaka.
- Dziadku… Chyba jest mi duszno – zaśmiałam się nerwowo i niemal od razu osunęłam się na ziemię.
****
Otworzyłam powoli najpierw jedno oko, a później drugie, z trudem przyzwyczajając się do ostrego światła lampy znajdującej na suficie.
- Ohoho… A już myślałem, że się nie obudzisz – usłyszałam obok siebie głos, który nijak nie był podobny do ciepłego głosu dziadka. Odwróciłam niechętnie głowę i spojrzałam na mimo wszystko, zatroskaną twarz przyjaciela, którego o dziwo nie spodziewałam się tutaj spotkać.
- Mike… Co ty tu nadal robisz? Ile czasu byłam nieprzytomna? – zapytałam, szturchając go w ramię. 
- Prawie dwa i pół dnia… Spałaś jak zabita… Ciągle tylko śnił ci się jakiś koszmar, bo niespokojnie miotałaś głową i mówiłaś coś… Nie wiem co, bo było to w innym języku.
- Co?! Omo.
Chłopak uśmiechnął się ciepło i ze skruszoną miną, wtulił głowę w moją szyję, mierzwiąc przy  swoje włosy jak kotek.
- Nie rób tak – zachichotałam mimowolnie, bezskutecznie próbując go odepchnąć, jednocześnie czując rumieniec wypływający na mych policzkach.
Mimo moich wyraźnych sprzeciwów ten nadal nie przestawał, a ja mimo złości, nadal się śmiałam. Po chwili jednak przypomniałam sobie swoją rozmowę dziadkiem i momentalnie uśmiech zszedł z mej twarzy.
- Gdzie dziadek? – zapytałam, rozglądając się dookoła.
- Wyszedł na chwilę, kupić coś do jedzenia do pobliskiego sklepu. Pamiętasz go? Pani Robins nadal w nim sprzedaje. 
- Pani Robins? Naprawdę? Chciałabym wiedzieć jak się jej żyje.
- Całkiem nieźle… Nie narzeka – naigrywał się ze mnie zielonooki.
- Naprawdę chcę wiedzieć – ponownie szturchnęłam jego ramię, tym razem z większą siłą – Tęsknię za dawnym życiem.
- Nie tylko ty – westchnął chłopak, ze smutnym uśmiechem przyklejonym do przystojnej twarzy.
- Jeszcze ci tego nie mówiłam, ale przykro mi z powodu tego co się stało. To zdecydowanie za szybko… Marzyłam o tym, że kiedyś tu wrócę i że będzie jak dawniej, ale wtedy ty…
Łzy zakręciły się w kąciku mych oczu, ale znowu nie chciały płynąć. Fuknęłam z irytacją i popatrzyłam w drugą stronę, by ukryć przed przyjacielem smutek.
- Nadal może tak być. Będzie tylko o jedną osobę mniej, Hes.
- Nie byle kogo… Tą osobą jesteś ty. Dorastałam razem z tobą, byłeś moim pierwszym prawdziwym przyjacielem.
- Twoje słowa mnie ranią – powiedział i podniósłszy się z klęczek, zaczął chodzić nerwowo po salonie.
- Byłem przy tobie odkąd tylko pamiętam. Byłem jak twój cień, zawsze gotowy do poświęceń, ale jeden moment wystarczył bym wszystko zniszczył. Tego wieczora, gdy uciekłaś chciałem wyznać ci swoje uczucia. Ale najpierw ten wilk w lesie, a potem ty z sierścią i zwierzęcym pyskiem. Przestraszyłem się. Dopiero, gdy twój dziadek mi o wszystkim opowiedział… Dopiero wtedy zrozumiałem. Przepraszam.
- Nie przepraszaj tyle. To zrozumiałem… Ja również się wtedy przeraziłam. Czułam, że to ja, ale jednocześnie nie byłam sobą. Wszystko słyszałam, widziałam i czułam inaczej. Niesamowite uczucie.
- Jak to jest? – nagle na jego twarzy ponownie pojawił się uśmiech, a ja tylko opuściłam ręce w geście poddaństwa. On nigdy się nie zmieni. Nigdy nie wiadomo jak zachowa się w danej chwili. Jest nieprzewidywalny. Zaśmiałam się w myślach wspominając nasze dzieciństwo.
- Szczerze? Nie wiem… Wtedy, w lesie to był pierwszy i ostatni jak na razie raz. Od tamtej pory nie zmieniłam się ani raz.
- Dlaczego? – uniósł brew z zaciekawieniem.
- I właśnie do tego potrzebny jest mi dziadek.
- Ktoś coś o mnie wspominał? – usłyszałam nagle za sobą.
- Widzę, że Mike się tobą należycie zaopiekował – rzucił w drodze do kuchni, tylko przelotnie zerkając spod okularów na stojącego koło mnie bruneta.
I właśnie tak nastąpił kolejny szok.
- Ty go widzisz? Czego ja jeszcze nie wiem? – załkałam, zachowując się jak mała dziewczynka.
- Wszystko po trochu się wyjaśni, kochana.
- Dokładnie, Hes – wyparował Mike, obejmując mnie niespodziewanie ramieniem, przez co na mojej twarzy pojawił się niemały rumieniec.
- Może poszłabyś się opłukać? Pewno jesteś zmęczona, orzeźwiający prysznic z pewnością ci pomoże – zawołał dziadek z kuchni.
Tak też zrobiłam. Wyrwawszy się z delikatnego uścisku przyjaciela, poszłam na górę, gdzie bez problemu trafiłam do swojego pokoju.
Weszłam do środka i z ulga stwierdziłam, że nic się w nim nie zmieniło. Wszystko było w tym samym miejscu. Podeszłam do zasuwy po prawej stronie i ją otworzyłam. W środku wisiały, starannie powieszone na wieszakach ubrania. Sukienki, bluzki, przyduże swetry. Po chwili namysłu wyciągnęłam z szafy jeden z moich ulubionych kompletów czyli błękitną bluzkę z długim rękawem i białym okrągłym kołnierzykiem, oraz białe rurki, które niechcący spadły na podłogę. Gdy próbowałam po nie sięgnąć, wyczułam pod mymi palcami niewielki pakunek. Z zaskoczeniem i kolejna falą wspomnień kucnęłam i wyciągnęłam zagadkowe pudełko spod sterty książek i innych pudełek. Usiadłam wygodnie na rogu łóżka i z uśmiechem położyłam pakunek na kolanach. Minęło sporo czasu nim otworzyłam się go otworzyć, ale gdy to się stało mój uśmiech jeszcze bardziej się poszerzył.        W małym pudelku zachowane były zdjęcia i inne drogocenne rzeczy, które składały się na me wspomnienia. Był tam wisiorek, który dostałam w dniu trzynastych urodzin. W środku srebrnego serduszka schowane zostało zdjęcie moich rodziców. Tylko dzięki temu naszyjnikowi wiedziałam jak wyglądali. Mama była niemal taka sama jak ja, niemal w stu procentach identyczna. Z opowieści dziadów, również charakterem niewiele się od niej różniłam. Również była nieśmiała i czasem melancholijna. 
Z namaszczeniem, najdelikatniej jak tylko potrafiłam podniosłam do góry wisiorek, od razu go otwierając. O chwili przejechałam opuszkiem palca po wyblakłej fotografii, jedynej pamiątce po rodzicach, jaką miałam.
- Chciałabym was kiedyś zobaczyć. Sama dowiedzieć się jacy jesteście – szepnęłam, dalej wpatrując się w ich rozświetlone iskierkami oczy.
****
Po wodą poczułam, że wszystkie negatywne myśli mnie opuszczają. Mięśnie rozluźniły się, a i zaczęłam zupełnie inaczej, jakby lżej oddychać. Mruknęłam z zadowoleniem i pozwoliłam by po mym ciele dalej spływały stróżki ciepłej wody.
Po kilku minutach stanęłam przed toaletką, gdzie na blacie leżały wcześniej przyszykowane ubrania. Po założeniu ich związałam jeszcze trochę mokre włosy w kucyka, żeby przypadkiem nie zmoczyć sobie bluzki. Posmarowałam sobie twarz kremem, który  nawilżył i nieco ją rozświetlił.
Po następnych kilku minutach byłam już na dole, przy stole wraz z przyjacielem i dziadkiem.
- Widzisz? O wiele lepiej. – pierwszy odezwał się starzec, którego usta pokrył uśmiech.
- Czuje się teraz niesamowicie, dziękuję – odparłam, uśmiechając się do mężczyzny – A wracając do naszej wcześniejszej rozmowy…
- Nie teraz, Hesperiato. Najpierw zjedzmy – przerwał dziadek, podając mi miskę talerz.
 - Ale… - zaczęłam, jednak po chwili zrezygnowałam. To nie miało. Dziadek zawsze był uparty jak osioł – Dobrze, ale gdy tylko zjem powiesz mi.
- Tak, tak, skarbie – rzucił i machnąwszy rękom przyjrzał się mnie i Mike’owi – Jedzmy.

****
- Dziadku… wszyscy są najedzeni, naczynia już pozmywane i stół został sprzątnięty. Teraz mów – powiedziałam, podchodząc do niego i siadając tuż obok utkwiłam w nim wzrok.
- Dobrze… Więc… Odpowiadając na twe wcześniejsze pytanie. Tak, widzę Mike’a, a to dlatego, że tak jak ty widzę duchy. Jestem taki jak ty, ale zbyt stary by używać jakichkolwiek zdolności. Twój ojciec, a mój syn, oraz twa matka również byli zmiennokształtnymi. Żywiołem twego ojca, tak jak moim była i jest woda, jednak twa matka na początku zdawało się, że nie była związana z jakimkolwiek z czterech żywiołów. Jak się później okazało, nie było to prawdą i twa mata była bardzo potężną waderą. To po niej odziedziczyłaś większość zdolności. Z czasem Woda i Duch złączyły się w tobie, więc nie umiem określić który dokładnie jest twym przewodnim. Gdy się urodziłaś, nie był to dobry czas dla żadnego z nas, rodzice dali cię mi w opiekę. Kilka lat później twoje wilcze „ja” zaczęło się odzywać, wtedy też zdecydowaliśmy.
- Ale jak zrzucić urok? – zapytałam po kilku minutach kompletnej ciszy. Nim to wszystko mnie dotarło minęło sporo czasu, ale nie mogłam głowić się nad tym co było. Ważniejsze jest to o będzie.
- Nie wiem – dziadek pobladł na twarzy – Tylko Daisy wie, ale ona… Musisz iść w miejsce, gdzie lubiła ci czytać. Pamiętasz?
- Tak… Stara wierzba. Oczywiście, że pamiętam – westchnęłam.
- Tam została pochowana. Może i by ci się udało. Gdybyś do niej poszła i poprosiła o widzenie… To nie jest niemożliwe – mówił niemal sam do siebie, a gdy wstał miał determinację wypisaną na twarzy – Tak… Musimy to naprawić.
Nie wiem dlaczego, ale byłam podekscytowana myślą o ponownym spotkaniu Daisy. Kiwnęłam, więc głową na znak zgody i od razu ruszyłam po buty i marynarkę, po których założeniu byłam już gotowa do wyjścia.
- Idę dziadku! – zawołałam, otwierając już drzwi.
- Czekaj. Idę  tobą! – usłyszałam głos Mike’a, który chwile później stał już przy mnie.
- Nie… Idę sama Mike. Ty zostajesz tutaj – rzuciłam i nie czekając na jego reakcję wyszłam.
****
Stanęłam przed niewielkim nagrobkiem, znajdującym się przed ogromnym pniem drzewa, dodatkowo zasłoniętym liściastą kopułą, którą tworzyły giętkie gałęzie drzewa. Będąc w środku nie musiałam się bać tego, że ktoś mnie zobaczy, ponieważ korona była tak gęsta, że nic nie było  przez nią widać.
Uklękłam przed marmurową płytą i w myślach zaczęłam prosić druga z babć o pomoc.
- Proszę, proszę… Tylko ty możesz odpowiedzieć na moje pytania – powtórzyłam na głos, dalej wpatrując się w nagrobek.
Proszę… Proszę…. Proszę… błagałam dalej, ale nic się nie działo. Nadal byłam sama, mówiąc do zimnego, marmurowego kawałka płyty.
Westchnęłam z rezygnacją i gdy miałam już wstać i odejść licie drzewa zaszeleściły niespokojnie.
- Babciu? To ty? – zapytałam z nadzieją, rozglądając się dookoła.
- Hespe… – dźwięczny głos staruszki rozbrzmiał w mej głowie, niczym kojący balsam.
- Tak.. To ja babciu. Ja muszę wiedzieć… Muszę się dowiedzieć jak zrzucić urok, który na mnie rzuciłaś – moje serce biło jak szalone, gdy czekałam na jej odpowiedź.
- Hespe… Nic nigdy nie zostaje odebrane na zawsze. Nie co jest częścią ciebie. Wilk wyrwie się z klatki, gdy nadejdzie właściwa na to pora. On wyczuje tą chwilę. Uwierz w swojego wilka.
Liście powoli zaczęły ucichać, a ja już wiedziałam, że babcia odchodzi. Ja jednak jeszcze nie chciałam się z nią żegnać… Musiałam wiedzieć więcej. Miałam jeszcze tyle pytań.
- Babciu… Proszę. Nie odchodź. Ja nie wiem co robić. Mam tyle pytań. Kim jest istota którą widzę w koszmarach i na jawie? Dlaczego nazywa mnie córką i wzywa mnie do siebie. O co chodzi z moim przeznaczeniem. Moja wizja… Co ona oznacza?
- Powietrze to już nie będzie powietrze, nie odpędzi złych myśli
Woda to już nie będzie woda, nie ukoi twych zbolałych ran
Ogień to już nie będzie ogień, nie ogrzeje cię
Ziemia to już nie będzie ziemia, nie poniesie cię
Cierpienie to już nie będzie cierpienie, nie wyzbędziesz się go
Miłość to już nie będzie miłość, nie będziesz już jej pewny
DUCH TO JUŻ NIE BĘDZIE DUCH, NIE OBUDZI CIĘ Z MARTWYCH!!!
Moją głowę wypełniły głosy, które łączymy się z szelestem i jakby sycząc powtarzały tych kilka wersów w kółko i w kółko.
- Towarzyszki śmierci polują na ciebie. Jesteś końcem, ale i jednocześnie początkiem. Wszystko ma swą równowagę, która za wszelką cenę trzeba zachować. Tygrys ci pomoże, będzie nad tobą czuwał. Wszystko się ze sobą łączy, nie ma przypadków . Idź wyznaczona dla ciebie nie zbłądzisz. Wystrzegaj się ciemności i jej słodkiego wołania. Miej oczy szeroko otwarte dziecko. Już wkrótce wszystko się wyjaśni. Bądź czujna, Hesperiato.
I momentalnie wszystko ucichło. Nie było nawet słychać najdrobniejszego szmeru.
Tylko głucha cisza.
- Babciu? Babciu… - wstałam zrezygnowana, dalej wspominając słowa kobiety.
Wyszłam spod drzewa i już miałam iść w kierunku domu, gdy nagle niemal centymetr ode mnie przeleciała smuga światła, która wybuchła przy zderzeniu  drzewem.  Odwróciłam się, gwałtownie nabierając powietrza do płuc. Stały za mną dwie zakapturzone postaci, których śmiech niósł się echem wśród drzew.
- Więc ty jesteś wnuczką Daisy. Heh… I to dla was, kundli zrezygnowała z kręgu? Z wiecznej młodości…  Śmiechu warte…
- Kim wy jesteście? – zapytałam drżącym od strachu i złości głosem.
- Za dużo pytań za mało działań. Ta starucha nadal żyje... Kundel wiedział co robił, chowając jej truchło tutaj. Nie wydaje wam się, że jest was zdecydowanie za dużo? Tyle pchlarzy…
Twarz kobiety wykrzywił diabelski uśmiech, a oczy były wypełnione szaleństwem.
- Erin… Zniszcz tą przeklętą wierzbę – syknęła do drugiej, która do tej pory stała, bez słowa się we mnie wpatrując.
Gdy uniosła ona  swą dłoń, warknęła.
- Zostawcie drzewo w spokoju – warknęłam,  nadal jednak czując strach.
- Bo co? – zaśmiała się pierwsza.
- Bo… bo… - jąkałam się, a ona była coraz bliżej. Stąpała dumnie, z głową przekrzywiona na bok i tym uśmiechem, który sprawił, ze moje serce zamierało co kilka sekund na nowo.
- No… Słucham wilczku. Co mi zrobisz? Taka bezsilna istotka jak ty…
Moje mięśnie napięły się gdy dzieliło nas już tylko kilkadziesiąt centymetrów. Z tej odległości widziała jej twarz w pełnej okazałości. Była to kobieta o ostrych, surowych rysach twarzy i oczach wypełnionych odrazą i palącym obłędem.
Pierwszy raz w sowim życiu miałam ochotę kogoś uderzyć. Na początku nie poddałam się tej sile, ale gdy z jej ust wypłynęły kolejne słowa, obelgi kierowane w stronę babci i dziadka, zaczęłam gotować się od środka. Ziemia pode mną zatrzęsła się, pękając tu i ówdzie. Z tych szczelin zaczęła wypływać woda, która chwilę później zawisła w powietrzu, przekształcając się w długie bicze.
- Oooo… A jednak coś potrafisz – syknęła z uśmiechem i wtedy się zaczęło.
Woda oplotła najpierw jej kostki, a później zaczęła piąć się do góry. Ta jednak nie dawała za wygraną i jak gdyby nigdy nic rozcięła wodne pnącza, które opadły z głuchym pluskiem na ziemię.
- Tylko tyle potrafisz, psie? – zarechotała i razem z drugą wiedźmą zaczęła bombardować mnie dziwnymi świecącymi kulami.
Później moje nogi związały pnącza, które uniemożliwiły mi ucieczkę, ale ja się nie dałam i za wszelką cenę próbowałam się wyrwać.
Gdy ja bezskutecznie próbowałam rozerwać roślinę, jedna z nich podeszła do gałęzi wierzby, które pod jej dotykiem zaczęły płonąć.
- Nie – szepnęłam, jeszcze bardziej się szarpiąc – Nie!!!
Po moich policzkach zaczęły spływać słone łzy, a skóra stała się niebywale zimna.
- Zostawcie moją babcię w spokoju! – wrzasnęłam i od tak rozerwałam więzy. Stanęłam przed starszą z nich i warknęłam.
- Moja babcia….
Niespodziewanie moje kości zaczęły się łamać, sprawiając mi tym ogromny, przeszywający ból. Dopiero gdy uniosłam oczy do góry zobaczyłam triumfalny wyraz twarzy czarownicy, która coraz bardziej zaciskała, wyciągniętą w mą stronę dłoń w pięść.
- Pomocy… Kilmeny…. Pomocy
Moje policzki były już  całe mokre od łez, a ból był nie do zniesienia, ale nie mogłam się poddać. Wykrzesałam z siebie resztki energii i już niemal całkowicie zamroczona przez cierpienie jakie odczuwałam zamknęłam oczy i zaczęłam myśleć o swojej wilczej postaci. O puszystym ogonie, uszach, Wyczulonym słuchu i węchu, o wszystkim tym co zostało mi odebrane.
Niespodziewanie moje ciało przeszył nowy ból, ten jednak przeszywał mnie dogłębnie, zostawiając po sobie lodowate zimno. Poczułam się tak jakby pokryła mnie jakaś zimna, aksamitna płachta.
Gdy ponownie otworzyłam oczy i spojrzałam na dłonie oniemiałam. Pokryte były czymś jednocześnie przezroczystym i mlecznobiałym, miękkim i zimnym. Jakby duszą. Oczy miałam lodowato błękitne, skórę bladą, a włosy rozwiane. Wrzasnęłam głucho, a później zaczęłam mówić wdzięcznym głosem.
Dopiero po chwili odzyskałam świadomość.
Wtedy też skierowałam całą swą nabytą siłę na młodszą z wiedźm, która nadal stała przy wierzbie, która nadal powolnie się spalała.

- Kil… Szybko… Nie wytrzymam zbyt długo – rzuciłam gorączkowo, dalej kierując moc w stronę czarownicy.