Rzym,
1606 rok
-
Gdzie się podziewałeś, przyjacielu? - usłyszałem nie do końca
zaciekawiony głos kompana, któremu tylko czubek głowy wystawał
zza ogromnej, drewnianej sztalugi. Stało na niej płótno, które
już częściowo pokryte było kolorowymi plamami.
-
A tu i tam, Antonio... Tu i tam – sapnąłem, rozwalając się na
jednym z wystawnych foteli - Wraz z Cornelią odwiedziliśmy naszą
drogą Lady Lucie... Jest nadzwyczaj żywiołową panną, a ja nie
miałem serca odbierać jej przyjemności.
-
Oh... Jakbyś mógł, Jonathanie – zaśmiał się artysta. Jego
ton głosu chował w sobie szczyptę ironii i sarkazmu, ale ja nie
przejąłem się tym. Takki już był mój Antonio. Niepoprawny
romantyk i malarz, którego mimo dobrych prac, nikt nie dostrzegał.
-
Jakież to przyjemności chodzą ci po głowie, mój drogi? -
Antonio uniósł brew, nie odpuszczając sobie nawet tego swojego
dociekliwego, znaczącego uśmieszku.
-
Oh... Wierz mi, przyjacielu, że nie masz ochoty słuchać o mych
podbojach – rzuciłem, z rozbawieniem w oczach.
-
Lady Lucia nie byłaby zadowolona, gdyby to słyszała – próbował
być poważny, ale tak to już było. W naszych rolach odgrywałem
tego nieczułego i zabawowego, a on poważnego, co nigdy mu nie
wychodziło. Nigdy nie umiał powstrzymywać się od śmiechu, ale
to było jeszcze lepsze. Dzięki temu zapominał.
-
Jak myślisz? Ile mi zostało? - zapytał drżącym głosem. Jego
ręka nagle zaczęła dygotać, a pędzel z cichutkim odgłosem
upadł na podłogę, tworząc na jej powierzchni niewielkiego,
niebieskiego kleksa. Uniosłem się, gwałtownie wciągając
powietrze i szybkim krokiem podszedłem do chłopaka, którego
ciałem zawładnęły drgawki.
-
Cornelia! - zawołałem głosem wypełnionym goryczą. Dziewczyna
przyszła od razu i z tą samą szybkością podeszła do mnie.
Ułożyliśmy przyjaciela na łożu i czekaliśmy, aż się uspokoi,
co nastąpiło po niecałym kwadransie. Siostra z przejęciem
trzymała dłoń chłopaka, ściskając ją delikatnie.
-
On umiera, Jonathanie... - załkała, dalej gładząc jego skórę. W
jej oczach wezbrały łzy, które pojedynczo zaczęły spływać po
jej aksamitnych policzkach.
-
Czuję to - westchnąłem z bólem. Patrzyłem na całą tą
sytuację jakby z oddali. Słyszałem głos blondwłosej czarownicy,
ale nie rozumiałem znaczenia jej słów. Antonio umierał na moich
oczach, a ja nie mogłem nic zrobić. Żadne z nas nie mogło, chodź
tak wiele razy próbowało. Udało nam się tylko spowolnić
rozwijanie się choroby, co teraz nie było wystarczające.
-
Przyjaciele... Czas na mnie – usłyszałem nagle niewyraźny,
chrapliwy śmiech chłopaka, który parzył na Cornelię z
czułością, jakiej przy mnie jeszcze nigdy jej nie okazywał –
Szkoda, że nie miałem więcej czasu, na to aby lepiej was...
Lepiej... Was.... Was....
I
jego powieki opadły ciężko, przysłaniając źrenice, które
zastygły, wraz z ciałem i sercem, nie pozwalając na dokończenie
zdania.
Lepiej
was poznać... Dokończyłem
w myślach, powstrzymując się od płaczu, który cisnął się na
me oczy. Nie mogłem rozpaczać, ponieważ Cornelia mnie
potrzebowała. Przysunąłem się do niej i złapałem ją za rękę,
która nadal kurczowo trzymała się dłoni zmarłego artysty.
Przysunąłem ją do siebie i schowałem jej twarz w swoim objęciu,
gdzie mogła płakać do woli.
-
Tego jest za dużo, Jonathanie – szepnęła, pomiędzy głębokimi,
bolesnymi oddechami.
-
Dlatego, to będzie ostatni raz, kiedy przywiążemy się do
jakiegoś miejsca, czy osoby – zakomunikowałem, dalej tuląc jej
drobne ciało. Dziewczyna delikatnie kiwnęła głową na znak
zgody, co umknęło by mojej uwadze, gdyby nie to, że była tak
blisko, iż jej czoło stykało się z moją piersią.
-
Ludzie są krusi. Chorują i umierają, a my nic na to nie poradzimy
– powiedziałem, starając się odwrócić wzrok, od bezwładnego
ciała przyjaciela, który skradł serca nam obojgu.
-
Był szaleńcem... - szepnąłem, uśmiechając się na samo
wspomnienie wspólnych chwil.
-
Niepoprawnym artystą... – dodała blondynka, wreszcie się
rozchmurzając. Mocniej ścisnąłem jej ramiona, pomagając jej się
podnieść.
-
Tak... To też – sapnąłem, ostatni raz ją przytulając, po czym
przykryłem nieruchomą twarz Antonia białą płachtą, którą
znalazłem w szafie.
****
Skromny
pogrzeb nie trwał długo, ale to nie było ważne. Pożegnaliśmy
przyjaciela tak, jakby sobie tego życzył, chowając go wraz z
najcenniejszym dziennikiem. Jego uśmiechnięte usta i dłonie
skrzyżowane na zapiskach zniknęły pod grubą, drewnianą pokrywą
trumny, którą chwilę później zakryła ziemia. Czuwaliśmy nad
miejscem jego pochówku, dopóki z ciemnych chmur nie lunął
deszcz. Gdy wróciliśmy do domu, wydawał się pusty, przytłaczając
tym pozostałych domowników. Nie było już błogiego śmiechu
Antonia, poplamionych ścian, czy podłogi i zapachu świeżej
farby. Zewsząd czuć było smutek, ale gdzieś spomiędzy gęstej
zasłony ciszy, można było jeszcze usłyszeć jego słowa
namawiające nas do radości i ukojenia.
-
Bracie... - usłyszałem nagle głos siostry, która jak się
okazało zniknęła za drzwiami do niewielkiego biura naszego
przyjaciela.
Stała
ona przed jego biblioteczką, gdzie leżały wszystkie dzienniki
chłopaka. Podobny do nich, oprawiony w ciemną skórę trzymała
Cornelia, której ręce niepokojąco drżały.
-
O co chodzi? - spytałem, nie rozumiejąc jej przerażenia, nie
widząc nawet jego powodu.
Dziewczyna
przechyliła notes w moją stronę tak, abym mógł zobaczyć to co
było w środku. Zamarłem, zaczynając rozumieć jej reakcję. Na
pożółkłych kartkach widniały rysunki i szkice węglem, które
przedstawiały bezkształtną twarz, o pustych oczach wyłaniającą
się z mroku. Każdy kolejny rysunek, na kolejnych kartkach był
jeszcze bardziej niepokojący, mroczniejszy i czarny, aż w końcu
kilka ostatnich stron było czarnych, jakby niestarannie pomazanych
węglem.
-
Mama miała rację... On wraca. Możliwe, że już jest – szeptała
gorączkowo, a ja próbowałem
to sobie poukładać w głowie. Nic jednak mi nie pasowało. To po
prostu było niemożliwe. To tylko legendy, bajeczki którymi
straszy się dzieci, ale dlaczego te rysunki są tak realne...
Las
Vegas, teraźniejszość
-
Dostałeś tą pracę? - usłyszałem miękki głos siostry, która
delikatnie ściskając me ramię, podała mi parującą, gorącą
kawę. Pociągnąłem nosem, czując w nozdrzach słodki zapach
ziół, którymi dziewczyna najwidoczniej przyprawiła napój.
-
Dlaczego nie posłużysz się witakinezą? - spytała, przytulając
mnie od tyłu - Martwię sięo ciebie.
- Nie ma czym - odparłem odwracając się do niej przodem, ściskając delikatnie jej dłoń -
Powinnaś odpocząć. Nie martw się. Dostałem tą posadę.
Uśmiechnąłem się ciepło, zakładając kosmyk jej blond włosów za ucho. Od razu poczułem
ulgę, która wypełniła jej myśli.
- To dobrze. Tylko nie siedź długo - szepnęła, całując mnie w skroń i bez zbędnych słów
wyszła z niewielkiego salonu, po cichutku kierując się do swojej sypialni. Westchnąłem
ciężko, czując ogarniające mnie znużenie, więc upiłem spory łyk kawy. Od razu poczułem
działanie ziół, które ocuciły mój zaspany umysł. Ty zawsze wiesz czego mi trzeba, Corni.
Pomyślałem, ponownie pochylając się nad stosem dokumentów.
Ty... Zły... Człowieku...
OdpowiedzUsuńWiesz jak bardzo czekałam na twoje opo? Masz taki fajny, lekki styl pisania... Szybko się czytało, tylko ostatnia część jakoś zgubiła formę... Ale to drobny szczegół xd BŁAGAM pisz częściej ;3
Bardzo dziękuję ;D / Jona
UsuńAleż proszę, chociaż w sumie nie ma za co, bo za prawdę się nie dziękuje xd
UsuńJuż cię kocham XD / Jona
OdpowiedzUsuńOj tam oj tam... Zawstydzasz mnie... A ja kocham twoje opo, a ciebie jeszcze nie znam, więc nic na ten temat nie powiem xd ;3
Usuń