piątek, 31 lipca 2015

(Wataha Burzy) od Hebi

- To co zamierzacie teraz zrobić?
No właśnie, pomyślałam, i co teraz? W mojej głowie pojawiło się miliony scenariuszy, głównie takich z fatalnym zakończeniem.
Jeśli Rada naprawdę zna nasze położenie, w każdej chwili może nas zaatakować, tak jak rok temu. Przecież właśnie dlatego opuściliśmy Nieme Góry - by nie dopuścić do powtórki z tej obustronnej rzezi, żeby nareszcie ułożyć sobie życie, żeby wreszcie poczuć się bezpiecznie, żeby w przyszłości nasze dzieci mogły czuć się bezpiecznie. Jednak, jeśli Rada odkryła nasze położenie nie możemy być spokojni. Alexius nie zawaha się uderzyć jeszcze raz, czeka tylko na okazję. Gdyby doszło do walk, rzecz jasna byłabym bezużyteczna. Musiałabym uciekać lub szukać schronienia, stałabym się obciążeniem dla reszty, a gdybym zdecydowała się walczyć przypadkiem mogłabym zabić dziecko.
Nawet, gdyby udało nam się uciekać Radzie, dopóki dziecko się nie urodzi, co potem? Będziemy do końca życia uciekać? To nie możliwe, prędzej czy później trafimy na mur, którego nie będziemy w stanie przeskoczyć. Staniemy do walki? Rada tym razem nam nie odpuści, wtedy nie znali naszej siły i liczebności, zlekceważyli nas. Teraz będą przygotowani. Uderzą, tak by zabić, a nie tylko okaleczyć. Kiedyś Macabre opowiadał mi o Radzie. Była to nasza jedyna rozmowa o nich, Mac niechętnie o nich wspominał i zawsze, gdy spróbowałam o tym wspomnieć, zmieniał temat. Jego oczy bardzo się wtedy zmieniały, zdawały się wypatrywać czegoś w oddali i błyszczały niebezpiecznie. Z tej jednej rozmowy zdołałam wywnioskować, że członkowie Rady nie są ludźmi, z którymi można negocjować. Mają swoje sposoby, by nawet w niedostępnej warowni znaleźć słaby punkt i w niego uderzyć. Ponadto, z pewnością będą szukali zemsty i nie odpuszczą dopóki nie odpłacą nam w najbardziej bolesny sposób.
- Hebi?
Kilmeny patrzyła na mnie z niepokojem. Z trudem przywołałam na twarz uśmiech, który i tak prawdopodobnie wypadł dość słabo.
- Wszystko gra, przepraszam. - Dziewczyna uniosła brew dając mi do zrozumienia, że uśmiech wypadł nawet słabiej niż myślałam - Trochę się zamyśliłam. - dodałam.
Czarnowłosa powoli wróciła na swoje miejsce nie odrywając ode mnie wzroku i bez słowa usiadła.
- Jestem w ciąży, to normalne dla kobiet naszego gatunku, nie musicie traktować mnie jak upośledzoną - bąknęłam nie mogąc znieść ciszy jaka zapadła w pokoju. To rozładowało atmosferę, Kilmeny wybuchnęła śmiechem, a ja po chwili do niej dołączyłam.
- Dziękuję, że mnie nie zostawiłaś - powiedziałam zwracając się do przyjaciółki. Posłałam się uśmiech, najszczerszy na jaki było mnie w tym momencie stać. Odpowiedziała mi podobnym.
- Od tego ma się przyjaciół.

czwartek, 30 lipca 2015

Od Jonathan'a

Rzym, 1606 rok

- Gdzie się podziewałeś, przyjacielu? - usłyszałem nie do końca zaciekawiony głos kompana, któremu tylko czubek głowy wystawał zza ogromnej, drewnianej sztalugi. Stało na niej płótno, które już częściowo pokryte było kolorowymi plamami.
- A tu i tam, Antonio... Tu i tam – sapnąłem, rozwalając się na jednym z wystawnych foteli - Wraz z Cornelią odwiedziliśmy naszą drogą Lady Lucie... Jest nadzwyczaj żywiołową panną, a ja nie miałem serca odbierać jej przyjemności.
- Oh... Jakbyś mógł, Jonathanie – zaśmiał się artysta. Jego ton głosu chował w sobie szczyptę ironii i sarkazmu, ale ja nie przejąłem się tym. Takki już był mój Antonio. Niepoprawny romantyk i malarz, którego mimo dobrych prac, nikt nie dostrzegał.
- Jakież to przyjemności chodzą ci po głowie, mój drogi? - Antonio uniósł brew, nie odpuszczając sobie nawet tego swojego dociekliwego, znaczącego uśmieszku.
- Oh... Wierz mi, przyjacielu, że nie masz ochoty słuchać o mych podbojach – rzuciłem, z rozbawieniem w oczach.
- Lady Lucia nie byłaby zadowolona, gdyby to słyszała – próbował być poważny, ale tak to już było. W naszych rolach odgrywałem tego nieczułego i zabawowego, a on poważnego, co nigdy mu nie wychodziło. Nigdy nie umiał powstrzymywać się od śmiechu, ale to było jeszcze lepsze. Dzięki temu zapominał.
- Jak myślisz? Ile mi zostało? - zapytał drżącym głosem. Jego ręka nagle zaczęła dygotać, a pędzel z cichutkim odgłosem upadł na podłogę, tworząc na jej powierzchni niewielkiego, niebieskiego kleksa. Uniosłem się, gwałtownie wciągając powietrze i szybkim krokiem podszedłem do chłopaka, którego ciałem zawładnęły drgawki.
- Cornelia! - zawołałem głosem wypełnionym goryczą. Dziewczyna przyszła od razu i z tą samą szybkością podeszła do mnie. Ułożyliśmy przyjaciela na łożu i czekaliśmy, aż się uspokoi, co nastąpiło po niecałym kwadransie. Siostra z przejęciem trzymała dłoń chłopaka, ściskając ją delikatnie.
- On umiera, Jonathanie... - załkała, dalej gładząc jego skórę. W jej oczach wezbrały łzy, które pojedynczo zaczęły spływać po jej aksamitnych policzkach.
- Czuję to - westchnąłem z bólem. Patrzyłem na całą tą sytuację jakby z oddali. Słyszałem głos blondwłosej czarownicy, ale nie rozumiałem znaczenia jej słów. Antonio umierał na moich oczach, a ja nie mogłem nic zrobić. Żadne z nas nie mogło, chodź tak wiele razy próbowało. Udało nam się tylko spowolnić rozwijanie się choroby, co teraz nie było wystarczające.
- Przyjaciele... Czas na mnie – usłyszałem nagle niewyraźny, chrapliwy śmiech chłopaka, który parzył na Cornelię z czułością, jakiej przy mnie jeszcze nigdy jej nie okazywał – Szkoda, że nie miałem więcej czasu, na to aby lepiej was... Lepiej... Was.... Was....
I jego powieki opadły ciężko, przysłaniając źrenice, które zastygły, wraz z ciałem i sercem, nie pozwalając na dokończenie zdania.
Lepiej was poznać... Dokończyłem w myślach, powstrzymując się od płaczu, który cisnął się na me oczy. Nie mogłem rozpaczać, ponieważ Cornelia mnie potrzebowała. Przysunąłem się do niej i złapałem ją za rękę, która nadal kurczowo trzymała się dłoni zmarłego artysty. Przysunąłem ją do siebie i schowałem jej twarz w swoim objęciu, gdzie mogła płakać do woli.
- Tego jest za dużo, Jonathanie – szepnęła, pomiędzy głębokimi, bolesnymi oddechami.
- Dlatego, to będzie ostatni raz, kiedy przywiążemy się do jakiegoś miejsca, czy osoby – zakomunikowałem, dalej tuląc jej drobne ciało. Dziewczyna delikatnie kiwnęła głową na znak zgody, co umknęło by mojej uwadze, gdyby nie to, że była tak blisko, iż jej czoło stykało się z moją piersią.
- Ludzie są krusi. Chorują i umierają, a my nic na to nie poradzimy – powiedziałem, starając się odwrócić wzrok, od bezwładnego ciała przyjaciela, który skradł serca nam obojgu.
- Był szaleńcem... - szepnąłem, uśmiechając się na samo wspomnienie wspólnych chwil.
- Niepoprawnym artystą... – dodała blondynka, wreszcie się rozchmurzając. Mocniej ścisnąłem jej ramiona, pomagając jej się podnieść.
- Tak... To też – sapnąłem, ostatni raz ją przytulając, po czym przykryłem nieruchomą twarz Antonia białą płachtą, którą znalazłem w szafie.
****
Skromny pogrzeb nie trwał długo, ale to nie było ważne. Pożegnaliśmy przyjaciela tak, jakby sobie tego życzył, chowając go wraz z najcenniejszym dziennikiem. Jego uśmiechnięte usta i dłonie skrzyżowane na zapiskach zniknęły pod grubą, drewnianą pokrywą trumny, którą chwilę później zakryła ziemia. Czuwaliśmy nad miejscem jego pochówku, dopóki z ciemnych chmur nie lunął deszcz. Gdy wróciliśmy do domu, wydawał się pusty, przytłaczając tym pozostałych domowników. Nie było już błogiego śmiechu Antonia, poplamionych ścian, czy podłogi i zapachu świeżej farby. Zewsząd czuć było smutek, ale gdzieś spomiędzy gęstej zasłony ciszy, można było jeszcze usłyszeć jego słowa namawiające nas do radości i ukojenia.
- Bracie... - usłyszałem nagle głos siostry, która jak się okazało zniknęła za drzwiami do niewielkiego biura naszego przyjaciela.
Stała ona przed jego biblioteczką, gdzie leżały wszystkie dzienniki chłopaka. Podobny do nich, oprawiony w ciemną skórę trzymała Cornelia, której ręce niepokojąco drżały.
- O co chodzi? - spytałem, nie rozumiejąc jej przerażenia, nie widząc nawet jego powodu.
Dziewczyna przechyliła notes w moją stronę tak, abym mógł zobaczyć to co było w środku. Zamarłem, zaczynając rozumieć jej reakcję. Na pożółkłych kartkach widniały rysunki i szkice węglem, które przedstawiały bezkształtną twarz, o pustych oczach wyłaniającą się z mroku. Każdy kolejny rysunek, na kolejnych kartkach był jeszcze bardziej niepokojący, mroczniejszy i czarny, aż w końcu kilka ostatnich stron było czarnych, jakby niestarannie pomazanych węglem.
- Mama miała rację... On wraca. Możliwe, że już jest – szeptała gorączkowo, a ja próbowałem to sobie poukładać w głowie. Nic jednak mi nie pasowało. To po prostu było niemożliwe. To tylko legendy, bajeczki którymi straszy się dzieci, ale dlaczego te rysunki są tak realne...

Las Vegas, teraźniejszość

- Dostałeś tą pracę? - usłyszałem miękki głos siostry, która delikatnie ściskając me ramię, podała mi parującą, gorącą kawę. Pociągnąłem nosem, czując w nozdrzach słodki zapach ziół, którymi dziewczyna najwidoczniej przyprawiła napój.
- Dlaczego nie posłużysz się witakinezą? - spytała, przytulając mnie od tyłu - Martwię się
o ciebie.
- Nie ma czym - odparłem odwracając się do niej przodem, ściskając delikatnie jej dłoń -
Powinnaś odpocząć. Nie martw się. Dostałem tą posadę.
Uśmiechnąłem się ciepło, zakładając kosmyk jej blond włosów za ucho. Od razu poczułem
ulgę, która wypełniła jej myśli.
- To dobrze. Tylko nie siedź długo - szepnęła, całując mnie w skroń i bez zbędnych słów
wyszła z niewielkiego salonu, po cichutku kierując się do swojej sypialni. Westchnąłem
ciężko, czując ogarniające mnie znużenie, więc upiłem spory łyk kawy. Od razu poczułem
działanie ziół, które ocuciły mój zaspany umysł. Ty zawsze wiesz czego mi trzeba, Corni.
Pomyślałem, ponownie pochylając się nad stosem dokumentów.

(Wataha Ognia) od Kilmeny

Siedziałam w fotelu, bez entuzjazmu szurając butami po podłodze. Pomyślałam, że najwyższy czas poznać kogoś nowego. Jestem właściwie przekonana, że może 3 osoby na krzyż wiedzą o moim istnieniu.
A nie, jednak jestem ciotą i nie umiem poznawać ludzi, do widzenia, idę do Hebi.
Wywlokłam się z pokoju i powoli szłam, zastanawiając się, czemu nie wpadłam na pomysł, żeby zamieszkać z kimś mi nieznanym, ot tak, dla ukojenia samotności. Pomyślę nad tym później.
Zapukałam trzy razy, mając nadzieję, że nie spotkam tam za dużo ludzi. Tego mi brakuje, taksujących mnie wzrokiem nieznajomych, mmm…
- Idźcie sobie wszyscy! – usłyszałam zrozpaczony głos za drzwiami.
- Nawet ja? – szepnęłam w szparkę w drzwiach, posyłając chmurkę, która wyglądała jak zielonkawy eter. Leczniczy kolor.
- Kil! – odkrzyknęła Hebi – Ice, wpuść ją.
Wyobraziłam sobie, jak zdegustowany chłopak unosi brew, że ktoś będzie im przeszkadzał. Przeżegnałam się.
Drzwi się otworzyły, a w progu stanął Ice.
- Zostawisz nas same? – zwróciła się do niego dziewczyna.
- Hebi… - zaczął z naciskiem.
- Zaufaj mi – odparła, po czym chłopak wyszedł, a ja weszłam do środka. Trzasnęły drzwi.
- Kil… - zaczęła roztrzęsiona Hebi – Kil… nie wiem co mam myśleć…
Uniosłam brew.
- Nie powinnam mówić tego kolejnej osobie… ale plotki się rozniosą i tak… a twoja pomoc…
- Hebi! – złapałam ją za ramiona, zaniepokojona – Hebi, powiedz, co się dzieje!
Ukryła twarz w dłoniach.
- Pamiętasz jak mówiłaś mi, że po odkryciu swoich mocy leczniczych szkoliłaś się również z normalnej medycyny, by łączyć swoje talenty… że operacje, ginekologia to dla Ciebie pestka…
- Tak! Tak, mówiłam to, Hebi, wysłów się! – potrząsnęłam nią lekko, bojąc się, że się rozleci.
- Jestem w ciąży! – krzyknęła z zaszklonymi oczami – jestem w ciąży, rozumiesz? Po sytuacji Rena i Sol… tak szybko… niczym seria… - ja jestem w ciąży! – zaszlochała.
Zamurowało mnie. Poczułam się, jakby ktoś wylał na mnie wiadro zimnej wody. Ale chwilę, muszę się uspokoić, bo ona mi tu zaraz wybuchnie.
- Cii – szepnęłam, siadając obok niej. Pozwoliłam, żeby wtuliła się we mnie, wycierając łzy i całą resztę w moją koszulkę. W tym momencie poczułam się, jakbym znów miała siostrę. Zacisnęłam wargi, by się też nie rozryczeć, czując, jak targają nią uczucia. Wysłałam jej dłońmi całe fale uspokajającej energii. Powoli przestawała się trząść. 
- Kil… dopiero teraz to do mnie dotarło – wyszeptała – dziecko to cudowna sprawa, ale… nie teraz! Kiedy grozi nam w każdej chwili starcie z Radą… wszędzie mogą być szpiedzy… nawet lekarze… a my musimy walczyć, bronić… - urwała, a ja pogłaskałam ją po głowie.
- Świat się nie skończy, kochana – mruknęłam pocieszająco, przeczesując palcami jej włosy – obiecuję.
Wstałam powoli, kierując się do wyjścia.
- Muszę iść. Ice, Hoax czy choćby Faith nie dopuszczą mnie teraz do ciebie – westchnęłam smutno.
- Nie! – krzyknęła wstając  – nie idź, proszę! Ja… ja coś wymyślę!
Spojrzałam na nią ze zdziwieniem. Nie sądziłam, że mogła polubić mnie tak, jak ja ją.
- Hebi… - wzruszyłam się.
Spojrzała na mnie, a jej oczy nagle zalśniły.
- Oh, przepraszam… - jęknęła – najpierw sama Cię namawiam, byś zaczęła się starać o zostanie Alfą, a teraz proszę, byś została moim stróżem… tylko, że ja nie chcę pielęgniarki… i…
- Sza – uśmiechnęłam się – przyjaciele są ważniejsi – wypaliłam, zanim ugryzłam się w język.
Popatrzyłam nieśmiało na Hebi, a ona… odwzajemniła uśmiech! Ha! Chociaż moja głupota sprawiła, że na chwilkę o tym zapomniała!
- Kuźwa, walić ludzi, mogę być Twoją prywatną pielęgniarką – wyszczerzyłam się – zero szpiegów, zero leków. Twój prywatny, nieszkodliwy środek nasenny i lek przeciwbólowy! Boję się tylko, że twoja rodzina może mnie nie zaakceptować...
Hebi popatrzyła na mnie jak na trudne zadanie matematyczne, ale w końcu chyba zrozumiała, o co mi chodziło.
Wyściskała mnie.
- Już ja to załatwię. I dziękuję.
Westchnęłam.
- Nie ma za co. To co zamierzacie teraz zrobić? – spytałam z zaciekawieniem.

poniedziałek, 27 lipca 2015

Od Hoax'a

Kiedy dowiedziałem się od Ice'a, że Hebi jednak zgodziła się na wizytę lekarza, początkowo nie zamierzałem drążyć tego tematu. Nie ukrywam, że mi ulżyło. Hebi zawsze była uparta i nawet jeśli wiedziała, że coś będzie dla niej dobre, wolała postawić na swoim. Nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć, ale przyzwyczaiłem się. Tym bardziej zdziwiłem się, że ktokolwiek był w stanie przekonać ją do tego.
Powinienem być teraz spokojny i zwyczajnie zająć się swoimi sprawami, ale coś nie dawało mi spokoju. Nie mogłem wysiedzieć w swoim pokoju, więc wyszedłem się przejść. Nietrudno było przewidzieć, gdzie poniosą mnie nogi. Kręciłem się w pobliżu pokoju Hebi i Ice'a. Bez względu na to co mówiłem, Hebi zawsze była i będzie moją kochaną, młodszą siostrzyczką. Co prawda, przez ostatnie wydarzenia więź jaką stworzyliśmy w dzieciństwie mocno osłabła, ale nie zmienia to faktu, że martwię się o młodszą siostrę. Wątpię, żeby naprawdę zachorowała, ale lepiej mieć pewność. Liczyłem na to, że "przypadkiem" natknę się na Ice'a lub Hebi i dowiem się, co się dzieje.

***

Gapiłem się na Hebi jakby była z innej planety, a słowa, które usłyszałem były w innym języku. Pożałowałem, że nie usiadłem, gdy było mi to doradzane.
- Możesz powtórzyć, bo chyba się przesłyszałem? - wymamrotałem pocierając skroń dwoma palcami.
Hebi westchnęła, Ice chrząknął.
- Hoax, jestem w ciąży.
A jednak. Nie wiem, czy powinienem się cieszyć, że z moim słuchem jednak wszystko w porządku, czy jednak zacząć martwić.
- O matko - podsumowałem, kiedy wreszcie udało mi się coś z siebie wydusić. Opadłem na fotel stojący w rogu próbując przetrawić to, co właśnie usłyszałem. Moja mała siostrzyczka będzie miała dziecko? - Jak, do cholery, do tego doszło?
- Mam ci tłumaczyć jak się robi dzieci? - zapytała czerwonooka, najwyraźniej rozbawiona moją reakcją.
- To nie jest śmieszne - warknąłem - Wiesz, że to poważna sprawa?
- Wiem - wyraz twarzy Hebi drastycznie się zmienił - Masz mnie za idiotkę?
- Po prostu boję się, że będzie to dla was...
- Zbyt duże wyzwanie? Problem? - Hebi uniosła brew. Była coraz bardziej zirytowana. Wiem, że nie takiej reakcji spodziewała się po swoim własnym bracie, ale nic nie poradzę. Wiem, że czasem bywam...nadopiekuńczy.
- Poradzimy sobie.
Spojrzałem na Ice'a, który odezwał się po raz pierwszy odkąd wszedłem do pokoju. Chciałem go ochrzanić, ale w jego głosie i spojrzeniu było coś co sprawiło, że się uspokoiłem. Z pewnością nie był to już ten sam chłopak, którego poznałem, gdy sprowadziliśmy się do Niemych Gór. Popatrzyłem na Hebi, ona też się zmieniła. Dorosła...
- Hoax? Jesteś z nami jeszcze? - Hebi zamachała mi dłonią przed oczami. Wygląda na to, że trochę odleciałem.
- Zamyśliłem się - mruknąłem patrząc dziewczynie w oczy.
Nie mogłem powstrzymać uśmiechu.
- Bawi cię coś?
- Przepraszam - odpowiedziałem dopiero po chwili - Za to co mówiłem...Poniosło mnie, wiem, że dacie sobie radę. Możecie na mnie liczyć.
Hebi chwilę patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczyma, najwyraźniej będąc w szoku, po czym wybuchnęła głośnym śmiechem. Ice'a zamurowało.
- Podobno to mi humor powinien się tak drastycznie zmieniać, braciszku. Szczerze mówiąc...bałam się, że będziesz nam robił awantury jeszcze co najmniej do jutra...
- Nie mógłbym - posłałem jej uśmiech - W końcu jesteśmy rodzeństwem, powinniśmy się wspierać, szczególnie w takich chwilach, prawda?
Urwałem, gdy Hebi wpadła mi w ramiona.
- Dobrze, że wreszcie jesteś, Hoax - powiedziała to z wyraźną ulgą, kiedy objąłem ją ramieniem.

***

W mieszkaniu Ice'a i Hebi przesiedziałem do późnego wieczora, w budynku panowała cisza nocna, nie było okien przez, które światło mogłoby wpadać, więc panowały iście egipskie ciemności. W momencie, w którym moje oczy się do tego przyzwyczaiły, ktoś biegnąc uderzył mnie w ramię. Od razu rozpoznałem dziewczynę.
- Ej, czekaj! - zawołałem za nią, jednocześnie podnosząc zgubiony but.
- Co znowu, do cholery?! - warknęła Faith odwracając się do mnie.
- Zgubiłaś bucik, Kopciuszku - podszedłem do dziewczyny podając jej zgubę -  Gdzie się tak spieszysz?
- Pytasz jakbyś nie wiedział - prychnęła w odpowiedzi.
Skrzywiłem się. Dawno nie widziałem Faith aż tak zdenerwowanej. Może nie tyle była wściekła, co nerwowa. Właściwie wcale jej się dziwiłem, sam nie wiedziałem jak powinienem zareagować na wiadomość, że moja młodsza siostra będzie miała dziecko.
Westchnąłem.
- Właśnie tam byłem, Ice i Hebi mieli dziś już dość wrażeń, przyda im się trochę odpoczynku...
- Jeśli żartujesz, wiedz, że to nienajlepsza pora na żarty - przerwała mi - Ice to mój młodszy brat, powinieneś doskonale wiedzieć jak się czuję!
Nic nie odpowiedziałem. Nie musiałem. Patrzyłem jak odchodzi długim korytarzem. Kiedy zniknęła w pokoju przyszłych rodziców, odwróciłem się w swoją stronę i odszedłem. 

piątek, 24 lipca 2015

Od Victorii

- Taa, zdaje się, że płynie w nas ta sama zatruta krew - odparł uśmiechając się przy tym zaskakująco szeroko, wkładając w międzyczasie dłonie w kieszenie - Ale zastanawia mnie fakt, że jak do tej pory się nie spotkaliśmy. Jesteś tutaj nowa? 
Sądząc po jego delikatnie zmrużonych oczach, był nie tyle zaciekawiony, co po prostu podejrzliwy. Jego zachowanie mnie zdziwiło, ale mimo to zachowałam ciepły uśmiech na ustach. 
- Nowa? Można tak powiedzieć... W Vegas jestem od pół roku, ale jak do tej pory nie starałam się zżywać z mymi pobratymcami, co tłumaczy fakt, iż mnie nie znasz - odparłam zgodnie z prawdą, zakładając zbłąkany kosmyk mych włosów za ucho - Ale to nie oznacza, że nie możemy się zapoznać, czyż nie?
Popatrzyłam na niego z nieudawanym podekscytowaniem. Wampir przyjrzał mi się przez chwilę, po czym kąciki jego ust ponownie się uniosły. Tym razem jednak nie tak wysoko jakbym tego chciała. 
- Wyglądasz przystojniej, gdy się uśmiechasz - zagaiłam, podchodząc do niego nieznacznie. Oczy North'a utkwione były we mnie, a ja chyba zgłupiałam. Kolor jego tęczówek był tak intensywny, że na moment zapomniałam o wszystkim dookoła. Ten ze zdziwieniem przekrzywił głowę w bok, dzięki czemu udało mi się otrząsnąć. 
- To co? Może się przejdziemy? - spytałam, myślami wracając do Krisa, do którego czułam coś szczególnego. Kris. Kris. Powtarzałam i tylko dzięki temu nie zapomniałam, że mimo kłótni i jego humorów, nadal jest moim chłopakiem. 
- Czemu nie... - z zamyślenia wyrwał mnie głos bruneta, na którego dźwięk rozpromieniłam się nieznacznie. 
- I jak...? - zapytałam, po około dziesięciu minutach spaceru w ciszy, która trwała by dłużej, gdybym nie odważyła się odezwać - Masz jakąś rodzinę? 
Chłopak popatrzył na mnie zimnym wzrokiem, przez który mimowolnie zadrżałam. 
- Przepraszam.... Jeżeli nie chcesz o tym rozmawiać.... - rzuciłam skruszona, jednak nie dane mi było skończyć.
- Mam dwóch młodszych braci - powiedział, przerywając mą wypowiedź. Gdyby to była Samanta lub Kris pewnie bym się zezłościło, ale na niego nie umiałam. Coś blokowało moje negatywne uczucia, mimo że nie znaliśmy się długo. 
- Jacy oni są? - dopytywałam się, gdy ponownie cisza między nami stała się nieznośna. 
- Moi bracia? Hmmm.... Młodzi - zaśmiał się, a ten dźwięk był bardzo miły dla ucha. 
- A coś jeszcze? - zaśmiałam się wraz z nim. 
Wampir przez krótką chwilę jakby myślał, czy mi odpowiedzieć, czy nie. Chyba nie był zbyt wylewną osobą. Widząc jego wewnętrzną walkę, zaśmiałam się ponownie, po czym machnęłam ręką dając mu tym do zrozumienia, że to nie jest ważne. 
Jego oczy ponownie skierowały się w stronę moich.
- A ty? Masz rodzinę? - jego pytanie nie dotarło do mnie od razu, a gdy tylko wreszcie zrozumiałam jego sens, odchrząknęłam odwracając wzrok od jego wampirzej, idealnej twarzy. 
- Mam... Dwóch starszych braci i ojca - odpowiedziałam, szarpiąc palcami rękaw kurtki. W moich oczach wezbrały łzy, którym nie pozwoliłam się wydostać. 
- Płaczesz? - jego zdziwienie i dziwna... troskliwość(?), sprawiła że nie wytrzymałam i po moich policzkach pociekły pojedyncze łzy. 
- To nic... - westchnęłam, wycierając policzki wierzchem dłoni. 
- Nie mam zamiaru pytać...
Podniosłam na niego wzrok, nie wierząc w to co usłyszałam. Niedawno poznany brunet opuszkami palców, wytarł ostatnią słoną kroplę na moim policzku, a ja nie mogła się powstrzymać. Zaśmiałam się blado, dziękując mu tym za niewielką pomoc. 
- Ooo... tu pracuję - rzekłam nagle, pokazując palcem budynek, w którym mieścił się bar - Jeżeli będziesz chciał to wpadaj, będziesz tam mile widziany... Ja już muszę iść. Dziękuję, że się powstrzymywałeś. 
North spojrzał na mnie z zaciekawieniem. 
- Wiem, że nie jesteś duszą towarzystwa, dlatego dziękuję, że byłeś miły. Było to dzisiaj dla mnie potrzebne - szepnęłam, wbijając w niego równocześnie dziękujące i przepraszające spojrzenie. 
- Skąd wiedziałaś? 
- Instynkt - zaćwierkałam, odchodząc kilka kroków - Mam nadzieję, że cię nie zniechęciłam i będziesz chciał się ze mną jeszcze spotkać. 
Ciemnowłosy obrzucił mnie dziwnym jak dla mnie spojrzeniem, po czym ledwo widocznie przytaknął. Pomachałam mu z uśmiechem i już miałam odejść, gdy nagle wróciłam się do niego, stanęłam na palcach i złożyłam na jego policzku delikatnego, niewinnego całusa, który był swego rodzaju podziękowaniem. 
- Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy i wierz mi.... Z uśmiechem ci do twarzy - szepnęłam i ruszyłam w stronę mieszkania, w którym od razu rzuciłam się na łóżku, przypominając sobie każdą minutę dzisiejszego dnia, wkrótce potem słodko zasypiając. 

środa, 22 lipca 2015

(Wataha Wody) od Faith

Ren zabrał swoje rzeczy i wyniósł się zaraz po tym, jak urządził mi gigantyczną awanturę i zostawił po sobie ślad w postaci soczystego sińca pod moim okiem. Nie mogę powiedzieć, że mi to nie odpowiadało. Przeciwnie - nie chciałam go więcej oglądać.
Hoax'a jak zwykle też nie było. Zniknął gdzieś ostatnio, nawet nie zadając sobie trudu, żeby zostawić mi jakąkolwiek wiadomość.
Nawet mój kochany, młodszy brat, który zawsze był gotów zrobić dla mnie wszystko, był teraz zajęty Hebi, którą najwyraźniej dręczyła jakaś choroba. Ale akurat Ice'owi nie miałam tego za złe. Po śmierci Mac'a był dla niej taki troskliwy, nie chcąc niczego w zamian, chodź od początku kochał tą dziewczynę. Teraz, kiedy już miał miłość Hebi, nie potrafił myśleć o niczym innym.
Potarłam delikatnie czerwone miejsce na moim policzku i skrzywiłam się z bólu. Najciekawsze było to, że Ren uderzył mnie dokładnie w miejsce, gdzie naturalnie od późnego dzieciństwa na mojej twarzy pojawiało się znamię, które widoczne było dopiero wtedy, kiedy nadużywałam mocy lub po prostu byłam wściekła.
Dlatego też nauczyłam się nad sobą panować i udawało mi się to, do momentu, kiedy to wszystko się zaczęło, a to, co dotychczas miałam poukładane w głowie, delikatnie się pochrzaniło.
Rzuciłam okiem na swoją twarz i westchnęłam ze znużeniem, po czym sięgnęłam po coś, co ludzie nazywali "podkładem", a co rzekomo miało pomagać ludzkim kobietom w "upiększaniu" swojej twarzy. Nałożyłam to coś na moją opaloną teraz twarz, zakrywając całkowicie siniaka malującego się pod moim okiem. Zadowolona z efektu, przeczesałam włosy, zarzucając gładkie fale na plecy tak, żeby mieniły się w świetle słońca i lamp, a na koniec włożyłam na siebie obcisły czarny kombinezon, całkowicie odkrywający moje nogi i buty na grubym obcasie.
Zmierzyłam odbicie w lustrze krytycznym spojrzeniem i zadowolona z efektu, ruszyłam do wyjścia.
Żaden pieprzony facet nie sprawi, że Faith Larrson będzie siedziała w pokoju, płacząc w poduszkę.
*
Siedziałam przy barze i popijałam drinka, kiedy dosiadł się do mnie Devon.
-Nie mam pojęcia skąd się tu wziąłeś, ale idź sobie- powiedziałam, bawiąc się kolorową słomką.
-Widocznie poniosło nas do tego samego klubu, a ja nie zamierzam stąd wychodzić.- Wzruszył ramionami.- Wierzysz w przeznaczenie?
Wybuchnęłam śmiechem i odwróciłam się do chłopaka, podając mu mój drink.
-Niekoniecznie, Dev. Ale muszę przyznać, że wyglądasz dziś naprawdę świetnie. Gdybym cię wcześniej nie znała, może nawet stwierdziłabym, że jesteś przystojny.- Puściłam mu oczko.
Właściwie nie kłamałam. Devon wyglądał zupełnie inaczej niż zwykle. Gładkie włosy związał w koński ogon, w którym wyglądał absolutnie pociągająco. Do tego jeszcze jego oczy w kolorze świeżej trawy kontrastowały silnie z granatową tweedową marynarką, mieniąc się w świetle lampek. 
-Jeśli naprawdę usłyszałem od ciebie komplement, to chyba nie nazywasz się Faith.- Posłał mi zniewalający uśmiech i upił łyk z mojego napoju.- Ty też świetnie wyglądasz.- Zmierzył mnie hipnotyzującym spojrzeniem i pocałował w policzek. 
-Dziękuję.- Mruknęłam niewyraźnie.
-Wszystko w porządku?- Dev posłał mi pytające spojrzenie.
-Tak.- Skłamałam.- Chciałam się trochę wyluzować, ale chyba jednak wolę przejść się na spacer.
-Pójdę z tobą, jeśli chcesz...
-Nie...Pójdę sama.- Przerwałam mu.- Następnym razem, obiecuję. 
-Trzymam cię za słowo. Powiedz mi tylko, czy to ma coś wspólnego z Ice'm i Hebi?
-To znaczy? Co masz na myśli?- Zatrzymałam się w pół kroku.
-To, że Hebi jest w ciąży, a co innego mógłbym mieć na myśli?- Davon zmarszczył brwi.
Przez chwilę gapiłam się na niego w szoku, nie mogąc do końca zrozumieć tego, co właśnie powiedział. Hebi... jest... w... ciąży?
-Z Ice'm?- Tylko to idiotyczne pytanie przyszło mi na myśl.
-Tak?- Chłopak parsknął z ironią.- Myślałem, że wiesz... Wieści w domu szybko się rozchodzą.
-Nie...- wykrztusiłam, nadal w szoku. Mój młodszy, słodki brat będzie ojcem... O Boże...
Mimo, że był już dorosły, to nadal był mój MŁODSZY brat.- Przepraszam cię, Dev, ale muszę iść...
*
Szłam, a właściwie biegłam korytarzem w stronę pokoju brata i jego dziewczyny, zastanawiając się czy powinnam im pogratulować, czy raczej dać wykład o braku jakiejkolwiek odpowiedzialności. Zatrzymałam się tylko na chwilę, żeby zdjąć ze stóp te piekielnie niewygodne buty na obcasie i w tym właśnie momencie, uderzyłam ramieniem jakiegoś chłopaka, wychodzącego właśnie z pokoju. Cmoknęłam z niezadowoleniem i lekkim slalomem wyminęłam przeszkodę, nie zwracając na chłopaka większej uwagi. 
-Ej, czekaj!- Zawołał za mną.
-Co znowu, do cholery?!- Warknęłam. Odwróciłam się ze złością i spojrzałam na chłopaka, który z idiotycznym uśmiechem na twarzy wymachiwał właśnie moim butem, zapewne zgubionym podczas zdejmowania.
-Zgubiłaś bucik, Kopciuszku.

(Ktoś, Ice, Hebi, Hoax, ktokolwiek?)

Od North'a

Znów zacząłem zachowywać się jak pomylony świr. Mam na myśli to, że po kilku tygodniach ponownie poczułem potrzebę przyjścia na cmentarz i bezmyślnego gapienia się w marmurowy nagrobek z lśniącym w słońcu imieniem "South". Już wiele razy zastanawiałem się co tak naprawdę jest ze mną nie tak. South nie żył od prawie piętnastu lat, a ja nadal zachowywałem się tak, jakby cały ten czas znaczył tylko tyle, co pstryknięcie palcami.
Wciąż pamiętałem jak się uśmiechał, jak potrafił załagodzić każdą sytuację i jak bardzo kochał dziewczynę, która próbowała nas wszystkich odprawić na inny świat.
Wszystko byłoby prostsze, gdyby chociaż raz zdecydował się ratował swój tyłek, nie stawiając innych ponad swoim życiem. Skrzywiłem się. No i gdybym ja inaczej to wszystko rozegrał.
Od piętnastu pieprzonych, zmarnowanych lat prześladowała mnie przeszłość. Wieczne poczucie winy raczej kiepsko odbiło się na mojej osobie, za to West i East nie mieli chyba tego problemu. Od urodzenia mieli wszystko w dupie, zwłaszcza East, który po dwóch dekadach włóczenia się po świecie wreszcie wrócił na stare śmieci, oznajmiając wszem i wobec jakim jest kretynem, bawiąc się w niańkę małego, śmierdzącego, zmutowanego... dzieciaka.
Potarłem czoło ze znużeniem, kiedy zauważyłem, że jakaś kobieta w średnim wieku gapi się na mnie, intensywnie świdrując moją twarz błękitnymi oczami.
Pomachałem do niej, dając w ten sposób do zrozumienia, że nie jestem ślepy i doskonale widzę, że się na mnie patrzy, na co kobieta uśmiechnęła się półgębkiem.
Dopiero wtedy przyjrzałem jej się bardziej wnikliwie. Była wysoka i smukła, miała całkiem ładną twarz z wydatnymi kośćmi policzkowymi i intensywnie błękitnymi oczami, a ubrana była w elegancki, zapewne drogi kostiumik we wzorze składającym się z dziwnych wzorów i znaków. Moją podejrzliwość wzbudził fakt, że nie stała przy żadnym konkretnym grobie, zatrzymując się co kilka kroków, żeby odczytać tylko imię i nazwisko poszczególnych nagrobków, najwyraźniej szukając czegoś konkretnego. Kojarzyła mi się z czymś znajomym...
-Demonów nie chowa się na cmentarzach- powiedziała, patrząc mi w oczy z drwiną i zniknęła gdzieś w cieniu drzew, rosnących wzdłuż drugiej alejki.
-A czarownice nie mają tutaj prawa głosu- odpowiedziałem, kiedy zdałem sobie sprawę dlaczego miała w sobie coś znajomego. Wszystkie wiedźmy wyglądają podobnie. A przynajmniej te w Vegas.
*
- Przepraszam....  Powinnam patrzeć, gdzie idę - Ciemnowłosa wampirzyca uśmiechnęła się do mnie ujmująco, chwilę po tym, jak prawie zwaliła nas oboje na ziemię. - Jestem Victoria. 
Przyjrzałem się jej dokładniej. Dziwne, że jej nie znałem, jeśli kojarzyłem wszystkie wampiry w mieście. 
- North.-Powiedziałem wreszcie, dochodząc do wniosku, że raz na jakiś czas mogę być dla kogoś miły. Zamiast więc powiedzieć "Powinnaś raczej nauczyć się chodzić", wzruszyłem ramionami.- Nic się nie stało, oboje żyjemy.
Brunetka zaśmiała się cicho i zerknęła za moje plecy, w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepienia, tak sądzę.
-Więc...-zaczęła.- Wygląda na to, że właśnie spotkałam swojego pobratymcę, zgadza się?
Na początku nie byłem pewien o co jej chodzi, zrozumiałem dopiero po dwóch sekundach. Robię się coraz głupszy, odkąd muszę codziennie wdychać ten psi zapach rozchodzący się po domu z prędkością światła.
-Taa, zdaje się, że płynie w nas ta sama, zatruta krew.-Uśmiechnąłem się, pokazując zęby i włożyłem dłonie w kieszenie.- Ale zastanawia mnie fakt, że jak do tej pory się nie spotkaliśmy. Jesteś tutaj nowa?- Zmrużyłem oczy, czekając na odpowiedź.

(Victoria?)

poniedziałek, 20 lipca 2015

od Cain'a

Powoli przemierzałem las, podążając za charakterystycznym, znajomym zapachem dziewczyny, którą tak bardzo kochał mój głupi syn. Nie mogłem pozwolić sobie na jakiekolwiek ryzyko, że rozpozna mnie ktokolwiek z Rady, gdyż wówczas nie tylko straciłbym wszelkie szanse na odzyskanie dawnego życia, ale w najlepszym wypadku straciłbym je w jeden z procesowych sposobów wykonywania kar w Arkadii. Zmiana postaci w wilczą nie była więc możliwa, dopóki nie byłem całkowicie pewien, że nie natknę się na tropicieli wysłanych za Sol i dzieckiem, które zdążyła urodzić.
Z zapachów, które wychwyciłem, rozpoznałem jeszcze tego białowłosego chłopaka, który byl chyba bratem Sol, oraz dwa inne, całkowicie mi nieznane i jeden, który należeć miał do mojego wnuka. Mieszał w sobie bowiem zarówno silną woń piżma i czegoś całkowicie oryginalnego, co przypisywałem Renowi, oraz słodki, lekko mrowiący zapach Sol.
Ciężka, drewniana maska, która ukrywała moją twarz, zasłaniała mi odrobinę pole widzenia, ale mimo to, w odpowiedniej chwili zdołałem zauważyć delikatny ruch w dalszej części ciemnego boru.
Ileż ironii było w tej sytuacji. Śledzenie Sol przypominało raczej zabawę w chowanego, w której brała udział niewielka grupa pomylonych ludzi i niewinne dziecko, które nie potrafiło jeszcze należycie dobrze widzieć na oczy.
~Są tutaj. To dokładnie ten zapach.
Zaskoczony zatrzymałem się w pół kroku. Niemożliwe... Telepatyczny głos należał do Lara, z całą pewnością. Nie mogłem jednak pojąć, dlaczego wciąż mogłem to usłyszeć, mimo że od kilku miesięcy nie byłem już Alfą armii. Podstęp? Nie... To nie miałoby sensu.
~Kilka kilometrów dalej.~ Odpowiedział mu Luc. Ren powiedział, że chyba można mu ufać... Ale w moim słowniku nie ma słowa "chyba".
Szli po nich. Nie byłem sam. Moje myśli zaczęły wirować chaotycznie, układając się w plan działania. Nie mogłem czekać aż dopadną te dzieciaki. Nie mogłem ryzykować, że ktokolwiek mnie rozpozna.
Musiałem zabrać stąd tą dwójkę, którą obiecałem oddać mojemu jedynemu synowi. Bez względu na to, jakich sztuczek do tego potrzebowałem.
*
Na malca spojrzałem dopiero, kiedy jakimś cudem dowlokłem do samochodu nieprzytomną Sol i jej brata, który również nie miał się najlepiej. Delikatnie ułożyłem dziecko w ogromnym, wiklinowym koszu, który postawiłem na przednim siedzeniu, i powoli odsunąłem pieluszkę, zakrywającą jego twarzyczkę. Był maleńki, ale nie wyglądał na noworodka. Jeśli mam być szczery, wyglądem przypominał bardziej trzymiesięczne już dziecko, kiedy to mógł mieć co najwyżej 10 dni. Pogłaskałem go po gładkim policzku z nadzieją, że podniesie powieki, ale chłopiec spał dalej, miarowo wypuszczając powietrze przez malutki nosek. Zmarszczyłem czoło. Wyglądał jak Ren, kiedy był mały... Zagadkę stanowił jedynie kolor jego oczu. 
Przekręciłem się w fotelu, zerkając na niczego nieświadomych Sol i Ivalio, opartych o siebie głowami, śpiącymi na tylnym siedzeniu.
Westchnąłem, zdejmując tą cholernie niewygodną, drewnianą maskę z twarzy i przekręciłem kluczyk w stacyjce, odpalając silnik. 
-Jedziemy do domku, dzieciaki.- Powiedziałem, zerkając we wsteczne lusterko.
*
Sol obudziła się pierwsza. Kiedy nasze spojrzenia skrzyżowały się we wstecznym lusterku, poczułem jak przez mój kark przechodzą ciarki. Tyle nienawiści kryło się w tych zielonych oczach...
-Gdzie jest Ash?!- To było pierwsze pytanie, jakie zadała, rozglądając się z paniką po samochodzie. Nie obchodziło ją gdzie jest, z kim i co mam zamiar z nimi zrobić. Liczył się tylko ten mały pakunek spoczywający w wiklinowym koszu obok mnie.  
-Ash? Więc tak nazwałaś mojego wnuka?- Udałem zamyślenie.- To dobre imię. 
-Gdzie on jest?- Powtórzyła z naciskiem. 
-Jest tutaj, lepiej, jeśli nie będziesz go budzić. Okres dziecięcego krzyku i płaczu mam już za sobą...- Wskazałem podbródkiem na siedzenie pasażera i znów skupiłem się na drodze. Sol odetchnęła z ulgą dopiero, kiedy na własne oczy zobaczyła, że jej pierworodny spokojnie śpi przykryty kocykiem i wciąż ma wszystkie potrzebne części ciała.
-Dlaczego tutaj jesteśmy? Co masz zamiar zrobić?- Zapytała chłodno.
-Jesteśmy rodziną, kochanie.- Wzruszyłem ramionami.-Czy jest coś złego w tym, że staram się wam pomóc?
-W twoim przypadku spodziewam się tylko najgorszego... Zostaw nas w spokoju. Nie wiem co chcesz zrobić, ale błagam... Daj nam spokój ze względu na Asha...
-Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że aż tak bardzo mi nie ufasz, Sol...- Zrobiłem fałszywie przykrą minę.- Co takiego zrobiłem?
-Próbowałeś mnie zgwałcić, usiłowałeś zabić moją rodzinę, zniszczyłeś Renowi życie, a ty się pytasz, co takiego zrobiłeś?! Jesteś bezczelny, Cain.- Syknęła.
-Cóż. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.- Potarłem czoło.- Mimo wszystko, wolałbym żebyś nie krzyczała, skarbie. 
-Gdzie nas wieziesz, do cholery?!- Była wściekła. Zawsze wyglądała tak niewinnie, a jednak miała jakiś charakter, dzięki Bogu. Chyba zaczynałem rozumieć co takie widział w niej mój syn, oprócz ładnej buzi oczywiście.
-Tam, gdzie od początku było wasze miejsce. Do Rena.- Powiedziałem wreszcie, delektując się jej zastraszonym, pełnym oczekiwania spojrzeniem.
-Do Rena...- Powtórzyła jak w transie.- Dlaczego to robisz?
-Bo mnie o to prosił. Właściwie to błagał.- Skłamałem.- Wasze cierpienie poruszyło moje dobre serce...
-Nie chcę tego słuchać.- Przerwała mi.- Ty parszywy kłamco! Co nam zrobiłeś? Dlaczego Ivalio jest nieprzytomny?! 
-Obawiam się, że lepiej będzie, jeśli znów troszkę sobie pośpisz, słońce- westchnąłem z irytacją. Pstryknąłem w palce, w tym samym momencie, kiedy głowa Sol opadła na ramię brata.
Lekcje o podstawach magii mentalnej, jednak na coś się przydały, pomyślałem.
*
Kiedy wszedłem, a może raczej "włamałem" się do tego wampirzego domu,  w którym mieszkał teraz klan buntowników mojego syna, mimowolnie zmarszczyłem nos, skupiając się bardziej na zapachu włosów Sol, leżącej w moich ramionach. Ku mojemu zaskoczeniu dom był całkowicie pusty. Bez zbędnych trudności więc odnalazłem pokój, w którym zapewne sypiał Ren i najdelikatniej jak potrafiłem, położyłem dziewczynę na łóżku. Chwilę później to samo zrobiłem z wciąż śpiącym niemowlęciem, które ułożyłem w ramionach matki, a na koniec wróciłem jeszcze po nieprzytomnego Ivalio, żeby usadowić go w pozycji siedzącej, ze zwieszoną bezwładnie głową na krześle pod oknem. 
Zmierzyłem wzrokiem sparaliżowaną trójkę, zatrzymując spojrzenie na mym wnuku, którego czarne, kręcone włoski kontrastowały silnie z jasnymi włosami Sol. 
Kiedyś się jeszcze spotkamy, Ash, pomyślałem i zostawiłem na poduszce kartkę z podpisem "Rennier", po czym skierowałem się do wyjścia.
~Przygotowałem dla ciebie niespodziankę. ~ Przekazałem do syna, gdziekolwiek wówczas się znajdował i uśmiechnąłem się sarkastycznie, wspominając na myśl ostatnie słowa mojego listu, który za kilka godzin znajdzie się w dłoniach Rena. 
"Szczęśliwe zakończenia nie istnieją." - Nawet jeśli wydaje nam się, że jest zupełnie odwrotnie.


Od Victorii

Wszystko zapowiadało się cudownie. Dzisiejszego dnia, tak jak każdego poprzedniego miałem spotkać się z Krisem,  który skutecznie odpędził moje wszystkie dotychczasowe obawy. Jego obecność działa na mnie jak plaster ma zadrapanie. Jego głos koi mój głód, zupełnie tak tak jego dotyk, czy ciepłe spojrzenie pełne równie ciepłych uczuć.  Nadal zadziwiała mnie siła mojej woli, dzięki której skutecznie powstrzymywałam się od wbicia kłów w jego miękką, opaloną skórę. Tak i dziś tępiłam każdą myśl, która związana była z jego sercem pompującą słodką, ciepłą krew, czy jego żyłami, w których ta szkarłatna ciecz płynęła. Siedzieliśmy w barze, w którym pracowałam,  przytuleni do siebie,  z zapałem rozmawiając z moją rozweseloną przyjaciółką, która cieszyła się moim szczęściem. 
- I jak gołąbeczki? Jakie plany na dzisiaj?  - spytała blondynka,  z uśmiechem który sięgał połowy jej twarzy.  
- Dzisiaj pracuję, Sam - westchnęłam,  spoglądając na chłopaka, którego mięśnie twarzy niebezpiecznie drgnęły. - Kris...  Muszę iść do pracy.  
Popatrzyłam na niego z nadzieją, że zrozumie, ale ten bez słowa spojrzał w przeciwnym kierunku, pokazując tym samym swój irytujący opór.  
- No przestań - zagaiłam, delikatnie gładząc dłonią jego ramię, które ten ode mnie po chwili odsunął. 
- Znowu zaczynasz? - spytałam z niedowierzaniem. Dlaczego zawsze tak musiało się to kończyć? Gdy tylko słyszał o mojej drugiej pracy zastygał i się denerwował.  Jak miałam mu powiedzieć,  że to dla jego dobra?  No jak?
- No dobra. Ja muszę już iść....  - zaczęłam ostrożnie,  spoglądając na blondyna, łudząc się, że ten odwróci się i z uśmiechem się ze mną pożegna.  Nie zrobił tego, a ja byłam zrozpaczona.  
- No nic... Do jutra, Sam.
Koleżanka uśmiechnęła się do mnie pocieszająco, po czym prawie niewidocznie kiwnęła głową.
- Do jutra, Vic.
- Zadzwonię jutro z samego rana. - szepnęłam jeszcze, gdy na pożegnanie pocałowałam Krisa w policzek. 
***
Tańczyłam jak nigdy dotąd.  Moje ciało wiło się w rytm muzyki, przysuwając uwagę obecnych klientów, na których twarzach widniały lubieżne uśmiechy.  Zamknęłam oczy i ruszałam się dalej, przed oczami wyobrażając sobie uśmiechniętą twarz chłopaka, który zawrócił mi w głowie.  Nagle na mojej ręce spoczęła czyjaś szorstka dłoń,  której dotyk znałam aż za dobrze.  Gwałtownie otworzyłam oczy i wtedy go zobaczyłam.  Jego przystojną, chodź naznaczoną niewielkimi zmarszczkami twarz wykrzywiał tajemniczy uśmiech, a oczy szkliły mu się jak dwie gwiazdy, tonące w czarnej otchłani jego tęczówek. Pisnęłam gdy wampir złapał mnie w talii i przerzucił przez ramię,  wychodząc z zatłoczonego klubu.  Za sobą słyszałam pomruki niezadowolenia,  które wypływały z ust napalonych mężczyzn.  
Gdy w moją twarz buchnęło świeże,  zimne powietrze, zadrżałam.  
- Postaw mnie - zażądałam bijąc pobratymca pięściami w plecy. 
- Już już... Co tak ostro - zaśmiał się starszy wampir,  którego gardłowy śmiech sprawił,  że i ja się zaśmiałam. 
- No już.... Postaw mnie, tato - ponowiłam prośbę,  tym razem łagodnym tonem głosu.  
Moje stopy już po chwili spoczęły na nierównym chodniku. Z zadowoleniem spojrzałam na ojca,  który zapraszająco rozłożył ramiona.  Uśmiechnęłam się na ten widok i bez jakiegokolwiek oporu wtuliłam się w jego umięśnioną pierś. 
- Jak? Dlaczego? Co cię tu sprowadza - spytałam, nadal nie wierząc w to, że jest tu ze mną.  
- Interesy...- zarechotał, na co ja zachichotałam energicznie.  Jak zwykle roześmiany, pomyślałam zerkając na niego ukradkiem.
- Mam też dla coś dla ciebie - dodał po chwili, nie do końca  pewny tego,  czy to dobry pomysł, żeby mi to dać.  
- Co to takiego? - spytałam,  uśmiechając się do niego zachęcająco.  
Mężczyzna powolnym,  wręcz strachliwym ruchem wyciągnął z kieszeni niewielką kopertę, na której widniało moje estetycznie napisane imię. Sądząc po piśmie, był to list od mamy. Westchnęłam na sam widok tego, czego nie widziałam od tak dawna. Wysunęłam do przodu drżącą dłoń,  chcąc chwycić kawałek papieru,  który chwilę później już czytałam.  

Córeczko,  
Z bólem piszę do ciebie,  ponieważ wiem,  że już mnie przy Tobie nie ma. Przez wiele lat błagałam, aby dano mi więcej czasu, ale mój los był już przesądzony. Wiem bardzo dobrze,  że nie powinnam się zbyt rozpisywać,  więc powiem ci tylko to co powinnaś wiedzieć.
Po pierwsze, powinnaś wiedzieć że zawsze cię kochałam. I kocham cię nadal, moje dziecko.  
Po drugie,  powinnaś poznać moją historię.  Sprzed twoich narodzin. Przed poznaniem twojego ojca, miałam kogoś, kogo kochałam całym swoim sercem.  Tym kimś był mężczyzna o imieniu Victor.  Był on zmiennokształtnym, żyjącym jako Łowca Rady.  Byłam tak młoda, gdy go poznałam...  Zakochałam się w nim i dałam mu dwóch cudownych synów, którzy byli dla mnie wszystkim.  Jednak ich ojciec był wplątany w sprawy,  w które nie powinien był wnikać. Musiałam więc uciekać, a w strachu o bezpieczeństwo mego młodszego syna, pozwoliłam na rozdzielenie go z rodziną.  Tsukikasu miał wtedy niecały roczek i mimo słabego ciała,  był silny duchem. Drugi z moich synów pozostał z ojcem,  mimo że błagałam go o to, aby uciekał ze mną.  Uważał on, że byłby dla mnie ciężarem, więc został.  Nataniel zawsze był pewnym siebie, samodzielnym chłopcem, ale dopiero wtedy spostrzegłam na jakiego dojrzałego i szlachetnego chłopca wyrósł. Miał wtedy zaledwie dziesięć lat. 
Nigdy więcej ich nie widziałam, czego żałowałam do samego końca. Nie chcę, abyś i ty tego żałowała, lub żyła w niewiedzy. 
Kocham cię, Kalipso. Nigdy o tym nie zapominaj. 
Twoja kochająca matka 
Elizabeth

Moje oczy przysłoniła mgła, która podrażniła je na tyle,  aby zaczęły z nich płynąć słone łzy.  Z tęsknotą i niedowierzaniem pocierałam kciukiem równe pismo rodzicielki.  
- Jak ona mogła... - szeptałam gorączkowo,  nie zwracając uwagi na obecność ojca. Miałam braci.  Dwójkę starszych braci i o tym nie wiedziałam.  Ta myśl zawładnęła mą całą głową.
Niespodziewanie moje ciało przysłoniły ramiona taty,  który przytulił mnie do siebie z całej siły, szepcząc mi do ucha słowa,  które miały dodać mi otuchy.  Tak się też stało. Chodź raz chciałam być pewna tego, że wszystko będzie dobrze.  I mogło tak być. Musiałam tylko odnaleźć moich braci. Tylko tak jakaś cząstka mamy mogła we mnie pozostać.  Musiałam odnaleźć moich braci. 
Zanim do końca się uspokoiłam minęło sporo czasu,  ale mój rodziciel mimo to trwał przy mnie do samego końca, tuląc do siebie.  
- Już dobrze...  - szepnęłam,  nie wierząc do końca w swoje własne słowa.  
- Jesteś tego pewna?  - zapytał ojciec,  podejrzliwie patrząc mi w oczy, które nadal szkliły się od łez.  
- Tak... Jestem - odparłam wycierając wierzchem dłoni ostatnie zbłąkane krople słonej cieczy.  
Ostatnimi sił zmusiłam się do uśmiechu i ostatni raz przytuliłam wampira. 
- Ja muszę już iść, kochanie - powiedział po chwili, przeczesując dłonią włosy.  
- Rozumiem - rzuciłam szybko, uśmiechając się jeszcze szerzej.  
Gdy tylko dość długie pożegnanie dobiegło końca, ruszyłam w stronę parku. A w mojej głowie nadal dźwięczały słowa matki.
Szłam dobrych kilka minut, z głową spuszczoną ku dole, gdy nagle na kogoś wpadłam.  Był to młody chłopak,  wyglądem niewiele starszy ode mnie.  Miał ciemne włosy, fiołkowe hipnotyzujące oczy i dziwnie idealną twarz. Wampir, pomyślałam i uśmiechnęłam się. 
- Przepraszam....  Powinnam patrzeć, gdzie idę - zaczęłam, zerkając na niego - Jestem Victoria. 
Chłopak popatrzył na mnie, chwilę się zastanawiając, po czym i on się przedstawił. 
- North.

( North?) 

sobota, 18 lipca 2015

10 lat temu...

W wieku prawie dziesięciu lat, Rennier i Macabre zaczęli okazywać swoje nieposłuszeństwo w niemalże każdej możliwej kwestii, czym usiłowali doprowadzić mnie do szewskiej pasji. Buntowali się w zupełnie bezsensowny sposób, zdając sobie doskonale sprawę z kary, jaką zawsze mieli ponosić za nieposłuszeństwo. Nigdy nie chciałem ich karać, a bicie tych słodkich dzieci sprawiało mi raczej ból niż przyjemność, w przeciwności do większości piastunów w Arkadii.
Pamiętam dzień, w którym odkryłem ślady po "prawdziwych" batach...
-Rennier!- Krzyknąłem za czarnookim chłopcem, który w ciągu jednej sekundy zniknął w czarnej tafli jeziora, wzburzając powierzchnię wody w miejscu, w którym zanurkował. Macabre najwyraźniej miał liczyć czas, który tamten miał spędzić pod wodą bez oddychania. Czasami miewali tak absurdalnie głupie pomysły...
Podbiegłem do brzegu i ze złością włożyłem ręce do wody, chwytając Rena za kołnierzyk koszulki, by niezbyt delikatnie wytargać go z wody na brzeg.
-Co to miało być, Rennier?!- Wrzasnąłem mu do ucha, kiedy już w całości, ale całkowicie mokry leżał na ziemi i wpatrywał się we mnie tymi swoimi oczami bez dna. Macabre za moimi plecami zanosił się szyderczym śmiechem.
-Całe 10 sekund, idioto!- Powiedział,  wybuchając kolejną salwą śmiechu. Ren rzucił mu rozwścieczone spojrzenie i założył ręce na piersi, robiąc naburmuszoną minę, najwyraźniej nie mając zamiaru udzielić mi odpowiedzi na moje pytanie.
-Macabre, za słowo, którego użyłeś na końcu zdania, dostajesz karę!- Zwróciłem się do chłopca o szkarłatnych oczach Cynthii Laufeyson, na co ten pokazał mi język. - A za wystawienie języka będzie ona podwójna. - Dodałem,  po czym znów spojrzałem na Rena, który zdawał się całkowicie mnie ignorować.
-Mogłeś się utopić, skaleczyć o jakąś trującą roślinę lub dostać skurcz, a potem do końca życia zostać kaleką. Czy wiesz co zrobiłby twój ojciec, gdyby dowiedział się, że jego jedyny syn, który w przyszłości ma być Alfą Wojowników, został kaleką?!
-Najpierw zabiłby mnie, a potem Ciebie. - Chłopiec wzruszył ramionami i zaczął próbować zdjąć z siebie przemoczoną koszulkę. Wtedy to zobaczyłem. Głębokie na centymetr szramy, które pokrywały jego gładkie plecy,  zdążyły się już zamienić w strupy, ale w przyszłości prawdopodobnie miały już na zawsze zdobić jego skórę w postaci blizn. Zmarszczyłem brwi. Doskonale znałem metody wychowawcze Cain'a, ale jak do tej pory żyłem w przeświadczeniu, że nie stosuje ich na swoim jedynaku. Gdyby Lilith o tym wiedziała, z pewnością przekręciłaby się w grobie.
-Twój ojciec ci to zrobił?- Zapytałem chłodno, dając mu suchą koszulę na zmianę.
-Bolało, ale nie krzyczałem. Tak jak kazał. Nie jestem babą.- Stwierdził i założywszy nową koszulę, przebiegł obok mnie. Nim zdążyłem się zorientować, popchnął wciąż rechoczącego Mac'a do wody, a ten z pluskiem zniknął w czarnej toni. 
-Macabre!- Rzuciłem się za chłopcem i zaniepokojony krzyknąłem, kiedy wyłonił się z jeziora, udając trupa.
-Całe 5 sekund, idioto!- Ren naśladował jego ton głosu i posyłał mu szydercze spojrzenia. Mac w jednej chwili wyskoczył na brzeg i powalił chłopca na ziemię. Zanim zdążyłem ich od siebie odciągnąć, zaczęli się już okładać pięściami i wrzeszczeć przezwiska, które Bóg jeden wie, skąd znali.
-Jesteście doprawdy niemożliwi!- Złapałem Mac'a z rękę, kiedy ten właśnie wykręcał nogę swojemu koledze i popchnąłem za swoje plecy. Ren pokazał zęby, udając zwierzę, przez moment sprawiając, że pomyślałem, iż ma zamiar zmienić postać, co było kategorycznie zabronione.- Obaj natychmiast udacie się do Milczącej Wieży, odbyć swoją karę za niewłaściwie zachowanie. Wieczorem przyjdą do was wasi rodzicie, których jestem zmuszony poinformować o dzisiejszych wybrykach.
*
Kilka dni później Macabre dostał wysokiej gorączki. Jak się okazało, skaleczył się o kamień, a potem zabrudził ranę, kiedy wyszedł z jeziora i klęknął na ziemi. Wściekłość Alexiusa nie miała granic, kiedy zobaczył w jakim stanie znajduje się teraz jego jedyny syn, który leżał bezwładnie na łóżku, nie przypominając w zupełności żywiołowego, rozbrykanego dziecka, jakim był.
-Gorączka jest niepokojąco wysoka, Panie. Próbowałem już absolutnie wszystkich leków, ale wciąż uparcie nie chce ustąpić. Mimo, że oczyściłem ranę, wdał się stan zapalny. Nie potrafię już nic więcej zdziałać...- Powiedział Uzdrowiciel, kiedy Alexius zapytał o stan syna, rzucając nań tylko jedno puste spojrzenie. Po krótkiej chwili ciszy, Pan odezwał się chłodno:
-Macabre ma przeżyć, w innym wypadku podzielisz jego los. 
-Ale, Panie... Teraz wszystko rozgrywa się w nim, ja nie mogę już nic poradzić. Wszystko zależy od organizmu....
-Zamknij się!- Warknął Przewodniczący.- Będzie mi jeszcze potrzebny. 
-Zdaję sobie z tego sprawę, mój Panie... Dołożę wszelkich starań, aby wrócił do siebie.
-Na to liczę. Nie mam wystarczającego zabezpieczenia na wypadek, gdyby coś poszło nie tak.
Zerknąłem na ślady wkłuć na wątłych kostkach chłopca. Jaka szkoda, że urodził się jako dziecko tego właśnie mężczyzny...
*
Macabre leżał w gorączce jeszcze cały tydzień, ale wszystko wskazywało na to, że jego stan z dnia na dzień odrobinę się poprawia. Ren przychodził razem ze mną odwiedzać przyjaciela, czasami przyprowadzając ze sobą Faith i jej młodszego braciszka - Ice'a, wówczas już prawie ośmioletniego chłopca, który był doprawdy uroczym, kochanym dzieckiem o blond loczkach i błękitnych oczach otoczonych wachlarzem długich czarnych rzęs.
Po tygodniu, wszystko wskazywało na to, że najgorsze minęło i Mac szybko wróci do formy wręcz piekielnie szybko. Podczas następnej wizyty całkiem zwyczajnie przekomarzał się z Renem, a już dwa dni później biegał ze swoim przyjacielem po błoniach, przy okazji podpalając kilka krzewów.
Z roku na rok coraz ciężej było opanować te dzieci, pomyślałem zerkając na nich zza albumu, w którym miałem zapisywać wszystkie postępy w ich rozwoju.
Kiedy po raz pierwszy ich zobaczyłem, nie myślałem nawet o tym, że mogą być aż tak kłopotliwi. Wtedy były to po prostu dwa dzieciaki z czupryną, nie sięgające mi nawet do pasa, patrzące na wszystko dookoła tymi wielkimi, roziskrzonymi oczyma. Kolejne dzieciaki, które miałem nauczyć wszystkiego co było im niezbędne, wychować, czy raczej wytresować wedle ich przeznaczenia i oddać Starszyźnie. Szybko stało się jednak jasne, że ani Rennnier, ani Macabre nie są zupełnie zwyczajnymi dziećmi i absolutnie nie kwapią się do pójścia Starszyźnie na rękę. Pomysły, które przychodziły im do głowy sprawiały, że w najlepszym wypadku opadały mi ręce, a w skrajnych przypadkach byłem gotów posądzić kilkuletnich chłopców o kontrakt z diabłem. Nie przypominam sobie, żeby wszyscy moi wychowankowie razem wzięci, czy osobno sprawiali mi aż tyle problemów. Nigdy też nie przywiązałem się aż tak do żadnego dziecka. Mac i Ren mieli w sobie coś, co sprawiło, że nie zrzekłem się stanowiska, ani nie poprosiłem o inny przydział, nawet gdy na poczet wspaniałej zabawy w Indian związali mnie i zakneblowali, a potem zostawili tak na całą noc, dopóki ktoś nie zauważył mojego zniknięcia. Zawsze byłem przy nich, choć niejeden raz dali mi w kość i z całą pewnością przyczynili się do obecnego "złego" stanu moich kończyn. Byłem gotów pójść do piekła za tymi dziećmi. Moimi dziećmi.
*
- Mówię ostatni raz - wycedziłem przez zaciśnięte zęby - Przeproś za to co powiedziałeś!
- Ostatni raz mówię, że nie zamierzam - odpowiedziało mi zimne spojrzenie Mac'a. Musiał zadrzeć głowę, żeby spojrzeć mi w oczy.
Sytuacja męczyła mnie coraz bardziej. Od dłuższego czasu starałem na różne sposoby nakłonić czerwonookiego chłopaka, by chociaż dla świętego spokoju przeprosił Rena za nazwanie go idiotą. Podczas ostatniej audiencji, ich ojcowie jasno wyrazili  swoje zdanie na temat używania przez ich synów tego typu epitetów. Zostałem też poinstruowany co robić jeśli pierwsze upomnienie nie podziała. Mimo wszystko chciałem jednak uniknąć karania batem.
- Odszczekaj to, do cholery, i zapomnimy o całej sprawie - wycedziłem patrząc chłopcu w oczy. Byłem coraz bardziej poirytowany.
Macabre nie odpowiedział, założył tylko ręce na pierś i ostentacyjnie odwrócił głowę wystawiając język w kierunku przyjaciela. Ren pokazał Mac'owi palcem co o nim myśli, na co czerwonooki poinstruował go, gdzie może sobie ten palec wsadzić.
- Myślisz, że twój ojciec byłby zadowolony, gdyby to widział?! - krzyknąłem na chłopca. Naprawdę rzadko zdarzało mi się podnosić na nich głos.
- On nigdy nie jest zadowolony - prychnął Macabre. - W każdym razie, kiedy jestem w pobliżu - wzruszył ramionami, a po chwili dodał, już bardziej do siebie niż do mnie - Gdyby mama żyła...
Niewiele by ci to dało, pomyślałem.
- Siadajcie, pora na lekcję - westchnąłem.
- To znaczy, że kary nie będzie?
- Oczywiście, że będzie.
*
Zachodzące słońce zdawało się plamić ciemniejące niebo krwią. Jego szkarłatne światło wpadające do pokoju przez okno było jeszcze na tyle jasne, że nie musiałem zaświecać świec, których pewnie i tak
niechybnie bym nie znalazł. Bałagan panujący w moim "gabinecie" jeszcze jakiś czas temu mogłem nazywać "własnym porządkiem", czy "artystycznym nieładem", jednak te czasy już minęły i nawet ja nie mogłem nie spojrzeć krytycznie na stosy papierów i walające się po kontach sprzęty, których przeznaczenie często ciężko było określić. Cały bałagan wbrew pozorom nie był efektem lenistwa, na które zresztą nie pozwalała mi praca. Prawda była dużo bardziej prozaiczna; starzałem się. Mój organizm stawał się coraz słabszy, coraz ciężej było mi podjąć się pracy fizycznej, coraz częściej dopadały mnie różne choroby, mniej lub bardziej uciążliwe. Szybko stało się oczywistym, że nie nadaję się już do prawie żadnej pracy, kiedy lekarz jednoznacznie stwierdził, iż moje nogi nie potrafią już udźwignąć wątłego ciężaru mego starczego, pomarszczonego ciała. Zostało mi jedynie całodniowe przesiadywanie za biurkiem, a i przy tym reumatyzm nie pozwalał o sobie zapomnieć. Po raz ostatni spojrzałem na fotografię w albumie, tym razem przedstawiającą Rena, Mac'a i mnie. Młodego mnie. Uśmiechnąłem się do wspomnień. Ile bym dał, żeby znowu biegać za tymi dzieciakami, żeby nakryć ich na jakieś psocie i postraszyć karą, żeby jeszcze raz zobaczyć ich radosne twarze, gdy przemycałem dla nich słodycze.
Cholera, pomyślałem, czy to musiało się tak skończyć? 

Zatrzasnąłem album, odsuwając go od siebie, przy okazji zrzucając z dębowego biurka listy gończe i kilka innych dokumentów. Ukryłem twarz w dłoniach. Głowa potwornie mnie bolała, a oczy piekły. Spędziłem nad tymi papierami w swoim dusznym gabinecie cały dzień, wśród kurzu i zapachu stęchlizny. Małe okno otwarte na oścież niewiele pomagało. Byłem zmęczony i obalały, nawet nie wiedzieć czym. Czułem się jakbym wstał z twardego łóżka po ciężkiej, niedoleczonej chorobie. Z trudem podniosłem z niewygodnego krzesła i powoli pokuśtykałem do okna, utrzymując się na słabych nogach jedynie za pomocą sosnowej laski. Słońca zdążyło całkowicie zniknąć za horyzontem.
Teraz świeci dla kogoś innego, pomyślałem.

Granatowe niebo usiane gwiazdami przypominało płachtę, na której ktoś rozrzucił miliony srebrnych guzików. Nie słyszałem już ani śpiewu ptaków, ani szumu drzew. Na dworze było po prostu cicho. To była jedna z tych niezwykle spokojnych nocy, podczas której cały świat odpoczywał.
Może i na mnie pora, by odpocząć, przeszło mi przez głowę.


czwartek, 16 lipca 2015

(Wataha Powietrza) od Sol

Szliśmy ledwo przez kilka dni, a czułam się, jakby wędrówka trwała miesiące, jeśli nie lata... Starałam się nie pokazać przed bratem, jak bardzo wyczerpana jestem. Biorąc jednak pod uwagę jego zachowanie, raczej średnio mi to wychodziło.
Zerknęłam na śpiącego Asha. Cóż to kryje się w moim maleństwie? Jak to możliwe, że nas uratował? Wiedziałam, że dziecko Rena nie może być zwyczajne, a jednak zaskoczył mnie. Zniewolił naszych prześladowców samym spojrzeniem... Teraz właściwie zaczęłam się zastanawiać, czy mądrym posunięciem było pozostawić ich na środku tych pustkowi...
Czy moc małego może mieć jakiś zasięg? Jeśli odejdziemy zbyt daleko oni się zbudzą i nie zdążymy uciec... Muszę przestać o tym myśleć, bo jeszcze wykraczę, mimo wszystko... Cholera! Wywinęłabym ładnego orła, gdyby nie Ivo... Złapał mnie w pasie, gdy tylko potknęłam się o korzeń wystający z ziemi.
-Wszystko dobrze?- Ivo wciąż mnie podtrzymywał, a Ash zaczął mruczeć, domagając się karmienia.
-Tak, tak...Wszystko dobrze. - Posłałam Ivo słaby uśmiech. - Zróbmy mały postój.
Ivo kiwnął tylko głową i pomógł mi rozwiązać chustę na moich plechach, żeby uwolnić z niej Asha. Wziął małego na ręce i poczekał, aż usiądę na trawie. Podał mi go, a nasze spojrzenia na chwilę się spotkały. W jego oczach widziałam lęk i troskę. Ostatnio bywało lepiej i gorzej, ale Braciszek zawsze potrafił wesprzeć mnie dobrym słowem, lub po prostu udzielał mi się jego dobry humor. W tym okresie był dla mnie nieocenioną podporą. Podporą, którą powinien być Ren. Nagle spłynęła na mnie ogromna złość. Byłam wręcz wściekła, że nie ma go przy mnie - że nie było od początku. 
Nie miałam pojęcia co tak naprawdę teraz robi, czy myśli o mnie i o naszym dziecku, czy nadal mu na nas zależy i czy nie zmienił się z powrotem w zimnego, nieprzewidywalnego Rena, którym był jeszcze dwa lata temu...
-Ivalio, co to było?- Zapytałam przestraszona, gdy do moich uszu dotarły jakieś krzyki.
-Ale co?- Starszy brat w pierwszym momencie nie zrozumiał o co mi chodzi. Zmarszczył brwi.
-Jak to co?- Otworzyłam szeroko oczy, z irytacją stwierdzając, że Ivo patrzy na mnie jak na głupią.- Wsłuchaj się, przecież są głośno...
-Sol, wyglądasz jakoś blado... Nie masz gorączki?
-Nie rób ze mnie wariatki!- Wstałam i zaraz tego pożałowałam, nogi się pode mną ugięły. Na szczęście Ivo mnie podtrzymał i wziął małego na ręce.
-Słyszałem coś kiedyś o gorączce poporodowej...- Odezwał się niepewnie.
-Krzyki, nie słyszysz ich?- Zaczęłam nerwowo oglądać się dookoła, szukając źródła hałasu, który wdzierał się do mojej głowy i rozrywał myśli na strzępy. Przestałam słyszeć Ivalio.
Poczułam coś twardego nad głową i zamknęłam oczy. Zakręciło mi się w głowie, przez chwilę poczułam się tak, jakbym była sparaliżowana, chciałam krzyczeć, ale nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Jedyne, co czułam to ciemność otaczająca mnie z każdej możliwej strony, przytłaczając. Gdy otworzyłam oczy, znajdowałam się w płonącym domu. Ludzie biegali i krzyczeli, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi.
Gdzie jest Ivo, gdzie Ash?! Zaczęłam krzyczeć, wołałam ich, zaczęłam szukać ich w wielkim budynku. Wokół wszędzie strzelały iskry, kasłałam, nie mogłam złapać oddechu. Gęsty dym wdzierał się w moje usta, pozbawiając całkowicie tchu. Zaczęłam się nim dusić, a potem dławić, cały czas mają w głowie mojego synka. 
Gdzie jest Ash...?
Wydawało mi się, że koszmar trwał całą wieczność. Jednak w pewnym momencie poczułam znajomy zapach...Było w nim coś, co przypominało mi Rena, ale jednak był obcy. Zmusiłam się do podniesienia powiek, które były kurewsko ciężkie, jak z ołowiu... Dałam radę zobaczyć jedynie ciemną czuprynę osoby siedzącej na fotelu przede mną i poczuć wstrząsy, nim znów zapadłam w potworny sen.


wtorek, 14 lipca 2015

(Wataha Burzy) od Nataniela

Wstałem dosyć wcześnie. Nie miałem ochoty na sen, a tym bardziej na jakąkolwiek inną formę odpoczynku. Korciło mnie niemiłosiernie otworzenie listu z pakunku od wuja. Z każdą kolejną minutą ta chęć stawała się coraz bardziej nie do zniesienia. W końcu uległem tej pokusie i sięgnąłem po kopertę, z której od razu wyciągnąłem zaprzątający mą głowę kawałek papieru. 

Natanielu!
Nadszedł ten czas. Czas pożegnania, a ja pierwszy raz w swoim długim życiu nie wiem co mam napisać. Jest tyle rzeczy, o których chcę Cię powiadomić, o które chcę cię zapytać.
Prawda jest taka, że nigdy nie byłem dumny z samego siebie. Od Twoich najmłodszych lat żałowałem, że urodziłeś się w takich, a nie innych okolicznościach. Życie w realiach Rady, nigdy nie było łatwe, ale po twoich narodzinach było jeszcze gorzej. Nawet nie pamiętam od czego zaczęła się moja ślepa posługa. Dopiero w momencie, w którym poznałem Twoją matkę, zrozumiałem. Klapki spadły z mych oczu, ale było już z późno, na to aby się wycofać. Rada Cię zaakceptowała, ale na nieszczęście moje i Twej rodzicielki zostałeś w to wszystko wplątany. Mówiłem Ci, że musisz być silny i, że nigdy nie możesz się poddać. Nawet wtedy, gdy wszystko będzie się wydawało nie do zniesienia. Nie zapominaj o tym, że my obydwoje Cię kochamy. Mimo tych ulotnych chwil, które spędziliśmy z Elizabeth na wychowywaniu Ciebie, nie traciliśmy nadziei na to, że może w końcu nasze marzenia się ziszczą i będziemy wolnymi ludźmi. Wtedy też na świat przyszedł Twój brat, który był zbyt słaby, aby Rada mogła się dowiedzieć o jego istnieniu. Jeden test by wystarczył, aby mały zginął. Musieliśmy coś wymyślić i udało nam się. Tsuki był bezpieczny i był na tyle blisko, aby Wasz kontakt nie zanikł. Żałuję tego, że nie mogłem oglądać jak mój synek dorastał.
W momencie, w którym Pan dowiedział się o spisku, kazałem Waszej matce ukryć się w najgłębszym zakątku Arkadii, a Tobie zabroniłem spotykania się z młodszym bratem. Teraz wiem, że postąpiłem słusznie, więc nie nienawidź mnie za to, synku. Gdy wyszedł na jaw mój udział w planowanym powstaniu byłeś już mężczyzną. Miałeś osiemnaście lat, ale dziewiętnaste i tak zbliżały się wielkimi krokami. Dzień Twojego wstąpienia wypadł w dniu mojego stracenia. Dzięki Gabrielowi dowiesz się wszystkiego, o czym ja nie mogłem napisać w tym liście. Dowiesz się o wszystkim co działo się po mojej i Twojej śmierci. Nie mam pojęcia ile lat, dekad, czy wieków minęło od tego wydarzenia, ale uważam że nadal nie jest za późno, skoro to czytasz. Jestem z Ciebie dumny, synu. Musisz jednak wiedzieć, że to nie koniec. Oni Ci nie odpuszczą, tak jak nie zrobili tego w moim przypadku. Zdradziłeś, a to karane jest śmiercią. Wiedz, że nie jesteś sam. Zawsze będę nad Tobą czuwał, Natanielu.
Odnajdź proszę swojego brata, matkę i żyj pełnią życia, której ja nie mogłem Wam zapewnić.
Przepraszam Cię i pamiętaj, nigdy nie przestanę c
Was kochać. Ciebie i pozostałych członków naszej rodziny. 

Twój Ojciec,
Victor

Z niedowierzaniem zerkałem na kartkę, na której litery napisane czarnym piórem, rozmazywały się przed moimi oczami w jedną wielką plamę. Przetarłem oczy dłonią i z trudem zmusiłem się do wysiłku, jakim było wstanie z łóżka. Wolnym krokiem przeszedłem przez pokój i pozostawiwszy współlokatorowi karteczkę, wyszedłem z pokoju, a później również z domu. Pędem ruszyłem w kierunku miejsca, w którym spotkałem się z jedynym jak do tej pory zaufanym sprzymierzeńcem jakiego miałem -  Gabrielem. W drodze biłem się z własnymi myślami.
Cholera, to niemożliwe. Niemożliwe. Młodszy brat, spisek, śmierć ojca. To wszystko zaczęło do mnie wracać w postaci obrazów, które nagle wypełniły całą moją głowę. Obrazy widziane jakby za mgłą, stłuczoną szybą, przez którą nie mogłem przejść. Twarz matki, wykrzywionej bólem, w momencie w którym musiała mnie zostawić. Śmierć ojca i atak na mnie. To było zbyt przytłaczające. Zbyt realne. Mój ojciec był zdrajcą. Tak powiedział mi Pan. Znienawidziłem go za to, gdy tylko się dowiedziałem. Ale dlaczego nie pamiętałem jego motywów?
Biegłem między budynkami, wyłapując każdy ruch dookoła mnie, każdy zapach otaczający moją osobę. Potrzebowałem chwili zapomnienia i tylko jedna rzecz mogła mi to zapewnić. Momentalnie wyczułem osobę znajdującą się najbliżej mnie i w wampirzym tempie ją odnalazłem.
Była to dziewczyna. Miała może z dwadzieścia lat, a jej młodą twarz, pokrytą grubą warstwą makijażu, okalały kruczoczarne pasma, lśniących w świetle lamp włosów. Jej długie nogi opinały ciasne, ciemne jeansy, a góra składała się z przykrótkiego granatowego topu, który odkrywał większą część jej płaskiego brzucha i czarna, skórzana kurteczka. Butami na wysokich, cienkich obcasach stukała o nierówną kostkę chodnika. W ustach żuła gumę, a każdy jej ruch był przemyślany i ukierunkowany na wzbudzanie pożądania u mężczyzn. Za taką dziewczyną nikt nie będzie tęsknił, chyba że stali bywalcy klubu, w którym pracowała. Przez ułamek sekundy moje człowieczeństwo odeszło w zapomnienie, pozwalając mojej dzikiej części zaszaleć ten jeden jedyny raz. Bez większego zastanowienia rzuciłem się w stronę niczego niespodziewającej się dziewczyny.
- Niebezpieczne są samotne spaceru w środku nocy... Mamusia cię tego nie nauczyła? - odezwałem się, stojąc tuż za nią. Miałem ją na wyciągnięcie ręki, ale czy tylko dlatego miałem zrezygnować z zabawy? Oczywiście, że nie. Wykrzywiłem usta, w obrzydliwym uśmiechu, gdy ta z przerażeniem odwróciła się w moją stronę. Nie kłopotałem się utrzymywaniem wiszącej nade mną iluzji, czy zmianą koloru oczu, które teraz żarzyły się szkarłatem. Z ust nieznajomej wydobył się głuchy wrzask, gdy jak zwierze przekrzywiłem głowę w bok, przyglądając się jej.
Z satysfakcją obserwowałem jej ruchy i wsłuchiwałem się w przyspieszony rytm bicia serca, które omal nie wyskoczyło jej z piersi. Z przyjemnością popędziłem za nią, ani trochę się przy tym nie męcząc.
Kilka sekund później byłem już przed nią. Czarnowłosa wstrzymała oddech, gdy tylko pojawiłem się przed nią, a ja już nie chciałem czekać. Brutalnie wkłułem się w jej szyję, nie zważając na jej wrzaski, czy próby wyrwania się z mego stalowego uścisku. Jej słodka krew na moim języku sprawiła, że w końcu mogłem trzeźwo myśleć. Do tej pory nie byłem świadomy tego, jaki głód odczuwałem. Czułem ogromną przyjemność, mogąc mocniej zacisnąć szczęki na delikatnej ludzkiej skórze. Łapczywie upijałem każdy kolejny łyk szkarłatnego, ciepłego płynu.
Nagle czyjaś dłoń spoczęła na moim ramieniu. Z sykiem oderwałem się od karku ofiary i gwałtownie uniosłem głowę. Przed moim oczami pojawiła się sylwetka wuja, który przyglądał mi się z nadludzkim spokojem.
- To nie jest wyjście, Natanielu - odezwał się mężczyzna. Przez dłuższą chwilę patrzyłem się na niego, nie do końca wiedząc co dokładnie się ze mną dzieje. Po jakimś czasie ponownie spuściłem wzrok na dziewczynę, która z trudem łapała oddech. Jej zabiegane spojrzenie było pełne przerażenia. Jak oczy sarny, zaatakowanej przez drapieżnika, proszącej o miłosierdzie. Z odrazą zatoczyłem się do tyłu.
- Natanielu. Będzie żyła.
Gdy tylko jego słowa do mnie dotarły, otrzeźwiałem. Wszystko co czułem biegnąc na spotkanie z nim, wróciło do mnie. Moją głowę znowu wypełniły pytania i obrazy, których nie pamiętałem, chociaż powinienem.
- Szukałem cię - powiedziałem, próbując zachować spokój.
- Wiem - odparł chrzestny, przeczesując dłonią włosy - Dlatego tu jestem. Musisz mieć mnóstwo pytań.
- Dlaczego? - zacząłem. Wiedziałem, że wuj jest świadomy tego, o co w tej chwili go zapytałem.
- Twój ojciec spiskował wraz z przyjaciółmi rodziny. Gdy Elizabeth uciekła skupił się tylko na tym... Był tak zdeterminowany, abyście byli bezpieczni. Niestety Rada się dowiedziała i postanowiła zabić zdrajców. Przed śmiercią Victor poprosił mnie, abym odnalazł Elizabeth i pilnował ciebie. Zrobiłem to o co mnie poprosił, gdy tylko wiedziałem, że jesteś bezpieczny. Szukałem twej matki dekady, ale jej nie odnalazłem. Znalazłem jednak jej partnera, z którym związała się po ucieczce. Od niego dowiedziałem się, że Elizabeth została zamordowana. Przed śmiercią skutecznie ukryła fakt o narodzinach swojego najmłodszego dziecka, córki o imieniu Kalipso. Twojej przyrodniej siostry. Próbowałem ją odnaleźć, ale to też skończyło się fiaskiem. Ostatecznie wróciłem do Arkadii, ale partnera twej matki już tam nie było.
Patrzyłem na niego, nadal nie mogąc uwierzyć w to jakim kłamstwem było moje życie.
- Miałem brata? - spytałem ni z tego ni z owego. Wuj zerknął na mnie i kiwnął delikatnie głową.
- Nadal go masz... Tyle, że o nim też wiem niewiele. Odszedł z Watahy Szkła bardzo dawno temu. Nikt nie wie, gdzie teraz jest. Jedyną informację jaką posiadam to to, że posiada on naszyjnik Victora, który ty sam mu podarowałeś, w dniu waszego ostatniego spotkania - dodał starszy.
Słowa Gabriela odbijały się echem w mojej głowie, nie dając mi spokoju. Miałem młodszą siostrę, młodszego brata, a cała reszta mojej rodziny zginęła z rąk tych kanalii, którym ślepo służyłem ponad sto lat. Chciałem się zatłuc za swoją własną głupotę, o której nawet nie miałem pojęcia.
Cały mój świat, moje życie było iluzją.
- Kim byli przyjaciele mojego ojca? Dlaczego niczego nie pamiętam? - dopytywałem się, ciągle powtarzając sobie w myślach, że nie jestem sam.  Że mam siostrę i brata, którzy gdzieś tam na mnie czekają.
- Z tego co wiem wszystkich ich wybiłeś - zaczął ostrożnie chrzestny, zerkając na mnie ukradkiem - W dniu procesu twego ojca miałeś dziewiętnaste urodziny. Dla takich jak ty jest to szczególny dzień.... Dzień wstąpienia. Czas, w którym uaktywnia się twoje wampirze ja i łączy się ono z tym wilkołaczym... - przerwał swą wypowiedź, obserwując mnie - Umarłeś i narodziłeś się na nowo, a to sprawiło, że zapomniałeś o swoim wcześniejszym życiu. Nie powiem... Rada była tym faktem niezmiernie uradowana. Dostali szansę na posiadanie wspaniałego i oddanego im wojownika. Łowcy, który zastąpi Victora i który nigdy się im nie sprzeciwi. Wszystko co wiedziałeś do tej pory. Wszystko o czym byłeś uczony, było ściśle kontrolowane przez Nich. Informacje o ojcu, o jego śmierci... To dlatego uciekłeś. Ponieważ coś już sobie przypominasz.
- Chwila.. chwila... Czyli, że oni są jeszcze większymi dupkami, niż myślałem? - zapytałem, gdy tylko choć troszeczkę poprawił mi się nastrój.
- Myślałem, że dłużej zajmie mi wpajanie w ciebie prawdy. Jednak nie jesteś tak głupi, jak myślałem - rzucił wuj, odwracając się do mnie plecami.
Wbrew pozorom nadal miałem pustkę w głowie. Wszystko czego się dowiedziałem nadal było mało realne, ale było prawdziwsze od tego wszystkiego co wpajała mi Rada. Dlatego też miałem zamiar się tego trzymać i szukać dalszej prawdy.
- Musimy odnaleźć moje rodzeństwo - powiedziałem, rzucając w jego stronę poważne spojrzenie.
- Wiem... Tym też się zajmuję. O wszystkim będę cię informował. Odnajdziemy ich - rzekł zmiennokształtny, kładąc dłoń na mym ramieniu.
- Mam taką nadzieję - szepnąłem sam do siebie, czując ekscytację na samą myśl o tym, że nadal mam kogoś dla kogo powinienem się starać.
- Dobra, młody. Dowiedziałeś się czego chciałeś. Czas na mnie. Spotkamy się wkrótce, ale teraz wracaj do swoich i nie myśl już o ty - Gabriel puścił mi oczko i pobiegł w swoim kierunku, zostawiając mnie na środku chodnika.
- Łatwo powiedzieć. Trudniej zrobić - warknąłem, ruszając w stronę tymczasowego domu moich pobratymców. Potrzebowałem odskoczni. Czegoś co mnie uspokoi. Z tą właśnie myślą wparowałem do salonu wspólnego w siedzibie wampirów. Natychmiast przy moim boku pojawiła się uśmiechnięta Hespe, na której widok od razu zapomniałem o wszystkich męczących mnie troskach. Zacząłem sobie wyobrażać moją siostrę. Tak bardzo chciałem, żeby była podobna do tego blondwłosego aniołka, którego i tak już traktowałem jak najlepszą przyjaciółkę.
- Idziemy do kasyna. Idziesz z nami? - zapytała słodko wadera, mrugając przy tym jasnymi oczkami. Przyjrzałem się jej niepewnie, zdziwiony jej niebywałą otwartością i odwagą.
- Jasne, że idę - kiwnąłem głową, puszczając do drobnej dziewczyny oczko. Przytuliłem ją mocno do siebie i schyliłem się, po to aby jej coś powiedzieć - Coś się stało? Wydajesz się bardziej....Jak to powiedzieć... Rozluźniona.
- Kiedyś trzeba - zaćwierkała wesoło, uśmiechając się przy tym. Z entuzjazmem odpowiedziałem jej tym samym i ruszyłem wraz z nią podbijać nocne miasto, którym było Vegas.
***
Z uśmiechem przyglądałem się wesołej twarzyczce przyjaciółki, która z zapałem rzuciła kostkami. Jej twarz była tak pogodna, a policzki słodko zaróżowione, że przez chwilę pomyślałem, że jest bardzo piękną dziewczyną, która niejednemu powinna złamać serce. Ice był wielkim idiotą, skoro nie był w stanie tego zauważyć. Nagle z zamyślenia wyrwał mnie wesoły pisk Hespe, która widząc moją reakcję mocno mnie przytuliła. Ta spryciula wygrała. Pomyślałem z niedowierzaniem patrząc na ilość wyrzuconych przez nią oczek.
- I co teraz zrobimy z wygraną? - zapytała, a jej oczy skrzyły się jak dwa malutkie diamenciki.
- To ty wyrzuciłaś decydującą ilość oczek, więc to twoja wygrana. Zrobisz z nią co zechcesz - powiedziałem, uśmiechając się do niej ciepło - W sumie mam pomysł. Może pójdziesz jutro ze mną na zakupy? I tak muszę skoczyć w kilka miejsc, więc mogę też z tobą pochodzić po sklepach. Powinnaś kupić sobie jakieś ubrania, żeby nie chodzić w jednym i tym samym. Pomógłbym ci w wyborze - zaśmiałem się, gdy wyobraziłem sobie siebie zawalonego damskimi ciuchami.
- A Aria będzie mogła z nami pójść - spytała niepewnie dziewczyna.
- Jasne, ale to jutro... Teraz najmocniej przepraszam - szepnąłem do niej, zerkając na nieznajomą siedzącą przy barze.
- No idź - przewróciła oczami Hespe, gdy tylko zauważyła przyczynę mojego zachowania. Z uśmiechem na ustach, ucałowałem ją w czoło i poszedłem w kierunku seksownej brunetki.
Na pogawędce z dziewczyną o imieniu Rachel spędziłem dobre pół godziny. Była całkiem miła, ale jej otwartość była aż za bardzo wyczuwalna, więc w momencie, w którym miała już sięgać mojej dłoni, wstałem.
- Przepraszam, ale muszę już iść - powiedziałem, uśmiechając się do niej z udawanym smutkiem - Do zobaczenia.
- Oby - zaćwierkała. Gdybym był człowiekiem pewnie już bym tego nie usłyszał, gdyż byłem za daleko, ale na moje nieszczęście jej słowa do mnie dotarły. Skrzywiłem się z niesmakiem i ruszyłem w kierunku, z którego rozchodził się specyficzny zapach wilka. 
Kilka sekund później przystanąłem przy czarnowłosej Alfie Burzy, która nieznacznie uśmiechnęła się na mój widok.
~Gdzie zgubiłaś księcia? ~zapytałem telepatycznie Hebi. Ta popatrzyła na mnie morderczym wzrokiem i nie odezwała się ani słowem.
~No... Piękna... Rozchmurz się ~ puściłem jej oczko, a ta wywróciła oczami i zajęła się własnymi sprawami. Co ją ugryzło? Nie chciałem jej bardziej złościć, więc już się nie odezwałem. Przez jakiś czas spoglądałem na twarze wszystkich obecnych, próbując zapamiętać jak najwięcej z nich. O dziwo nigdzie nie zobaczyłem Arii, ale to nie był mój problem. Osunąłem się leniwie na jedną z podłużnych kanap i zasnąłem. Sen ten nie był głęboki, więc gdy tylko poczułem przeszywający strach bliskiej mnie osoby, poderwałem głowę.
 Przede mną stanął Ice, przytulając mocno do siebie roztrzęsioną Hespe. Nie podobał mi się ten widok i z trudem powstrzymywałem się od wyrwania dziewczyny z jego objęć. W tej chwili liczyła się tylko ona. Momentalnie znalazłem się tuż przy niej, delikatnie dotykając dłonią jej policzka.
- Co ją tak wystraszyło? - spytałem blondyna, starając się aby na niego nie warknąć.
- Jakiś idiota się do niej przystawiał - odparł Alfa Wody. Cały zacząłem się gotować. Kto śmiał się dotknąć Hespe. Kim jest ta kanalia i gdzie ją znajdę. Mój nowy życiowy cel przysłonił mi wszystko inne.
- Gdzie on jest? - zapytałem przez zaciśnięte zęby, gładząc włosy przyjaciółki.
- To nieważne. Ice mi pomógł. Tylko dzięki niemu tu jestem - odezwała się cichutko blondynka, wyplątując się z objęć jasnowłosego.
- Jeżeli dowiem się kto to był.... Długo nie pożyje - rzuciłem, przytulając ją do siebie. Dziewczyna wtuliła się w mój tors, cichutko pochlipując. Niechętnie uniosłem wzrok na chłopaka o niebieskich oczach.
- Dziękuję ci. Dziękuję, że jej pomogłeś i że tam byłeś - podziękowałem mu niechętnie, siadając z waderą na kanapie.
Moja dłoń non stop gładziła jej miękkie włosy, gdy przypomniałem sobie o czarnowłosym współlokatorze. Jego naszyjnik wydawał mi się taki znajomy. I to jego imię. Tsukikasu.
Mieliśmy sobie wiele do wyjaśnienia, więc ponownie musiałem zdać się na Ice'a.
- Wiem, że nie mam  prawa o nic cię prosić, ale czy mógłbyś zająć się Hespe? - spytałem go, gdy ten zaczął szukać wzrokiem swojej dziewczyny. Z trudem powstrzymałem się od nie spojrzenia na czarnowłosą waderę - Mam kilka spraw do załatwienia, a nie chcę zastawiać jej samej.
-Nie ma sprawy. - odparł Alfa. Delikatnie skinąłem głową, w ramach podziękowania i gdy tylko uspokoiłem blondynkę, wyszedłem z kasyna. 
~Tu N. Musimy się spotkać! Pilnie! Wróć do domu o pierwszej, będę czekał w pokoju ~ przekazałem młodemu biegnąc przez ciemne ulice miasta. 
***
Gdy czarnowłosy wszedł do pokoju, siedziałem na parapecie, przyglądając się nocnemu życiu miasta. Mimo skupienia, usłyszałem jak ten podchodzi do mnie niepewnym krokiem.
- Twój naszyjnik... - zacząłem, zerkając na niego, a raczej na jego wisiorek - Skąd go masz?
Wbiłem w niego wyczekujące spojrzenie, prosząc w duchu, żeby jego wyjaśnienie ułatwiło mi całą tą sprawę.
- Dostałem go od brata - szepnął niepewnie, spoglądając na mnie ukradkiem.
- A twoje imię. Ma jakieś zdrobnienia? - spytałem przypominając sobie imię z listu ojca. Tsuki.
- Najczęściej inni zwracają się do mnie, Tsukikasu lub Uki.
- A Tsuki? Czy ktoś mówił do ciebie Tsuki? - dopytywałem się, taksując go oczami pełnymi nadziei.
- Nie przypominam sobie - wyznał chłopak, patrząc na mnie tak, jakby czekał na coś szczególnego.
- A czy... Czy w pewnym okresie swojego życia wychowywałeś się w Watasze Szkła? - rzuciłem ostateczne pytanie, od którego zależało wszystko.
- Tak... Jak byłem młody... Trafiłem tam gdy byłem dzieckiem, niemal niemowlakiem - szepnął wilk, na którego słowa gwałtownie uniosłem wzrok.
- Czy to możliwe.... Czy to możliwe, że jesteś moim bratem? - zadałem w końcu pytanie, które nie dawało mi spokoju odkąd przeczytałem list od ojca. 

( Tsukikasu? Opowiesz mi swoją historię? Czas się lepiej poznać, nie uważasz? )