sobota, 30 sierpnia 2014

od West'a

O dziwo North schował swoją dumę do kieszeni i zrobił to, o co prosiłem, chcąc pewnie, żeby nie zawracał mu więcej gitary... W każdym razie East wrócił do domu.
Razem z North'em nie pałali może do siebie  żarliwą miłością, ale przynajmniej nie kłócili się, ani nie grozili sobie pięściami, czyli można stwierdzić,  że całkiem nieźle udawało im się hamować złość.
Poza krzywymi spojrzeniami mojego starszego brata i ironicznym uśmieszkach młodszego, wszystko było...normalnie.
Czekaliśmy na jakąś wiadomość z Niemych Gór, że jesteśmy tam potrzebni, ale nic takiego nie nadchodziło. Stwierdziliśmy więc, że albo nie chcą już naszej pomocy, albo nikt ich nie atakuje. Ta druga wersja była bardziej prawdopodobna.
Nie żebyśmy byli jakoś specjalnie zawiedzeni... W Vegas mieliśmy co robić, ale polowania na naiwnych ludzi przesiąkniętych zapachem cygar i alkoholu mogły się stać odrobinę nudne po jakimś czasie. Ciągła sielanka JEST nudna.
Oczywiście urozmaicaliśmy sobie nieco czas, zapraszając znajomych na imprezy, chodząc do kasyn i kupując coraz to nowe szmaty, które i tak założymy tylko raz. Poprawka. To dziewczyny cały czas kupowały nowe szmaty, które założą tylko raz.
Anna czasami jeździła moim motorem, doprowadzając mnie tym do szału. Moja cudowna maszyna zdecydowanie nie była bezpieczna w rękach tej ognistowłosej kobiety. Niestety nie miałem za bardzo wyjścia, bo gdybym zabronił jej go pożyczać, Lily z pewnością zdzieliłaby mnie po głowie i dała długą reprymendę na temat tego, co przeszła Anna, i że powinniśmy ją wspierać.
-Polecę jutro do Chicago.-Oznajmił North, wyjmując z lodówki butelkę krwi.
-Po co?-Uniosłem brew. North nigdy specjalnie nie palił się, żeby odwiedzać rodziców.
-Muszę porozmawiać z ojcem o Radzie. On powie mi, czego powinniśmy zażądać od wilkołaków w zamian za naszą pomoc.
-Przecież wiesz, czego potrzebujemy.-Zdziwiłem się. Od kiedy gadał zagadkami?
-Tak. Ale potrzebuję więcej informacji. Nie możemy szukać na ślepo. Jestem też pewien, że wilczki nie mają pojęcia o eksperymentach Rady. Nie wiedzą gdzie te stare dranie ukrywają to, na czym na zależy. Ojciec musi wiedzieć skoro kazał nam to zdobyć. Muszę tylko poznać szczegóły.
Skrzywił się z niezadowoleniem.
-Polecimy z tobą. Dawno nie byłem w domu.
-Jesteś zdrowo popieprzony- rzucił mi niechętne spojrzenie.-Ja z własnej woli nie pchałbym się do tego domu wariatów, ale to twój wybór...Jak dla mnie możesz tam nawet zostać. Mamusia się ucieszy.
-To też twoja mamusia- stwierdziłem sucho.-Poza tym nie chodzi tutaj o mnie. Raczej myślę, że powinniśmy dopilnować, żeby to East poleciał tam z nami. Nie pokazał się w domu od ponad piętnastu lat. Rodzice nie wybaczą nam, jeśli go tam nie zaciągniemy.
-Nie chce mi się słuchać tych twoich przemyśleń, West. Rób co chcesz, tylko nie wchodźcie mi w drogę.-Warknął i wyraźnie niezadowolony wyszedł z kuchni, zabierając ze sobą butelkę whisky i krwi.
Uśmiechnąłem się chytrze. Zrobię dokładnie to, co kazał mi mój straszy braciszek. Czyli to, co chcę.

*
Z rozbawieniem puściłem oczko do siedzącego z tyłu z chmurną miną North'a i objąłem Lily.
Brat posłał mi mordercze spojrzenie fioletowych oczu i skrzywił się, odwracając głowę w drugą stronę. Widok jego miny, kiedy na lotnisku zobaczył całą naszą bandę ustawiającą się w kolejce do odprawy był bezcenny. O tak, zemsta jest słodka. 
Megan siedziała najbliżej niego i szeptała mu coś do ucha z przejęciem. Wyglądała na całkiem rozluźnioną, mimo, że North nie wykazywał żadnej chęci rozmowy, ani tym bardziej zainteresowania tym, co właśnie próbowała mu powiedzieć. 
Byłem prawie pewien, że w tej chwili nienawidził nas wszystkich jeszcze bardziej. 
Nie był jedyną osobą w samolocie, która wyglądała na nieszczęśliwą. Cassie, która siedziała na fotelu obok East'a wyglądała na poirytowaną i wytrąconą z równowagi, podczas gdy jej towarzysz wręcz przeciwnie. Bawił się chyba całkiem dobrze, doprowadzając ją do szału. 
Annie trafiło się towarzystwo roztrajkotanej blondynki, którą pewnie miała ochotę zabić, biorąc pod uwagę sposób, w jaki zaciskała usta i pięści. Na jej miejscu chyba chciałbym zrobić to samo...
Cały lot byłby nawet zabawny, gdyby nie te cholerne turbulencje i wszechobecny zapach krwi ludzi, których nie mogliśmy tak po prostu z niej wyczyścić zanim wylądujemy. 
Gdy w końcu w oknach ukazał się nam widok Chicago, nawet ja odetchnąłem z ulgą. 
Tak...Opanowanie w sobie żądzy krwi prawdopodobnie nigdy nie jest możliwe w 100 %.
Ale próbować zawsze można.

(North, East, Cassie, Meg, Anna, Lily?)

Od Wendy

 Patrzę beznamiętnie na mamę w trumnie. Nie rozumiem dlaczego mama umarła. Przecież... miała żyć. Podświadomie czuję, że tato jest wściekły, choć udaje spokojnego. Koło niego stoi Morgana z dumnym wyrazem twarzy.
 Trumna jest wyścielona białymi różami. Mama wygląda naprawdę ślicznie, ale ... nie żyje. Mam twarz mokrą od łez. Nie chciałam by umierała. Kobiety w czarnych strojach podchodzą do trumny. Nie jesteśmy w kościele. Stoimy nad jeziorem. Jeziorem, które ma dziwny ciemny kolor. 
 Tylu rzeczy nie rozumiem, ale chcę kiedyś być zdolna przezwyciężyć śmierć.
 Trumna zostaje wsadzona do łodzi. Kiedyś widziałam podobną ceremonię w bajce. Łódka odbija od brzegu i magiczny nurt ją porywa w podróż do krainy umarłych. Ciocie zaczynają śpiewać. Jest to pieśń smutna, groźna, acz delikatna.
 Matka w którymś momencie znika mi z oczu. 
 Żegnaj, mamusiu.
                                                               * * *
 - Wybacz, panie, że cię zawiodłyśmy. Nie dało się już nic zrobić, jak tylko skrócić jej cierpienia. Ale walczyłyśmy do końca.- Oriane w dosyć wyrafinowany sposób była uległa wobec mojego taty. Ja tymczasem siedziałam cicho pod biurkiem z fioletowym słoniem w objęciach. Bawiłam się w gabinecie taty, choć zawsze mi tego zabraniał robić. Teraz nie chciałam by ktokolwiek mnie zauważył. Nie chciałam dostać kary. Nie po śmierci mamy. 
 -Czy wszystko jest już przygotowane na Jego przybycie?- Marcjusz zachowywał neutralny ton głosu.
 -Tak. Nasze przywołujące już niedługo skończą przygotowywania do otworzenia portalu. A reszta czarownic z niższych rzędów już przygotowały dla niego kompleks sypialń. Nic nie powinno sprawiać nam kłopotu.- Oznajmiła pokornie Przewodnicząca.
- Rozumiem. Chcę dostać jutro rano raport dotyczący stanu naszych eksperymentów. Nie możemy pozwolić sobie na uchybienie.- Ojciec oparł się o blat, pod którym się chowałam.- Myślisz, że użycie tego specyfiku na MOJEJ córce jest na pewno bezpieczne? - Teraz ton głosu Marcjusza był ostry.
 - Tak, panie, to skuteczna metoda na obudzenie jej talentów. W końcu jest jedyna w swoim rodzaju i z pewnością będzie bardzo przydatna dla naszego, hmm, gościa. - Ostatnie słowo wypowiedziała jakby z dozą szacunku.
 -Cóż. Jeśli cokolwiek pójdzie nie tak jak tego oczekiwałem zapłacisz za to głową.- Groźba w ustach taty była doprawdy przerażająca. Nie lubiłam, gdy używał TEGO tonu.
- Oczywiście rozumiem. A co do ... osoby, która zabiła twoją małżonkę- już go namierzyliśmy. Jednak obawiam się, że zemsta nie będzie taka łatwa jak się z początku wydawało.- Stukot obcasów Oriene sprawił, że przez moje ciało przeszły ciarki.
 Tatuś chciał zabić wujka East'a? Krew powoli odpłynęła mi z twarzy.
 - Kto to jest?- Spytał, znowu przybierając neutralną pozycję.
 -Wampir. I to z jednego ze starszych rodów. Uważam, że zabił Danielę tylko przez przypadek, co zdecydowanie sprawia, że ... musiał się urodzić pod nieszczęśliwą gwiazdą...
- Więc który to ród?- Przerwał wywód Przewodniczącej.
- Ten, wywodzący się z Chicago, mój panie... Aczkolwiek osobnik, na którego mamy zamiar zapolować w tym momencie przebywa w Las Vegas.
- Rozumiem. Więc obserwujcie go dalej. Chcę go dostać żywego, choć w jednym kawałku być nie musi... Zajmiesz się tym osobiście, ale na to jeszcze mamy czas. Teraz ważniejszy jest Jego przyjazd...
                                                                     * * *
  Wpakowałam do swojego plecaczka pluszaki. Już był wypchany ubrankami, pieniędzmi, dokumentami i jedzeniem. Śpieszyłam się. Musiałam uratować wujka! Musiałam! Przecież wujek był dobry. Nie chciał zabić mojej mamy. Myślał, że przeżyje. Nie wie, że ciocia zamierza go złapać. Musiałam go ostrzec! Tylko ja mogłam go ochronić i nie dam go skrzywdzić. Wujek jest dobry. Tak, wujek jest dobry! Powtarzałam sobie z uporem. 
  Wyszłam z domu i pstryknęłam palcami. Niedawno się tego nauczyłam. Przez moje ciało przeszedł dreszcz. Zaczęłam się zmniejszać, aż zmieniłam się w małego wilczka. Poruszyłam zadowolona swoimi popielatymi skrzydłami. Rozpędziłam się i wzniosłam w powietrze.
 Uratuję cię, wujku!


( Wendy w swojej wilczej postaci )

piątek, 29 sierpnia 2014

(Wataha Wody) od Ivalio

Pochyliłem się nad ciałem omdlałej Faith. Starałem się zignorować swąd martwych ciał. Alexius zabił jej ojca. To dopiero pierdolony drań.
- Fai, Fai, zbudź się.- Starałem ją ocucić, walnięciem w policzek. Co nie poskutkowało.- Ej, Fai, Fai.- Nie wiem jak miało mi pomóc powtarzanie jej imienia, ale się nie poddawałem. Spojrzałem na nią i na trzy trupy.
 Zamilkłem. Coś mi się tu nie zgadzało. Podszedłem do ciał nieco zdziwiony. Nie wydawali się być zabici "sposobem" Alexiusa. Może normalna osoba nie zauważyła by tej znikomej różnicy, a raczej zaczęła by wymiotować w kącie, ale ja wiele razy widziałem ofiary rady. Rozszarpane brzuchy, połamane nogi, zakrwawione kajdany, jad hybryd sączący się przez otwory wypalone w skórze. A te trupy wyglądały inaczej. Bez tej całej dramaturgii, która miała być ostrzeżeniem dla bliskich ofiar. Metoda zastraszająca i w dodatku bardzo długa oraz bolesna dla nieszczęśników, którzy podpadli "Panu". W okół ofiar były wyrysowane ich krwią wzory. Coś jak runy. W oczach trupów zamarło przerażenie. Nie chciałem dotykać tych trupów, ani nic, tylko ... nie widziałem żadnych poważniejszych ran. Tylko jakieś drobne ukłucia w zagięciach rąk, ale dla wilkołaka coś takiego było zupełnie niegroźne. Dlaczego więc nie żyli?
 Przykucnąłem na ziemi, wpatrując się w trzy martwe ciała. Zmarszczyłem brwi i podszedłem do ojca Faith. Miał coś na włosach. Zdjąłem to. Kartka? Wpatrywałem się w to zdumiony. Kto zabija kartkami? Był tu pentagram i jakieś napisy w nieznanym języku. Ciekawe czy ktokolwiek umiałby je odczytać.
 Moje rozmyślanie przerwał trzask łamiącego się drewna. Wzdrygnąłem się jak na zawołanie i spojrzałem do góry. Po suficie rozchodziły się rysy. Wepchnąłem kartkę do kieszeni i przerzuciłem Faith przez ramię. Nie było czasu.
 Biegłem szaleńczo przed siebie.
                                                                  * * *
 - Nie ma za co, Ivalio.- Ciało chłopaka opadło i teraz zwisało na łańcuchach. Gonił nas ogień, a ja myślałem, że tu jest wyjście. Nie ma wyjścia. Jest Glenn. Jest krew. Jest smród.
 Podchodzę do niego niepewnie i dotykam jego zmaltretowanej twarzy. Czuję szczypnięcie i ból.
 Odskakuje zdezorientowany, by zaraz znowu się odwrócić i biec w swoją stronę.
 "Nie ma za co, Ivalio"
 Shit.
                                                                 * * *
 Biegnę przez hol, staram się stłumić nieco płomienie swoim lodem. Nie uciekam tylko przed gorącem, które dla mnie jest nie do zniesienia. Uciekam przed słowami Glenna. Przed wyglądem ciał zwisających z sufitu. Przed Radą. Przed śmiercią Mac'a.
 Po środku schodów, na klatce schodowej jest wymalowane czarne koło. Przyciąga mój wzrok. Będę musiał przez nie przebiec. Czy to aby na pewno bezpieczne? Nie mam wyjścia. Wchodzę.
                                                                * * *
 Stoję z Fai na zewnątrz. Żyjemy. Nic nas nie spaliło. I znowu stoimy w kręgu. Teleportowaliśmy się? Ale jak? O co chodzi z tymi wzorami. Problemy muszę zostawić na później. Tajemnice do rozwiązania.
 Kartka z krwawymi runami uwiera mnie w bok. Ale teraz muszę oddać Fai w bezpieczne ręce. A potem, a potem ... Muszę pobiegać.
                                                                * * *
 Biegnę jako wilk przez las i żrę się z myślami. Śmierć, śmierć i śmierć. Czego jeszcze tu brakuje? Niech pomyślę.. może jeszcze jednej śmierci?
 Wybiegam z między krzaków i zamieram. Jakaś dziewczyna. Nie wydaje mi się by była wrogiem, dlatego przemieniam się w swoją ludzką postać.
- Witaj.- Rzucam lekkim tonem, choć wrze we mnie jak przed erupcją wulkanu.- Nie będzie ci przeszkadzać moje towarzystwo?
( Elizabeth? )

(Wataha Wody) od Ice'a

Kochani przez nas ludzie umierają.  Za każdym razem musimy zaakceptować wybór śmierci i pozwolić im odejść, nie mając wpływu na sposób w jaki to robią. 
Tata odszedł w sposób okrutny, bo taką śmierć wybrała dla niego Rada...Za niewinność i miłość do swoich dzieci. 
Słowa na to, co poczułem, gdy się o tym dowiedziałem, nie są potrzebne. Każdy z nas utracił lub utraci w swoim życiu to, co kocha w mniej lub bardziej brutalny sposób. Mi i Faith brutalnie odebrano ojca. Nie mogliśmy nic zrobić, nie mogliśmy mu pomóc. Mogliśmy jedynie pogodzić się z tym, co nas spotkało. 
Siostra zawsze była silna, ale teraz potrzebowała mojego wsparcia bardziej niż kiedykolwiek. Podobnie jak Hebi. Wszyscy straciliśmy coś ważnego, ale wszyscy musimy z tym  żyć. Tata nie żyje. Nie pomogę mu już...Wiem, że nigdy nie chciałby, żeby któreś z jego dzieci cierpiało.
Ciężko jest iść dalej tak po prostu, jakby nigdy nie istniał...Uczucia wyłącza się bardzo trudno, a ból można jedynie zamaskować, a nie się go pozbyć. Byliśmy zmuszeni do pozbycia się żałoby zanim  jeszcze się zaczęła. Byliśmy potrzebni tym, którzy wciąż żyją. O tacie nigdy nie zapomnimy, ale musimy iść do przodu, żeby nie zmarnować życia, które za nas oddał...
Udało mi się namówić Faith, żeby na jakiś czas została w Niemych Górach. Wciąż była w szoku po tym, co zobaczyła, a ja nie chciałem zostawiać jej samej, zwłaszcza że Hoax był gdzieś daleko na północy kraju, werbując wilkołaki do pomocy nam w walce z Radą. 
Najczęściej siedziała sama w swojej grocie, albo uczyła niektórych telepatów jakiś przydatnych sztuczek, które mogliby wykorzystać na wrogu. Ja natomiast głównie krążyłem razem z Renem po terenach, patrolując i przyjmowałem wszystkie raporty o rzekomych szpiegach, skargi, zażalenia, prośby o udanie się do miasta, pocieszałem, obiecywałem i robiłem wszystko, żeby jakoś podnieść na duchu wszystkich, którzy tego potrzebowali. 
Można powiedzieć, że Hebi pogodziła się ze śmiercią Macabre i znalazła sobie sposób na zabicie czasu, ćwicząc posługiwanie się nożem i innymi śmiercionośnymi zabawkami. Kiedy myślała, że nie widzę, wpatrywała się smutno w przestrzeń, ale nie poddawała się. Nikt z nas się nie poddawał. Od śmierci Mac'a spaliśmy w jednej grocie, stanowiąc dla siebie wzajemne wsparcie. Hebi często nie mogła zasnąć, albo budziła się w nocy z krzykiem, a ja zawsze byłem obok, żeby objąć ją ramieniem i zapewnić, że jest bezpieczna. Sam czułem się lepiej wiedząc, że jest blisko mnie. Nie myślałem wtedy o bólu, tylko o niej. I pomagało. 
Ren i Sol od jakiegoś czasu zaczęli zachowywać się trochę inaczej i byłem prawie pewny, że coś przed nami ukrywają. Nie zmienił się jedynie sposób, w jaki na siebie patrzyli, a miłość w ich oczach była przygnębiająca dla każdego, kto patrzył na nich. 
Dostaliśmy też niepokojące wiadomości. Dowiedzieliśmy się choćby o odejściu Katniss, Belli i Peety, które wpędziło mnie w cholerne poczucie winy i było iście dołujące. A wydawało mi się, że w głębszym dole nie mogę się już znaleźć...
Później oboje z Renem odkryliśmy zniknięcie Darendera, który najwyraźniej jakimś cudem uwolnił się z bryły lodu, w której uwięził go Ivalio. Przeszukaliśmy każdy zakamarek Niemych Gór, ale zdrajcy nie znaleźliśmy. 
Jesień nadeszła w tym roku wyjątkowo wcześnie, przynosząc ze sobą dobrze znany chłód i deszcz. Ciemność zapadała teraz o wiele szybciej, a zimno dostawało się nawet do wnętrza jaskini. Uszczelniliśmy z Devonem wszystkie zakamarki, co trochę polepszyło sprawę i zaczęliśmy palić ogniska, które nie gasły nawet w dzień, podtrzymywane przez Watahę Ognia. 
Polowaliśmy, jedliśmy, spaliśmy, ćwiczyliśmy, patrolowaliśmy i czekaliśmy...na jakiś znak, że Rada jeszcze z nami nie skończyła. A nie skończyła na pewno. 
Czas mijał, a Wataha Ognia nadal nie miała swojego Alfy, mimo, że Sol  przekazała nam informację od Macabre, żeby to Alfy wybrały nowego przywódcę Watahy Ognia. 
Od starcia z Radą w Arkadii minęło już kilka tygodni, ale w powietrzu wciąż unosił się nieznośny odór śmierci, niepokoju i strachu. Nie znikał, ani nie stawał się słabszy. Po prostu wszyscy zdarzyliśmy się do niego przyzwyczaić...

wtorek, 26 sierpnia 2014

(Wataha Powietrza) od Rena

Ruchy wyczuwalne pod cienkim materiałem sweterka Sol były jak pocisk wymierzony w mój brzuch. Zdałem sobie sprawę z tego, że nie oddycham, a cała krew odpłynęła z mojej twarzy.
Sol patrzyła mi oczy ze strachem, a kącik jej ust zadrżał minimalnie. 
Powoli zaczęło do mnie dochodzić znaczenie tego, co właśnie chciała mi powiedzieć. 
Nie, nie, nie, nie! To nie może się dziać naprawdę! Kurwa, jak to możliwe?!
Gwałtownie cofnąłem rękę z brzucha Sol, czując, że narasta we mnie gniew. 
-To niemożliwe.-Wykrztusiłem.-Błagam, powiedz, że to żart. 
-Nie, Ren.-Pokręciła głową, a w jej pięknych oczach zaczęły zbierać się łzy. W tej dokładnie chwili zacząłem nienawidzić się jeszcze bardziej.-Urodzę twoje dziecko.
Z sykiem wypuściłem powietrze z płuc i przymknąłem na chwilę oczy. 
Jezu, to się nie dzieje naprawdę... Nie mogliśmy...To niemożliwe pod prawie każdym względem. To pierdolona Rada decyduje o tym czy i kiedy osobniki wywodzące się z ich rodu będą mogły mieć potomstwo. Nigdy nie brałem pod uwagę wersji, że zostanę ojcem, zwłaszcza po tym jak jawnie przeciwstawiłem się małżeństwu z Faith. 
Nie, to wciąż niemożliwe...Rada nigdy nie pozbyłaby się jedynej nici łączącej nas z nimi, która decydowała o tym czy będziemy mogli mieć dzieci. A może jednak? Sol jest tylko dowodem na to, że wszystko w co do tej pory wierzyliśmy legło w gruzach. 
-Jesteś pewna?-Podjąłem ostatnią desperacką próbę.
-Tak- może to głupie, ale ona się cieszyła. Mimo wszystko. Moja wściekłość sprawiała jej ból. To miało być nasze wspólne dziecko...
Boże, co my zrobiliśmy...?! Jak je wychowamy na wojnie?! Jak je ochronimy?! 
Sol jest jeszcze taka młoda...Ja zresztą też, ale to co innego. Ona nie poradzi sobie jeśli dziecku stanie się jakaś krzywda. Poza tym będzie tak samo narażona jak ono. 
-Sol... -Słowa jakoś ugrzęzły mi w gardle. Patrząc na nią czułem tylko ból, który własnoręcznie jej sprawiłem. Jak mogłem być taki głupi!? - Muszę pobyć chwilę sam.-Wykrztusiłem w końcu, krzywiąc się. Nie zdążyła zaprotestować, bo chwilę później już mnie nie było. 
Nie chciałem jej zostawiać w takiej chwili, ale moja obecność tylko wszystko by pogorszyła. 
Postanowiłem, że wrócę jak się ogarnę. Żeby uspokoić Sol sam najpierw muszę przyswoić sobie myśl, że zostanę...ojcem. 
*
Nie mam pojęcia jak długo gapiłem się bezmyślnie w taflę błękitnego jeziora, próbując ogarnąć chaos w mojej głowie, zanim zaczęło padać. Nie ruszyło mnie to jakoś specjalnie, bo jedynym co mnie obchodziło w tamtej chwili była Sol i dziecko, które w sobie nosi. 
Dziecko, które razem stworzyliśmy. 
Byłem na siebie wściekły. Na siebie i na Sol. 
Boże, co my zrobiliśmy?! Skazaliśmy to dziecko na koszmar, jakim jest wojna. Skazaliśmy się sami na cierpienie, które najwidoczniej miało być zapłatą za te chwile, które spędziliśmy szczęśliwi. Nie chodziło tutaj o mnie. Moje szczęście mi wisiało. Za to Sol zaznała go bardzo mało w swoim życiu.
Jak szybko dorośnie to dziecko? Czy nie będzie pytało dlaczego ma tak młodych rodziców? O ile w ogóle przeżyje do tego czasu, żeby dorosnąć...
Jakim będę ojcem, do cholery?! Nie chcę być taki jak Cain. Nigdy nie myślałem nawet o dzieciach, bojąc się, że będę dla nich ojcem takim, jakim mój był dla mnie. 
Już za późno, żeby cokolwiek naprawić. To rzeczywistość. Nasz syn lub córka przyjdzie na świat za kilka miesięcy, a my wciąż walczymy o życie z tą bandą szaleńców. 
Mój gniew przygasł odrobinę na myśl o małej dziewczynce podobnej do Sol, którą mógłbym rozpieszczać i kochać tak samo mocno jak jej matkę. 
Co ja w ogóle robię, u diabła?! 
Daliśmy początek nowemu życiu, musimy więc wziąć za nie odpowiedzialność. 
Nawet jeśli to, co się  stało, było niewybaczalnym błędem. 
Ale jak mogę nazywać błędem coś, co będzie cząstką Sol? Moją i Sol.

*
Gdy zobaczyłem Sol leżącą samotnie na łóżku z ręką na brzuchu, starającą się nie płakać, ścisnęło mi się serce. Zamknąłem za sobą drzwi z cichym kliknięciem i zdjąłem przez głowę przemoczoną koszulkę. Sol przyglądała mi się z uwagą. Kątem oka zauważyłem, że zdjęła dłoń z brzucha, najwyraźniej zastanawiając się nad moją reakcją. Byłem prawie pewien, że próbuje czytać mi w myślach, więc zablokowałem swój umysł i rzuciłem jej groźne- jak mi się zdawało- spojrzenie, po czym bez słowa położyłem się obok niej, cały czas nie spuszczając wzroku z jej bladej twarzy. 
Wahając się przez sekundę, delikatnie przesunąłem palcami po jej obojczyku i ramieniu, aż do guzika szarego swetra, który odpiąłem powoli, patrząc jej w oczy. Pochyliłem się powoli, żeby pocałować skórę w miejscu, które obnażyłem i kontynuowałem rozpinanie kolejnych guzików, całując każdy obnażony skrawek idealnie gładkiej skóry. 
Sol obserwowała mnie z niepokojem, ale nawet nie drgnęła. 
Kiedy dotarłem do ostatniego guziczka, rozchyliłem materiał, całkiem obnażając jej klatkę piersiową i brzuch- na razie odrobinę tylko wypukły, po czym pochyliłem się, żeby go pocałować i spojrzałem Sol w oczy, kładąc ręce po jej bokach, żeby nasze twarze znajdowały się na tej samej wysokości. 
-Przepraszam, że zostawiłem cię z tym wszystkim samą, Sol. -Wyszeptałem, sunąc ustami po jej policzku. 
-Obiecaj mi tylko, że nigdy mnie nie zostawisz, Ren.-Jej zielone oczy zalśniły od łez.
-Obiecuję. Dałaś mi najważniejszy powód, żeby wygrać tą wojnę. I mam nadzieję, że nasza córka będzie tak samo piękna jak jej matka- powiedziałem, całując ją delikatnie w podbródek. 
-Skąd wiesz, że to nie będzie chłopiec?
-Wszystko jedno. Będziemy je kochać bez względu na to, czy to będzie dziewczynka czy chłopiec. 
Sol uśmiechnęła się z ulgą i poprowadziła moją dłoń z powrotem na swój nagi brzuch. Ruch, który poczułem przypominał delikatne muśnięcie i wzbudził we mnie dość odmienne odczucia niż wtedy, gdy robiłem to po raz pierwszy. 
Uśmiechnąłem się i pocałowałem Sol w usta, nie zabierając ręki z jej ciepłej skóry. 
Teraz musiałem chronić nie jedno, ale dwa życia. Najcenniejsze dwie osoby na ziemi. 
Objąłem Sol wolnym ramieniem i leżeliśmy tak, mając świadomość, że jesteśmy tam we troje. 
-Macabre prosił, żeby ci coś przekazać.-Odezwała się. Świadomość, że Macabre wciąż jest z nami, tyle, że nie możemy go już zobaczyć, była iście przygnębiająca. 
-Tak?-Skrzywiłem się. 
-Prosił, żeby wszystkie Alfy wybrały nowego Alfę Ognia. I żebyś skopał dupę Alexiusowi. 
-Z miłą chęcią. Ale jeszcze nie teraz.-Mruknąłem, przytulając ją jeszcze mocniej do siebie.-Teraz mam ochotę posłuchać jak kopie nasz syn. Albo córka. 

wtorek, 12 sierpnia 2014

od North'a

-North!-West wtargnął do mojej sypialni z dziwną miną.-East się stąd wyniósł z twojego powodu. Nie uważasz, że przesadziłeś?
-Nie. Nie będę też za nim specjalnie tęsknił, więc nie rozumiem w czym jest problem?- Uniosłem brew, zirytowany nagłym napadem i zacząłem się ubierać. Meg zmyła się jakiś czas temu, więc nie musiała przynajmniej tego słuchać. Choć...Pewnie stanęłaby po mojej stronie.
-Jesteś bez serca, North...-West skrzywił się.-To jest nasz młodszy brat. Powinniśmy go tutaj zatrzymać. To też jego dom.
-Dobrze, więc czego ode mnie oczekujesz?-Warknąłem.
-Żebyś za nim poszedł i powiedział mu, żeby się nie wydurniał i wrócił do domu. Że jest tutaj mile widziany.
-A jest?-Uniosłem brew.- Nie jestem jego niańką. Z tego co pamiętam, jest już duży.
-Posłuchaj...Wiem, że wciąż nie wybaczyłeś mu obojętności na śmierć South'a i tych 15 lat z dala od problemów, podczas gdy my cierpieliśmy, ale on wyraźnie żałuje. Teraz myśli, że stracił też ciebie, bo nie chcesz go widzieć. Nie będzie na siłę wciskał się tam, gdzie go nie chcą. Siła jest w rodzinie, North. Powinniśmy być wszyscy razem- w komplecie. 
-Już nigdy nie będziemy w komplecie...-Mruknąłem gwoli przypomnienia, niezadowolony z wysłuchiwania kazań mojego młodszego brata. Wystarczy, że muszę słuchać swojego sumienia, o ile w ogóle je mam...
-To prawda, ale to nie wina East'a.
Tylko moja, przypomniałem sobie w myślach i z westchnieniem minąłem Westa, podchodząc do drzwi.
-Jeśli przyprowadzę gówniarza, dasz mi spokój?!- Spytałem, wkurwiony.
West kiwnął głową, bez skutku próbując ukryć uśmieszek zadowolenia. 
-Świetnie.- Trzasnąłem drzwiami, chcąc mieć to jak najszybciej za sobą. 
*
Nie trudno było wyśledzić intensywny zapach East'a, który ku mojej irytacji prowadził do miejsca, którego starałem się unikać. Nie wiem czy widok brata siedzącego na ławeczce przed nagrobkiem South'a bardziej mnie wkurwił, czy zdziwił. Miałem już do niego podejść, kiedy usłyszałem strzęp monologu, który wygłaszał do zmarłego. Zaszyłem się w cieniu drzewa  i słuchałem.
...-Nie wiem jak to wszystko naprawić. Nie wiem jak sprawić, by North mi przebaczył. On nigdy mnie nie lubił.- Że co?! Co ten dzieciak pierdoli?! - Zapewne reszta też uważa mnie po prostu za dzieciaka. Życie jest dziwne. Chciałbym byś tu był. Zawsze potrafiłeś rozwiązać każdy problem. To tak, jakbyś wiedział wszystko. Ci to musiało być ciężko. Tęsknię za tobą.
Zdziwienie mieszało się z irytacją i cieniem czegoś, co mógłbym nazwać współczuciem. Przynajmniej do czasu, kiedy zaczął zachowywać się jak baba i płakać... Westchnąłem cicho, szykując się do czegoś, co zaprzeczało mojemu charakterowi i podszedłem do brata, łapiąc go za ramię.
Wyglądał żałośnie. Boże, co za żenada...
-Nie maż się, bo tym razem mamusia nie wytrze ci noska.-Mruknąłem cicho, siadając obok na ławce. Czułem na sobie czujne spojrzenie ciemnych oczu East'a, ale nie zwracałem na niego uwagi. Mój wzrok padł na zdjęcie South'a na kamiennej płycie. Uśmiechniętego, pełnego życia... Którego prochy- nędzna namiastka śmierci- leżały smętnie pod ziemią. W zimnym grobie.
-Nawet teraz wciąż nie możesz na mnie patrzeć?
-Mogę.-Spojrzałem bratu w oczy.-Ale niekoniecznie chcę.
-Więc czego chcesz?
-Chcę ci przypierdolić.- Powiedziałem szczerze.- Zwłaszcza po tym co powiedziałeś: Że nigdy cię nie lubiłem. Ja nie lubię nikogo. Po prostu toleruję niektórych ludzi... I nie nienawidzę cię, East. Jesteśmy braćmi bez względu na to jak bardzo jestem na ciebie zły.
-Ciekawie okazujesz braterską miłość...-Mruknął.
Zignorowałem wzmiankę o miłości i spojrzałem w twarz bratu.
-Nie licz na specjalnie ciepłe uczucia z mojej strony, ale wróć do domu, jeśli chcesz. Nie mam nic przeciwko twojej obecności. Należy też do ciebie.
-Dzięki, przemyślę to...
-I powiedz Westowi, że byłem dla ciebie miły, jak będzie pytał.
-To też przemyślę.
Uśmiechnąłem się pod nosem, rzuciłem ostatni raz okiem na zdjęcie South'a i zaciskając szczęki, wstałem z ławki.
-Nie rycz więcej.-Uścisnąłem mu dłoń i odszedłem, z ulgą opuszczając miejsce, które przypominało mi zarówno najgorsze chwile, jak i najszerszy uśmiech bliźniaka, pozostawiając po sobie słodko-gorzki, dobrze znany ból.

niedziela, 10 sierpnia 2014

(Wataha Powietrza) od Sol

Gdy rano wstałam, Ren nadal pogrążony był we śnie. To dobrze, odpoczynek mu się należy.
Cichutko wymknęłam się z jego objęć, dałam całusa w policzek i opuściłam jaskinię.
Poczułam dziwne mrowienie i zrobiło mi się niedobrze. Duch...
Odkąd zginął Macabre, cały czas czułam przy sobie jego obecność. Teraz znacznie się to nasiliło i byłam święcie przekonana, że czegoś ode mnie chce.
Udałam się na teren Watahy Ognia, teraz znaki zbłąkanych dusz nasiliły się jak cholera.
-Macabre, wiem, że tu jesteś. Czego chcesz?- krzyknęłam niby w przestrzeń.
~A więc to jednak prawda, co mówią... Nie jesteś taką znowu wariatką~
-Któż tak o mnie mówi?- zaśmiałam się.- Nie sądzę byśmy mieli wiele czasu.-spoważniałam.
~Tak masz rację... Zwłaszcza, że zmarli stoją do Ciebie w kolejce.~
-Więc mów.
~Zapamiętaj wszystko, proszę Cię... Najważniejsze...~Ciężko było mu znaleźć słowa.
-Hebi.-zgadłam.
~Powiedz jej, że ją kocham, zawsze kochałem. I chcę, żeby była szczęśliwa choćby z tym durniem, Alfą Wody... Jeśli już mowa o Alfach, niech na zebraniu wszystkie zdecydują kto ma mnie zastąpić.-uśmiechnął się krzywo- I zanim to wszystko spieprzą, Ren ma dać Alexiusowi porządnego kopa w dupę...Czas mi się kończy...-zamyślił się- Przekaż jeszcze Watasze Ognia, że w nich wierzę, wiem, że spieprzyłem i teraz ich kolej. Dadzą radę, wiem to na pewno. No starucho, już idę, idę, jest już Twoja!~
Staruszka była tak miła jak nigdy wcześniej, w czasie rozmowy z nią kilka razy znów czułam to dziwne mrowienie, dochodził do tego lekki ból. 
Nie umknęło to uwadze wiedźmy, która mówiąc zagadkami, nakazała mi odwiedzić czarownicę, która wyjaśni mi przyczynę mojego stanu.
Nie miałam pojęcia co dokładnie miała na myśli, kiedy mówiła, że dzieje się coś ważnego. Co dokładnie- miała powiedzieć mi Czarownica.
Pobiegłam do najbliższej wsi i odnalazłam Czarownicę, którą znałam z dzieciństwa. Bratała się z Babcią, więc nie było większego problemu. Opowiedziałam jej co nieco o sobie i o tym, co się działo, a potem przedstawiłam cały problem, z jakim do niej przyszłam. Odpaliła kadzidełka i szepcąc zaklęcia zbliżyła się do mnie. Wystarczył krok w moim kierunku, a szeroko się uśmiechnęła.
-Sol, Twoja Babka- pokój jej duszy- ma rację. 
-Ale...Wciąż nie wiem o co chodzi... Czy ja...umieram?- powiedziałam lekko zdezorientowana zaistniałą sytuacją. 
-Cud życia, moja miła, jest dla nas nieodgadniony. To, co powinnaś wiedzieć, wiesz już od dawna, tylko nie starałaś się sobie tego uświadomić. Budzi się nowe życie, kochanie. W tobie.
Słowa czarownicy wyryły się w mojej pamięci na zawsze. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Byłam przerażona, zszokowana i jeszcze bardziej szczęśliwa. To niemożliwe! Jestem taka młoda... A wilkołaki nie mogą od tak...
-Pójdę już...-wykrztusiłam z siebie. Mieszały się we mnie wszystkie możliwe emocje, a jednak wiedziałam, że to prawda, nawet jeśli trudna do wytłumaczenia. Czułam to. Czułam, że nie jestem sama.
-Ach, idź dziecinko, bądź pozdrowiona!
~Ja nigdy się nie mylę ~W głowie rozbrzmiał mi śmiech Staruszki.
Muszę porozmawiać z Renem, natychmiast! Nie mogłam być z tym sama. To było nasze wspólne życie. Należało do nas dwoje i tylko do nas. 
Pędem wróciłam do Niemych Gór, zmieniłam postać na ludzką i wbiegłam do jaskini Watahy. Wszędzie było pełno wilków, odkąd nasza jaskinia stała się główną kwaterą, zbrojownią i wszystkim innym.
-Gdzie jest Alfa Powietrza? Ren?!- krzyknęłam do grupki w korytarzu. 
Jeden z nich machnął ręką w stronę dalszych grot i dodał:
-Ostatnio tam Cię szukał!
Kiwnęłam im głową w ramach podziękowania i pobiegłam do Rena.
Kiedy go znalazłam, zupełnie nie wiedziałam od czego mam zacząć. Wciąż nie mogłam uwierzyć w to, co niedawno usłyszałam. Jestem przecież taka młoda... Nigdy nawet nie myślałam, że...
Prawdę mówiąc bałam się jak zareaguje na to Ren.
-Sol? Martwiłem się! Nie lubię jak chodzisz sama.
-Ren, posłuchaj mnie...- Spróbowałam wziąć się w garść. Nie mogłam przed nim tego ukrywać. Nawet jeśli sama do końca jeszcze w to nie uwierzyłam.
-Nie rób mi tego więcej, nie teraz. Mam cholernie dużo na głowie.
-Ren, proszę daj mi coś powiedzieć...
Przytuliłam się do niego, a on mnie objął, całkowicie zaskoczony moim zachowaniem.
-Przepraszam... Bałem się, że znów ktoś z Rady próbował położyć na tobie łapska. Co chciałaś mi powiedzieć?
-Dzisiaj dowiedziałam się czegoś ważnego i... przerażającego. A-ale cudownego. 
-Czyli?- Uniósł ciemną brew, odgarnął mi włosy za ucho i pocałował mnie. Nie odezwałam się przez dłuższą chwilę. Nie miałam pojęcia jak mu to przekazać...Nie miałam pojęcia jak to w ogóle mogło być możliwe... Ren ponaglił mnie z cichym westchnieniem. Na pewno miał jeszcze mnóstwo rzeczy do roboty. Ale ja musiałam mu to powiedzieć...-A więc?
Odsunęłam się kawałek i przyciągnęłam jego dłoń do swojego brzucha dokładnie w chwili, kiedy poczułam w nim delikatny ruch. Położyłam na jego dłoni moją, wciąż wyczuwając lekkie ruchy nowego życia.
Spojrzałam mu w oczy, używając do tego całej siły mojej woli. W ciemnej toni tęczówek Rena błąkała się mieszanina zaskoczenia i niedowierzania, która na moich oczach zamieniła się w szok.
-Czujesz to Ren?

(Ren, Skarbie? ^-^ )

sobota, 9 sierpnia 2014

od Wendy

 Zmarszczyłam niezadowolona nosek, czując nieprzyjemny swąd kadzideł. Tatuś mówił, że mama wyzdrowieje. Ciocia Morgan mówiła, że wszystko będzie dobrze. Ale wiedziałam, że to nie prawda.
 Patrzyłam z lekkim zaciekawieniem, co robi ciocia Alaiz i ciocia Morgan. Ta pierwsza rysowała wokół mamy, na podłodze, dziwne symbole kredą. Znaczy nie takie dziwne. W podręczniku, które dostałam na piąte urodziny było wszystko dokładnie opisane, ale przerobiłam tę książkę dopiero do połowy. Tatuś bardzo lubi gdy się pilnie uczę.
 Morgan za to chodziła wokół Danieli w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara z kadzidłem, deklinując zaklęcia. Obie kobiety były bardzo skupione. Od tego zależało życie mojej mamy.
 Stałam obok taty, trzymając go za rękę. Byłam smutna, widząc jak mama jest blada. Na jej ciele widać było wszystkie żyły, które stały się ciemne jak atrament. Włosy straciły połysk, a oddech stał się chrapliwy i nierówny.
- Tatusiu...- Zaczęłam cicho, patrząc w górę.- Co będzie z nami jak mama umrze?- Zadałam to pytanie, bo gdzieś w głębi siebie wiedziałam, że mama nie ma szans.
- Nie wolno ci tracić wiary, Wendy.- Marcjusz powiedział to wszystko bez emocji, ciągle wpatrując się w ciało żony.
- Mogę już iść do pokoju?- Spytałam ponownie, patrząc na to samo, co tata. Mamusia nie wyglądała ładnie na tle ciemnej, skórzanej kanapy. Otulały ją ze wszystkich stron koce by ją ogrzać, ale to nie pomagało. Raz próbowałam się przytulić do mamy. Była zimna jak skała i wydawała się być równie martwa.
 A wujek East mówił, że będzie wszystko dobrze. Spuściłam zasmucona głowę w dół.
- Tak, idź, córeczko.- Marcjusz pogładził mnie po głowie, patrząc na mnie mlecznymi oczami. Wtuliłam się mocno w jego nogę.
- Dziękuję, tatusiu.- Odpowiedziałam grzecznie i pobiegłam do swojego pokoju. Szybko znalazłam się na swoim różowym łóżeczku, otoczona przez gromady pluszaków. Przytuliłam się do swoich ulubieńców: Brązowego misia z beżową kokardką- Teddy'iego, puszystego czarnego wilczka z białą łapką- Donusia, pingwinka z przyszytym srebrną nicią płetwą- Pomponiusza, białej owieczki z różowymi kopytkami- Gracji i rudej, szmacianej lalki w sukience w kwiatki- Anabelli.
- Może jutro będzie lepiej.- Powiedziałam pouczająco do pluszaków.- Teraz zostawmy wątpliwości za sobą i chodźmy spać, moi drodzy.- Ucałowałam każdego z nich w pyszczek.- No wiem, Bambo, że ty też chcesz buziaka.- Nachyliłam się w stronę fioletowego słonia i ucałowałam go w czoło. Ostrożnie weszłam pod kołdrę, i pstryknęłam, gasząc światła w żarówkach. Promyki te spłynęły na miejsca obok mojego łóżka. Zasnęłam w blasku pulsarów, pochodzących z lamp.

Od East'a

 Zdecydowanie zrobiłem na wszystkich, no może na większości, złe wrażenie. Błędy przeszłości nigdy nie zostaną ci zapomniane. Jakże ja kocham tych wszystkich dramaturgów. No romantycy też czasami są fajni, ale zwykle przeginają. Czy żeby odnaleźć samego siebie muszę najpierw pozbyć się wszystkiego, co najważniejsze? Z resztą o czym ja myślę. Inaczej - o czym ja gadam?
- Nie trudź się, ja pójdę.- North powiedział to beznamiętnie i poszedł do swojego pokoju. Potem zmyła się ta "ruda". Po niej "pojemnik z krwią". Aż w końcu została Lily i West. No dobra. Nie jestem tu mile widziany. Nawet mnie nie przedstawili, ale cóż, radź se sam.
- Nie przejmuj się, braciszku.- West patrzył na mnie tak, jakby czekał na mój napad histerii.
- Nie przejmuję się. O to nie musisz się martwić. Rozumiem, że nie jestem tu mile widziany.- Westchnąłem cicho, a przed oczami stanęła mi mina brata.- Nic nie szkodzi. W końcu nawaliłem 15 lat temu. Teraz niczego nie zmienię, co nie? I co mnie podkusiło?- Rzuciłem do powietrza.
- East, ty chyba nie chcesz teraz znowu od tak zniknąć?- Starszy brat zgromił mnie spojrzeniem. Spojrzałem na niego i lekko się uśmiechnąłem. Tak ciepło.
-Mi też miło było cię znowu zobaczyć. Nie będę tu urządzał scen.- Powiedziałem spokojnie i spojrzałem na Lily.- Ciebie też miło było w końcu spotkać. 15 lat to jednak szmat czasu.- Poprawiłem dłonią włosy.
- Też się cieszę, że cię spotkałam.- Uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie.
- East...- West zrobił krok w moją stronę.- Nie mów tak. Ciągle jesteś częścią naszej rodziny.
- Albo raczej nią byłem.- Przerwałem mu.- Jak będziecie chcieli to mnie znajdziecie. Nie zamierzam od tak znowu się zatracać w polowaniach. Próbuję z tym skończyć. To było chore i nie odpowiedzialne. Tyle dzieci osierociłem dla własnego widzi misie.- Nie wiem czemu o tym wspomniałem. Chodziło mi o tę małą. Ona naprawdę była dla mnie dziwem. Nie bała się mnie. Uważała za coś niesamowitego. Nie zachowywała się jak typowa ofiara i martwiła się o własną matkę. To mnie uderzyło. Nie chciałem takich dzieci zostawiać samych sobie. To było ... niesprawiedliwe.
- Muszę się jeszcze pogodzić z wieloma sprawami.- Powiedziałem cicho.- Jeśli utrata dwóch starszych braci będzie częścią mojej kary za przeszłość, będę musiał się z tym pogodzić.- Wyrzuciłem z siebie na koniec.- West ... Dzięki.- Uśmiechnąłem się do niego smutno, odwróciłem i pobiegłem w noc. Za mną cicho zamknęły się drzwi.
 Czasami by docenić to, co się ma, trzeba najpierw to stracić. Przeokropna prawda.
                                                                * * *
 Długo błąkałem się po ulicach Vegas. Otaczało mnie kolorowe życie milionów istnień. Milionów istnień, które miały własne rodziny, które w sumie były tylko obiadem. Nic nie świadomym obiadem. Ale, mimo że zabijanie daje mi przyjemność, to powinienem znajdować w tym umiar.
 Nie mam pojęcia jak trafiłem w to miejsce, ale stało się. Pokierował mną los, albo po prostu przypadek.
  Moje życie jest dziwne. Nie zauważam ludzi, gardzę wilkami, a Czarodziejki to dla mnie nieprzewidywalne istoty ze świata legend.
 Ten świat jest pełen dziwów, w które się zwyczajnie nie zagłębiam.
 Normalnie nie zostawiam żywych "pojemników", ale Wendy, pytająca czy nic nie jest jej mamie. Co z nią zrobiłem. Takie nienormalne zachowanie. Jakże ciekawe. Jakże mamiące.
 Dlaczego ciągle o niej myślę?! Czy ta osóbka od tak mnie ... zmieniła?
 Z wielu nieistotnych powodów to niemal niemożliwe.
- No wiesz, bracie, to takie nienormalne. Przecież wiesz, jaki jestem. Znaczy się byłem. Wendy to pół likantrop. Nie powinienem czuć do niej tego dziwnego przywiązania. Mam rację? Zapewne nie. Dotąd jej nie miałem, więc mogę się dalej mylić. Ale pomyśl co by to było. Ja chciałem sam z siebie zrobić coś dla tej małej! To do mnie niepodobne! Zawsze byłem rozwydrzony. Uczepiony spódnicy matki. Traktowany jak pupilek ojca. Bo nim byłem. Ale wiesz też, że nie lubiłem, i nadal nie lubię, braku akceptacji. Ty wszystko to wiesz. Zawsze byłeś dobrym starszym bratem. Też dążyłeś do tego, bym w końcu zrozumiał jakże byłem zapatrzony w siebie. Wiedziałeś, że na dobre mi takie zachowanie nie wyjdzie.- Monologowałem sobie do nagrobka, który wystawili po śmierci South'a. Siedziałem na ławeczce wśród młodego lasku, patrząc na zdjęcie swojego zmarłego brata.- Teraz tak żałuję, że nie brałem udziału w twoim pogrzebie, ale wiesz, że nie potrafię stawić problemom czoła. Zawsze byłem w gorącej wodzie kąpany i w dodatku chciałem by było po mojemu. Jeśli wampir może doznać dorastania to go doświadczam. Chciałbym cofnąć czas, ale to niemożliwe...
 Było już ciemno. Cykady odzywały się wśród traw. Świetliki przysiadały na marmurowym posągu. A ja siedziałem sam jak palec żaląc się grobowi.
- Nie wiem jak to wszystko naprawić. Nie wiem jak sprawić, by North mi przebaczył. On nigdy mnie nie lubił. Zapewne reszta też uważa mnie po prostu za dzieciaka. Życie jest dziwne. Chciałbym byś tu był. Zawsze potrafiłeś rozwiązać każdy problem. To tak, jakbyś wiedział wszystko. Ci to musiało być ciężko.- Uśmiechnąłem się lekko.- Tęsknię za tobą.- Po moim policzku spłynęła łza. Nie starłem jej nawet.
- Tylko przy tobie pozwalałem sobie na łzy. Niech już tak zostanie. Nawet, jeśli nie możesz mnie usłyszeć. Jeśli nie możesz mi pomóc.- Schyliłem głowę, patrząc na zieloną murawę i dałem upust swoim uczuciom. Siedziałem na cmentarzu, popłakując otwarcie.- South, bracie, tak perfidnie tęsknie.
 Po jakimś czasie zamarłem, słysząc czyjeś kroki. Poczułem dłoń na swoim ramieniu. Spojrzałem do tyłu z twarzą mokrą od łez.
( Ktoś? )

piątek, 8 sierpnia 2014

od Cassie

Nie wiem, czy potrafię zliczyć ilość razów, kiedy przeklinałam los za to, że nie jestem wampirem...
Inni uznaliby to za błogosławieństwo, ja natomiast uważałam to zawsze za coś w rodzaju skazy. Życie z wampirami będąc człowiekiem bywa trudne, a niekiedy męczące. Zwłaszcza, gdy traktują mnie jak biedną, nieumiejącą się obronić istotkę, którą nie jestem. Ale nie w oczach moich przyjaciół i sióstr, zwłaszcza po tym jak temu cholernemu wilkołakowi udało się mnie wykiwać. 
Fakt, nie jestem specjalnie silna, ale nienawidzę, gdy traktuje się mnie jak dziecko.
Moje rozdrażnienie spotęgował tylko najmłodszy z braci - East, którego widziałam po raz pierwszy w życiu. Nie mogę powiedzieć, że nie był atrakcyjny, bo był. Zresztą jak każdy z trzech braci, tylko każdy w inny sposób. North miał pociągające rysy, ciemne włosy, zagadkowy wyraz twarzy i wyrzeźbione ciało, West miał uroczy uśmiech, przystojną twarz i czuprynę w kolorze zgaszonego złota, a East... East miał magnetyzujące, ciemne spojrzenie, idealne chłopięce rysy i świetną sylwetkę, które na moment sprawiły, że zapomniałam o mruganiu.
Rozdrażniła mnie jego reakcja na moją obecność. Byłam prawie pewna, że uważa mnie za dziwadło, lub co gorsza, zastanawia się co, u licha, robi tutaj żywy worek krwi...
Powinnam się już dawno do tego przyzwyczaić. Te wszystkie kpiące, ironiczne spojrzenia w moim kierunku, za każdym razem, kiedy jakiś wampir zobaczy mnie w towarzystwie moich sióstr lub rodziców. Niestety. Nie przyzwyczaiłam się.
Zrezygnował jednak z zadawania o mnie pytań i mnie zignorował. To też mnie zirytowało. Definitywnie uważał się za lepszego ode mnie, a przebywanie w moim towarzystwie - za niegodne jego osoby.
Powstrzymałam się przed pokazaniem mu języka, żałując, że w ogóle pomyślałam o nim, że jest przystojny.
Na szczęście nikt nie zwracał na mnie specjalnie uwagi, więc mogłam wymknąć się po cichu z pokoju, zanim naprawdę potraktowałabym "królewicza" jakimiś niestosownymi epitetami.
Przypomniałam sobie, że Anna siedzi sama na górze i pewnie rozpamiętuje śmierć South'a po raz Bóg wie który. Nie pamiętałam go dobrze, ale dobrze wiem, że był kimś ważnym zarówno dla niej, jak i wszystkich innych. Moc miłości jest niezbadana. A miłość Anny do South'a najwyraźniej nie zniszczyła nawet jego śmierć.
Wzięłam ze sobą lody. Nic innego nie przyszło mi do głowy... Poszłam jej szukać i znalazłam dokładnie w tym miejscu, w jakim podejrzewałam. W starej sypialni South'a.
Jej widok oczyścił mnie z wszelkich negatywnych emocji, które wzbudził we mnie East, zastępując je czystym, ludzkim współczuciem.
Nie ukrywam, że zawsze lubiłam Annę. Miała, co prawda całkiem drapieżny charakterek, ale i tak była bardziej "ludzka" od Meg, która tolerowała mnie tylko dla zasady. Annie potrzebne było towarzystwo, a skoro byłam prawie pewna, że mnie nie zabije, postanowiłam trochę wesprzeć ją w cierpieniu.
*
Wróciłam do swojego pokoju, dalej unikając reszty. Przede wszystkim nie miałam ochoty być żadnym widowiskiem dla East'a, który najwyraźniej nie miał jak do tej pory pojęcia o dziwactwach mojej rodziny, która przygarnęła do domu "robactwo"- człowieka. 
Sama do końca nie wiem jaki był fenomen takiego czynu. Może chcieli mieć zabawkę, której nikt nie posiada? A może zrobili to pod wpływem chwili, widząc mnie na schodach swojego domu? Nie mam pojęcia. Mogę powiedzieć tylko tyle, że wampirzy rodzice okazali się lepsi od tych, którzy porzucili mnie na ich ganku. Zawsze czułam się kochana i jestem im za to wdzięczna. Próbowali nawet przekonać do mnie Megan, ale ona chyba nigdy nie zaakceptuje mnie bardziej, niż musi. 
Powiedzmy, że dziś nie wchodzimy sobie w drogę. 
Lily to już inna sprawa. Zawsze traktowała mnie jak siostrę i za to ją kocham. 
Mam rodzinę, przyjaciół, mnóstwo pieniędzy i możliwości. Nie mogę więc narzekać na swoje życie. Z wyjątkiem jednego szczegółu. Tego, że jestem tylko kruchym, starzejącym się z dnia na dzień człowiekiem. I że tego nikt nie może zmienić.

(Wataha Wody) od Ice'a

W nocy obudziło mnie dziwne uczucie niepokoju, którego nie potrafiłem wyjaśnić do chwili, gdy z mojej głowie odezwał się głos siostry:
~Ice...Stało się coś strasznego.
Nawet ja- z moim beztalenciem do telepatii- potrafiłem wyczuć falę bólu i żalu, której nawet nie próbowała tamować. 
~Co? Nic ci nie jest? Gdzie w ogóle jesteś?- Uniosłem się trochę na łokciu, uważając, żeby nie obudzić Hebi i zacząłem powoli zsuwać się z łóżka.
~Musimy porozmawiać, Ice...- Byłem prawie pewien, że załamał się jej telepatyczny głos.~Proszę, spotkajmy się przy Wodospadzie Watahy Wody. Będę tam na ciebie czekać.
~Dobrze.
Połączenie zostało zerwane. Zamrugałem kilka razy, zaskoczony. 
Co strasznego wytrąciło z równowagi moją zawsze opanowaną, zimnokrwistą siostrę? Co było na tyle ważne, że musiała powiedzieć mi o tym w samym środku nocy i specjalnie przybywać w tym celu do Niemych Gór?
Co prawda wiedziałem, że razem z Hoax'em i kilkoma wampirami z Las Vegas pomagała uratować Sol, ale byłem pewien, że wróciła z nimi do miasta od razu po całej akcji...
Miałem tylko nadzieję, że jest cała i zdrowa, mimo że nie dała mi wyraźnie do zrozumienia, że wszystko jest w porządku. 
Nie chciałem zostawiać Hebi samej, ale nie miałem wyjścia. Założyłem buty najciszej jak mogłem i wyszedłem, upewniając się jeszcze, że dziewczyna dalej śpi. Sporo przeżyła i nie powinna zostawać teraz sama, ale moja siostra też mnie teraz potrzebowała. Musiałem upewnić się, że wszystko jest okey i wysłuchać, co ma mi do powiedzenia. 
Z każdym krokiem wzrastał mój niepokój. Przyspieszyłem. Przez myśli przelatywało mi tysiące czarnych scenariuszy tego, co mogło się stać. Noc wydawała się jeszcze bardziej głucha niż wcześniej, a powiewy wiatru przyprawiały mnie o dreszcz. Gdy zobaczyłem Faith, poczułem jak cała krew odpływa mi z twarzy. 
Była blada, oczy miała opuchnięte od płaczu, a usta zacisnęła w prostą linię. Obejmowała się ramionami, ale drżała z zimna. 
Nie zastanawiając się za długo, podszedłem do niej i objąłem. Pachniała dokładnie tak jak zapamiętałem, wyglądała tak samo, ale w jej zachowaniu było coś obcego. Nie sposób było też zauważyć, że wydawała się niższa i bardziej krucha niż zwykle. Nie odzywała się przez dłuższą chwilę.
-Co się stało, Faith?-Zapytałem w końcu, przyciskając ją mocniej do siebie. Westchnęła cicho, jakby zbierając siły i przełknęła ślinę. Potem powoli podniosła głowę, a w jej oczach zalśniły łzy.
-Ice... Oni... -zaczęła, ale zrobiła przerwę na oddech.- Zabili...- Głos załamał jej się całkowicie, a oddech stał się bardziej urywany. Sprawiała wrażenie, że się dusi. 
-Kogo zabili, Fai?- Starałem się być delikatny.
-Zabili tatę.-Wykrztusiła przez łzy i padła mi z powrotem w ramiona. 

środa, 6 sierpnia 2014

(Wataha Wody) od Faith

Nie mogłam dłużej powstrzymywać łez. Chciało mi się wyć, rzucać wszystkim, co było na mojej drodze. Obraz umierającego Mac'a napłynął do mnie od Alexiusa, który z całą satysfakcją sycił się moim żalem i wściekłością. Doskonale wiedział, że nie damy rady uratować Macabre'a, a nasza bezsilność sprawiała mu przyjemność. Jak można być takim potworem?!
Wiedziałam, że Mac umrze, dlatego wysłałam na górę Rena. Miałam nadzieję, że uda mu się jakoś zapobiec temu wszystkiemu, co miało nadejść... Ale gdy poczułam w powietrzu śmierć, wszelka nadzieja legła w gruzach. pamiętam jak we mgle moment, kiedy jakimś cudem uwolniłam Sol z klatki i wybuchnęłam płaczem. Ivalio i Sol próbowali jakoś pomóc, mimo, że nie bardzo widzieli nawet, co się dzieje. Dopiero po dłuższej chwili udało mi się wykrztusić:
-Macabre nie żyje.
Samo wypowiedzenie tej prawdy na głos było dla mnie na tyle bolesne, że przez chwilę znów straciłam świadomość, a myśli wszystkich niezablokowanych umysłów w pobliżu, zaczęły napływać do mojego pozbawionego osłony mózgu. Czułam żal i wściekłość Rena, szok Sol, niedowierzanie Ivalio, strach wampirów, kiedy ogień z piętra zaczął przedostawać się na parter...
I wtedy napłynął do mnie jeszcze jeden obraz. Alexius z całą satysfakcją podsunął mi widok mojego własnego ojca, podwieszonego rękami do sufitu, z głową nienaturalnie przekrzywioną na bok. Po nosie spływała mu kropla krwi, ubranie miał potargane, włosy brudne, a twarz bladą i siną..-Martwą.
Złapałam głośno powietrze, czując, że duszę się własną wizją. 
~Twój ojciec zapłacił karę z ciebie i twojego brata. Jeśli nie potrafisz uwierzyć w to, co widzisz, Faith, odnajdź swoją matkę i zapytaj. Z pewnością opisze ci każdy szczegół jego śmierci.-Zimny jak lód głos Alexiusa rył w mojej głowie dziurę.- Spłodził dwójkę zdrajców, więc sam jest zdrajcą. Wszyscy zdrajcy kończą tak samo. Bądźcie gotowi, gdy przyjdzie czas na was.
Zerwałam się na nogi. Wiedziałam, co oznaczają te słowa, ale nie mogłam w nie uwierzyć... Nie mógł zabić mojego ojca! To nie możliwe...Gorączkowo zaczęłam rozglądać się po pomieszczeniu, czując jak po moje twarzy płyną kolejne łzy. Zachowywałam się jak wariatka, nic nie miało sensu. Drżały mi dłonie i było mi zimno, mimo wzrastającej temperatury i pożaru, zbliżającego się do korytarza.
Nie wiedziałam, co robię. Po prostu rzuciłam się przed siebie i zaczęłam otwierać wszystkie drzwi po kolei, szukając za nimi tego, co widziałam przed chwilą w mojej głowie. Nie jestem pewna, ale chyba szlochałam, kiedy Ivalio rzucił się, żeby pobiec za mną.
I nagle znalazłam się w piwnicy. Ivalio cały czas coś do mnie krzyczał, ale nie słuchałam.
Liczył się tylko tata. Czy nic mu nie jest, czy wizja była tylko iluzją Alexiusa, mająca na celu wyprowadzenie mnie z równowagi, czy była czymś prawdziwym. Modliłam się w duchu, by to nie była prawda. Położyłam dłoń na klamce, nie mając wystarczająco dużo odwagi by ją nacisnąć.
-Ivo...Błagam, sprawdź...-wybełkotałam, cofając się. Nie byłam gotowa na to, co mogłam zobaczyć za drzwiami.
-Co? Co się się stało?-Dopytywał się. Zacisnęłam zęby.
-Mój tata...Sprawdź...-Wykrztusiłam i czekałam, aż zrobi to, co mówię.
Zawahał się, ale po chwili przysunął się do drzwi i otworzył je. Wstrzymałam oddech, zaczynając krztusić się własnymi łzami, widząc jak Ivalio staje jak wryty, a na jego twarzy maluje się szok.
Nie myśląc znów, co robię, wcisnęłam się pomiędzy niego, a drzwi i wtedy ich zobaczyłam. Trzy martwe ciała, zwisające smętnie z sufitu. Na samym środku był on...Mój tata.
Upadłam na kolana i zaszlochałam najgłośniej jak umiałam, zdzierając sobie gardło. Alexius zabił mojego ojca. Zabije też mnie i Ice'a. Zabił swojego syna. I uciekł.
Załkałam, przybliżając się do tego, co zostało z mojego ojca.
-Przepraszam, tatusiu.- Jęknęłam i zemdlałam, oślepiona bólem.
(Ivoo?)

(Wataha Powietrza) od Devona

Od kilku dni nigdzie nie widziałem Katniss. Dosłownie przepadła jak kamień w wodę i choć mogło być to dość dziwne, to dawało mi swego rodzaju ulgę. Przerwa od tych całych babskich humorów była niesamowicie kojąca, ale mimo, że nie chciałem się do tego przyznać...Chyba jakimś cudem udało mi się ją polubić. Fakt, jest wkurzająca i zaborcza, ale ma dość przednie poczucie humoru i potrafi mnie rozbawić tymi swoimi ciągłymi docinkami. Taka rozrywka to dla mnie dość miła odmiana. Nawet jeśli nie mogę dać jej żadnych uczuć, miłości ani nawet pożądania, to przynajmniej mogę stwarzać dla niej pozory szczęścia, pozostając jej przyjacielem. Koniec końców, ja też na tym korzystam, bo nie nudzę się już tak bardo jak kiedyś.
W każdym razie jej nieobecność zaniepokoiła mnie do tego stopnia, że postanowiłem poszukać Belli. Ona powinna coś wiedzieć na temat tego, co dzieje się z Katniss.
Niestety...Jej też nie znalazłem.
Pozostawało mi mieć jedynie nadzieję, że nic im nie jest, i że jakiś popierdolony koleś z Rady nie posłał żadnej z nich do krainy zmarłych...
Gdyby moje podejrzenia okazałyby się prawdziwe, nie cierpiałbym jakoś szczególnie bardzo...Od początku wiedziałem, że nie mam zamiaru pozwolić sobie na żadne głębsze uczucia względem wilczycy i trzymałem się tego bez żadnych odstępstw. Katniss była dla mnie tylko miłą rozrywka- niczym więcej, a jednak...Nie byłem pewien, że chciałbym stracić ulubioną zabawkę.
Odpowiedź na moje pytania znalazłem dopiero po kilku dniach, kiedy pozwoliłem sobie naruszyć prywatność Kat i przeszukałem jej grotę. Ewidentnie została z niej wyniesiona przynajmniej połowa rzeczy, ale to nie to przykuło najbardziej moją uwagę. Przekopując się przez stertę książek na biurku, w moje ręce wpadł list.

Devonie!
Kiedy czytasz ten list, mnie Belli i Peety najpewniej nie ma już w Niemych Górach.
Obie z Bellą postanowiłyśmy uniknąć tej całej farsy i przenieść się w jakieś bezpieczniejsze miejsce. 
Peeta poszedł z nami ze względu na Bellę i na to, że nic go tu nie trzymało z jej wyjątkiem. 
Nie powiedziałam Ci wcześniej, bo nie chciałam robić scen. Przekaż wszystkim, że nie wrócimy. 
Już nigdy. 
Nie nadajemy się do wojny, nie chcemy oddawać życia z tych wszystkich popaprańców, a za krainą
czeka nas wygodne życie bez ryzyka.
Mam nadzieję, że rozumiesz Nasze motywy, a jeśli nie - trudno.
Dobrze się z tobą bawiłam.

Żegnaj.
Katniss

Z wysoko uniesionymi brwiami przeczytałem list jeszcze raz.
Jaka szkoda... Koniec zabawy. Żałuję, bo zaczęła mi się ona podobać...
Cóż. Katniss uciekła przed ryzykiem. Ja zostałem, pragnąc ryzyka. Życie przybiera czasami zaskakujące scenariusze.
Schowałem list do kieszeni i ruszyłem do domu.
W końcu przypadła mi rola kogoś, kto musi przekazać Alfom wieść o trójce dezerterów...
Wracając, mógłbym przysiąc, że gdybym nie był demonem, pomyślałbym, że czuję smutek.
Ale ja nie mam uczuć. Podobno...

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

od Anny

Podczas jazdy do domu z Meg, w samochodzie panowała całkowita cisza. Moje wciąż brudne od krwi ubranie przylepiło się do mojego ciała. Do tego na prawej piersi widniała wielka dziura po sztylecie. 
Kiedy weszliśmy do domu cała ta sprawa z East'em zlała mi się w jedno. Szczerze mówiąc chciałam tylko się umyć, przebrać i spać. Cały ten wielki powrót najmłodszego z braci mnie nie interesował. North i Meg wsiąkli w sypialni, a reszta siedziała w salonie gadając o jakiś bzdurach. Leżałam w mojej sypialni- a dokładnie w sypialni South'a, w której razem spaliśmy. Wszystko było ustawione tak jak wtedy, kiedy jechaliśmy na tą pieprzoną misję. Nasze ubrania walały się wszędzie. Najwidoczniej nikt nie wchodził do tego pokoju od piętnastu lat. 
Padłam na łóżko, które nadal nim pachniało...po tylu latach. 
Zaczęłam płakać. Przeleżałam tak dwie godziny, a moje łzy nadal się nie kończyły.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi. 
Była to Cassie. Weszła nieśmiało do pokoju i podeszła do łóżka.
-Anna... mam dla ciebie lody- powiedziała ostrożnie z lekkim uśmiechem.
Usiadłam na łóżku, nie wierząc w to, co słyszę.
-Co?- zmarszczyłam brwi z rozbawieniem.
-Lody. Przyniosłam lody...Pomagają na gorsze dni- podsunęła mi kubełek waniliowych lodów i wcisnęła do ręki srebrną łyżeczkę. Usiadła na łóżku obok mnie i otworzyła swój kubełek.
Zrobiłam to samo i zaczęłam jeść aksamitna masę.
Jadłyśmy w milczeniu.
-Dzięki- uśmiechnęłam się lekko przerywając ciszę.
-Nie ma za co- odwzajemniła uśmiech- Powinnaś się przebrać...- Uniosła brew, patrząc na moje ubranie.
-Tak...- zmarszczyłam brwi, nie miałam na to siły.
-Pójdę już... zobaczę co robi reszta- uśmiechnęła się i wyszła, zabierając brudne kubeczki i łyżki. 
Postanowiłam wziąć się w garść. 
Nasunęłam na siebie moją krótką czarną sukienkę i wysokie szpilki. Włosy spięłam w koński ogon i zeszłam na dół, starając się zachować pozory obojętności.
Reszta ciągle była w salonie.
Podeszłam do stolika i podniosłam kieliszek wina.
-Idę zapolować.- wypiłam jego zawartość jednym haustem.
-Idę z tobą- powiedziała Lily.
-Nie, idę sama.- Chwyciłam skórzaną kurtkę.Wychodząc krzyknęłam jeszcze: West, pożyczam motor.-I wyszłam. 
Wsiadłam na motor West'a i pojechałam do centrum Vegas.