sobota, 18 lipca 2015

10 lat temu...

W wieku prawie dziesięciu lat, Rennier i Macabre zaczęli okazywać swoje nieposłuszeństwo w niemalże każdej możliwej kwestii, czym usiłowali doprowadzić mnie do szewskiej pasji. Buntowali się w zupełnie bezsensowny sposób, zdając sobie doskonale sprawę z kary, jaką zawsze mieli ponosić za nieposłuszeństwo. Nigdy nie chciałem ich karać, a bicie tych słodkich dzieci sprawiało mi raczej ból niż przyjemność, w przeciwności do większości piastunów w Arkadii.
Pamiętam dzień, w którym odkryłem ślady po "prawdziwych" batach...
-Rennier!- Krzyknąłem za czarnookim chłopcem, który w ciągu jednej sekundy zniknął w czarnej tafli jeziora, wzburzając powierzchnię wody w miejscu, w którym zanurkował. Macabre najwyraźniej miał liczyć czas, który tamten miał spędzić pod wodą bez oddychania. Czasami miewali tak absurdalnie głupie pomysły...
Podbiegłem do brzegu i ze złością włożyłem ręce do wody, chwytając Rena za kołnierzyk koszulki, by niezbyt delikatnie wytargać go z wody na brzeg.
-Co to miało być, Rennier?!- Wrzasnąłem mu do ucha, kiedy już w całości, ale całkowicie mokry leżał na ziemi i wpatrywał się we mnie tymi swoimi oczami bez dna. Macabre za moimi plecami zanosił się szyderczym śmiechem.
-Całe 10 sekund, idioto!- Powiedział,  wybuchając kolejną salwą śmiechu. Ren rzucił mu rozwścieczone spojrzenie i założył ręce na piersi, robiąc naburmuszoną minę, najwyraźniej nie mając zamiaru udzielić mi odpowiedzi na moje pytanie.
-Macabre, za słowo, którego użyłeś na końcu zdania, dostajesz karę!- Zwróciłem się do chłopca o szkarłatnych oczach Cynthii Laufeyson, na co ten pokazał mi język. - A za wystawienie języka będzie ona podwójna. - Dodałem,  po czym znów spojrzałem na Rena, który zdawał się całkowicie mnie ignorować.
-Mogłeś się utopić, skaleczyć o jakąś trującą roślinę lub dostać skurcz, a potem do końca życia zostać kaleką. Czy wiesz co zrobiłby twój ojciec, gdyby dowiedział się, że jego jedyny syn, który w przyszłości ma być Alfą Wojowników, został kaleką?!
-Najpierw zabiłby mnie, a potem Ciebie. - Chłopiec wzruszył ramionami i zaczął próbować zdjąć z siebie przemoczoną koszulkę. Wtedy to zobaczyłem. Głębokie na centymetr szramy, które pokrywały jego gładkie plecy,  zdążyły się już zamienić w strupy, ale w przyszłości prawdopodobnie miały już na zawsze zdobić jego skórę w postaci blizn. Zmarszczyłem brwi. Doskonale znałem metody wychowawcze Cain'a, ale jak do tej pory żyłem w przeświadczeniu, że nie stosuje ich na swoim jedynaku. Gdyby Lilith o tym wiedziała, z pewnością przekręciłaby się w grobie.
-Twój ojciec ci to zrobił?- Zapytałem chłodno, dając mu suchą koszulę na zmianę.
-Bolało, ale nie krzyczałem. Tak jak kazał. Nie jestem babą.- Stwierdził i założywszy nową koszulę, przebiegł obok mnie. Nim zdążyłem się zorientować, popchnął wciąż rechoczącego Mac'a do wody, a ten z pluskiem zniknął w czarnej toni. 
-Macabre!- Rzuciłem się za chłopcem i zaniepokojony krzyknąłem, kiedy wyłonił się z jeziora, udając trupa.
-Całe 5 sekund, idioto!- Ren naśladował jego ton głosu i posyłał mu szydercze spojrzenia. Mac w jednej chwili wyskoczył na brzeg i powalił chłopca na ziemię. Zanim zdążyłem ich od siebie odciągnąć, zaczęli się już okładać pięściami i wrzeszczeć przezwiska, które Bóg jeden wie, skąd znali.
-Jesteście doprawdy niemożliwi!- Złapałem Mac'a z rękę, kiedy ten właśnie wykręcał nogę swojemu koledze i popchnąłem za swoje plecy. Ren pokazał zęby, udając zwierzę, przez moment sprawiając, że pomyślałem, iż ma zamiar zmienić postać, co było kategorycznie zabronione.- Obaj natychmiast udacie się do Milczącej Wieży, odbyć swoją karę za niewłaściwie zachowanie. Wieczorem przyjdą do was wasi rodzicie, których jestem zmuszony poinformować o dzisiejszych wybrykach.
*
Kilka dni później Macabre dostał wysokiej gorączki. Jak się okazało, skaleczył się o kamień, a potem zabrudził ranę, kiedy wyszedł z jeziora i klęknął na ziemi. Wściekłość Alexiusa nie miała granic, kiedy zobaczył w jakim stanie znajduje się teraz jego jedyny syn, który leżał bezwładnie na łóżku, nie przypominając w zupełności żywiołowego, rozbrykanego dziecka, jakim był.
-Gorączka jest niepokojąco wysoka, Panie. Próbowałem już absolutnie wszystkich leków, ale wciąż uparcie nie chce ustąpić. Mimo, że oczyściłem ranę, wdał się stan zapalny. Nie potrafię już nic więcej zdziałać...- Powiedział Uzdrowiciel, kiedy Alexius zapytał o stan syna, rzucając nań tylko jedno puste spojrzenie. Po krótkiej chwili ciszy, Pan odezwał się chłodno:
-Macabre ma przeżyć, w innym wypadku podzielisz jego los. 
-Ale, Panie... Teraz wszystko rozgrywa się w nim, ja nie mogę już nic poradzić. Wszystko zależy od organizmu....
-Zamknij się!- Warknął Przewodniczący.- Będzie mi jeszcze potrzebny. 
-Zdaję sobie z tego sprawę, mój Panie... Dołożę wszelkich starań, aby wrócił do siebie.
-Na to liczę. Nie mam wystarczającego zabezpieczenia na wypadek, gdyby coś poszło nie tak.
Zerknąłem na ślady wkłuć na wątłych kostkach chłopca. Jaka szkoda, że urodził się jako dziecko tego właśnie mężczyzny...
*
Macabre leżał w gorączce jeszcze cały tydzień, ale wszystko wskazywało na to, że jego stan z dnia na dzień odrobinę się poprawia. Ren przychodził razem ze mną odwiedzać przyjaciela, czasami przyprowadzając ze sobą Faith i jej młodszego braciszka - Ice'a, wówczas już prawie ośmioletniego chłopca, który był doprawdy uroczym, kochanym dzieckiem o blond loczkach i błękitnych oczach otoczonych wachlarzem długich czarnych rzęs.
Po tygodniu, wszystko wskazywało na to, że najgorsze minęło i Mac szybko wróci do formy wręcz piekielnie szybko. Podczas następnej wizyty całkiem zwyczajnie przekomarzał się z Renem, a już dwa dni później biegał ze swoim przyjacielem po błoniach, przy okazji podpalając kilka krzewów.
Z roku na rok coraz ciężej było opanować te dzieci, pomyślałem zerkając na nich zza albumu, w którym miałem zapisywać wszystkie postępy w ich rozwoju.
Kiedy po raz pierwszy ich zobaczyłem, nie myślałem nawet o tym, że mogą być aż tak kłopotliwi. Wtedy były to po prostu dwa dzieciaki z czupryną, nie sięgające mi nawet do pasa, patrzące na wszystko dookoła tymi wielkimi, roziskrzonymi oczyma. Kolejne dzieciaki, które miałem nauczyć wszystkiego co było im niezbędne, wychować, czy raczej wytresować wedle ich przeznaczenia i oddać Starszyźnie. Szybko stało się jednak jasne, że ani Rennnier, ani Macabre nie są zupełnie zwyczajnymi dziećmi i absolutnie nie kwapią się do pójścia Starszyźnie na rękę. Pomysły, które przychodziły im do głowy sprawiały, że w najlepszym wypadku opadały mi ręce, a w skrajnych przypadkach byłem gotów posądzić kilkuletnich chłopców o kontrakt z diabłem. Nie przypominam sobie, żeby wszyscy moi wychowankowie razem wzięci, czy osobno sprawiali mi aż tyle problemów. Nigdy też nie przywiązałem się aż tak do żadnego dziecka. Mac i Ren mieli w sobie coś, co sprawiło, że nie zrzekłem się stanowiska, ani nie poprosiłem o inny przydział, nawet gdy na poczet wspaniałej zabawy w Indian związali mnie i zakneblowali, a potem zostawili tak na całą noc, dopóki ktoś nie zauważył mojego zniknięcia. Zawsze byłem przy nich, choć niejeden raz dali mi w kość i z całą pewnością przyczynili się do obecnego "złego" stanu moich kończyn. Byłem gotów pójść do piekła za tymi dziećmi. Moimi dziećmi.
*
- Mówię ostatni raz - wycedziłem przez zaciśnięte zęby - Przeproś za to co powiedziałeś!
- Ostatni raz mówię, że nie zamierzam - odpowiedziało mi zimne spojrzenie Mac'a. Musiał zadrzeć głowę, żeby spojrzeć mi w oczy.
Sytuacja męczyła mnie coraz bardziej. Od dłuższego czasu starałem na różne sposoby nakłonić czerwonookiego chłopaka, by chociaż dla świętego spokoju przeprosił Rena za nazwanie go idiotą. Podczas ostatniej audiencji, ich ojcowie jasno wyrazili  swoje zdanie na temat używania przez ich synów tego typu epitetów. Zostałem też poinstruowany co robić jeśli pierwsze upomnienie nie podziała. Mimo wszystko chciałem jednak uniknąć karania batem.
- Odszczekaj to, do cholery, i zapomnimy o całej sprawie - wycedziłem patrząc chłopcu w oczy. Byłem coraz bardziej poirytowany.
Macabre nie odpowiedział, założył tylko ręce na pierś i ostentacyjnie odwrócił głowę wystawiając język w kierunku przyjaciela. Ren pokazał Mac'owi palcem co o nim myśli, na co czerwonooki poinstruował go, gdzie może sobie ten palec wsadzić.
- Myślisz, że twój ojciec byłby zadowolony, gdyby to widział?! - krzyknąłem na chłopca. Naprawdę rzadko zdarzało mi się podnosić na nich głos.
- On nigdy nie jest zadowolony - prychnął Macabre. - W każdym razie, kiedy jestem w pobliżu - wzruszył ramionami, a po chwili dodał, już bardziej do siebie niż do mnie - Gdyby mama żyła...
Niewiele by ci to dało, pomyślałem.
- Siadajcie, pora na lekcję - westchnąłem.
- To znaczy, że kary nie będzie?
- Oczywiście, że będzie.
*
Zachodzące słońce zdawało się plamić ciemniejące niebo krwią. Jego szkarłatne światło wpadające do pokoju przez okno było jeszcze na tyle jasne, że nie musiałem zaświecać świec, których pewnie i tak
niechybnie bym nie znalazł. Bałagan panujący w moim "gabinecie" jeszcze jakiś czas temu mogłem nazywać "własnym porządkiem", czy "artystycznym nieładem", jednak te czasy już minęły i nawet ja nie mogłem nie spojrzeć krytycznie na stosy papierów i walające się po kontach sprzęty, których przeznaczenie często ciężko było określić. Cały bałagan wbrew pozorom nie był efektem lenistwa, na które zresztą nie pozwalała mi praca. Prawda była dużo bardziej prozaiczna; starzałem się. Mój organizm stawał się coraz słabszy, coraz ciężej było mi podjąć się pracy fizycznej, coraz częściej dopadały mnie różne choroby, mniej lub bardziej uciążliwe. Szybko stało się oczywistym, że nie nadaję się już do prawie żadnej pracy, kiedy lekarz jednoznacznie stwierdził, iż moje nogi nie potrafią już udźwignąć wątłego ciężaru mego starczego, pomarszczonego ciała. Zostało mi jedynie całodniowe przesiadywanie za biurkiem, a i przy tym reumatyzm nie pozwalał o sobie zapomnieć. Po raz ostatni spojrzałem na fotografię w albumie, tym razem przedstawiającą Rena, Mac'a i mnie. Młodego mnie. Uśmiechnąłem się do wspomnień. Ile bym dał, żeby znowu biegać za tymi dzieciakami, żeby nakryć ich na jakieś psocie i postraszyć karą, żeby jeszcze raz zobaczyć ich radosne twarze, gdy przemycałem dla nich słodycze.
Cholera, pomyślałem, czy to musiało się tak skończyć? 

Zatrzasnąłem album, odsuwając go od siebie, przy okazji zrzucając z dębowego biurka listy gończe i kilka innych dokumentów. Ukryłem twarz w dłoniach. Głowa potwornie mnie bolała, a oczy piekły. Spędziłem nad tymi papierami w swoim dusznym gabinecie cały dzień, wśród kurzu i zapachu stęchlizny. Małe okno otwarte na oścież niewiele pomagało. Byłem zmęczony i obalały, nawet nie wiedzieć czym. Czułem się jakbym wstał z twardego łóżka po ciężkiej, niedoleczonej chorobie. Z trudem podniosłem z niewygodnego krzesła i powoli pokuśtykałem do okna, utrzymując się na słabych nogach jedynie za pomocą sosnowej laski. Słońca zdążyło całkowicie zniknąć za horyzontem.
Teraz świeci dla kogoś innego, pomyślałem.

Granatowe niebo usiane gwiazdami przypominało płachtę, na której ktoś rozrzucił miliony srebrnych guzików. Nie słyszałem już ani śpiewu ptaków, ani szumu drzew. Na dworze było po prostu cicho. To była jedna z tych niezwykle spokojnych nocy, podczas której cały świat odpoczywał.
Może i na mnie pora, by odpocząć, przeszło mi przez głowę.


3 komentarze:

  1. Coraz bardziej podobają mi się tego typu opowiadania...

    OdpowiedzUsuń
  2. Niom... Czekam na ciąg dalszy ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Aż przydałoby się coś napisać o młodości wilków z Watahy Szkła./ Ivo

    OdpowiedzUsuń