czwartek, 30 lipca 2015

Od Jonathan'a

Rzym, 1606 rok

- Gdzie się podziewałeś, przyjacielu? - usłyszałem nie do końca zaciekawiony głos kompana, któremu tylko czubek głowy wystawał zza ogromnej, drewnianej sztalugi. Stało na niej płótno, które już częściowo pokryte było kolorowymi plamami.
- A tu i tam, Antonio... Tu i tam – sapnąłem, rozwalając się na jednym z wystawnych foteli - Wraz z Cornelią odwiedziliśmy naszą drogą Lady Lucie... Jest nadzwyczaj żywiołową panną, a ja nie miałem serca odbierać jej przyjemności.
- Oh... Jakbyś mógł, Jonathanie – zaśmiał się artysta. Jego ton głosu chował w sobie szczyptę ironii i sarkazmu, ale ja nie przejąłem się tym. Takki już był mój Antonio. Niepoprawny romantyk i malarz, którego mimo dobrych prac, nikt nie dostrzegał.
- Jakież to przyjemności chodzą ci po głowie, mój drogi? - Antonio uniósł brew, nie odpuszczając sobie nawet tego swojego dociekliwego, znaczącego uśmieszku.
- Oh... Wierz mi, przyjacielu, że nie masz ochoty słuchać o mych podbojach – rzuciłem, z rozbawieniem w oczach.
- Lady Lucia nie byłaby zadowolona, gdyby to słyszała – próbował być poważny, ale tak to już było. W naszych rolach odgrywałem tego nieczułego i zabawowego, a on poważnego, co nigdy mu nie wychodziło. Nigdy nie umiał powstrzymywać się od śmiechu, ale to było jeszcze lepsze. Dzięki temu zapominał.
- Jak myślisz? Ile mi zostało? - zapytał drżącym głosem. Jego ręka nagle zaczęła dygotać, a pędzel z cichutkim odgłosem upadł na podłogę, tworząc na jej powierzchni niewielkiego, niebieskiego kleksa. Uniosłem się, gwałtownie wciągając powietrze i szybkim krokiem podszedłem do chłopaka, którego ciałem zawładnęły drgawki.
- Cornelia! - zawołałem głosem wypełnionym goryczą. Dziewczyna przyszła od razu i z tą samą szybkością podeszła do mnie. Ułożyliśmy przyjaciela na łożu i czekaliśmy, aż się uspokoi, co nastąpiło po niecałym kwadransie. Siostra z przejęciem trzymała dłoń chłopaka, ściskając ją delikatnie.
- On umiera, Jonathanie... - załkała, dalej gładząc jego skórę. W jej oczach wezbrały łzy, które pojedynczo zaczęły spływać po jej aksamitnych policzkach.
- Czuję to - westchnąłem z bólem. Patrzyłem na całą tą sytuację jakby z oddali. Słyszałem głos blondwłosej czarownicy, ale nie rozumiałem znaczenia jej słów. Antonio umierał na moich oczach, a ja nie mogłem nic zrobić. Żadne z nas nie mogło, chodź tak wiele razy próbowało. Udało nam się tylko spowolnić rozwijanie się choroby, co teraz nie było wystarczające.
- Przyjaciele... Czas na mnie – usłyszałem nagle niewyraźny, chrapliwy śmiech chłopaka, który parzył na Cornelię z czułością, jakiej przy mnie jeszcze nigdy jej nie okazywał – Szkoda, że nie miałem więcej czasu, na to aby lepiej was... Lepiej... Was.... Was....
I jego powieki opadły ciężko, przysłaniając źrenice, które zastygły, wraz z ciałem i sercem, nie pozwalając na dokończenie zdania.
Lepiej was poznać... Dokończyłem w myślach, powstrzymując się od płaczu, który cisnął się na me oczy. Nie mogłem rozpaczać, ponieważ Cornelia mnie potrzebowała. Przysunąłem się do niej i złapałem ją za rękę, która nadal kurczowo trzymała się dłoni zmarłego artysty. Przysunąłem ją do siebie i schowałem jej twarz w swoim objęciu, gdzie mogła płakać do woli.
- Tego jest za dużo, Jonathanie – szepnęła, pomiędzy głębokimi, bolesnymi oddechami.
- Dlatego, to będzie ostatni raz, kiedy przywiążemy się do jakiegoś miejsca, czy osoby – zakomunikowałem, dalej tuląc jej drobne ciało. Dziewczyna delikatnie kiwnęła głową na znak zgody, co umknęło by mojej uwadze, gdyby nie to, że była tak blisko, iż jej czoło stykało się z moją piersią.
- Ludzie są krusi. Chorują i umierają, a my nic na to nie poradzimy – powiedziałem, starając się odwrócić wzrok, od bezwładnego ciała przyjaciela, który skradł serca nam obojgu.
- Był szaleńcem... - szepnąłem, uśmiechając się na samo wspomnienie wspólnych chwil.
- Niepoprawnym artystą... – dodała blondynka, wreszcie się rozchmurzając. Mocniej ścisnąłem jej ramiona, pomagając jej się podnieść.
- Tak... To też – sapnąłem, ostatni raz ją przytulając, po czym przykryłem nieruchomą twarz Antonia białą płachtą, którą znalazłem w szafie.
****
Skromny pogrzeb nie trwał długo, ale to nie było ważne. Pożegnaliśmy przyjaciela tak, jakby sobie tego życzył, chowając go wraz z najcenniejszym dziennikiem. Jego uśmiechnięte usta i dłonie skrzyżowane na zapiskach zniknęły pod grubą, drewnianą pokrywą trumny, którą chwilę później zakryła ziemia. Czuwaliśmy nad miejscem jego pochówku, dopóki z ciemnych chmur nie lunął deszcz. Gdy wróciliśmy do domu, wydawał się pusty, przytłaczając tym pozostałych domowników. Nie było już błogiego śmiechu Antonia, poplamionych ścian, czy podłogi i zapachu świeżej farby. Zewsząd czuć było smutek, ale gdzieś spomiędzy gęstej zasłony ciszy, można było jeszcze usłyszeć jego słowa namawiające nas do radości i ukojenia.
- Bracie... - usłyszałem nagle głos siostry, która jak się okazało zniknęła za drzwiami do niewielkiego biura naszego przyjaciela.
Stała ona przed jego biblioteczką, gdzie leżały wszystkie dzienniki chłopaka. Podobny do nich, oprawiony w ciemną skórę trzymała Cornelia, której ręce niepokojąco drżały.
- O co chodzi? - spytałem, nie rozumiejąc jej przerażenia, nie widząc nawet jego powodu.
Dziewczyna przechyliła notes w moją stronę tak, abym mógł zobaczyć to co było w środku. Zamarłem, zaczynając rozumieć jej reakcję. Na pożółkłych kartkach widniały rysunki i szkice węglem, które przedstawiały bezkształtną twarz, o pustych oczach wyłaniającą się z mroku. Każdy kolejny rysunek, na kolejnych kartkach był jeszcze bardziej niepokojący, mroczniejszy i czarny, aż w końcu kilka ostatnich stron było czarnych, jakby niestarannie pomazanych węglem.
- Mama miała rację... On wraca. Możliwe, że już jest – szeptała gorączkowo, a ja próbowałem to sobie poukładać w głowie. Nic jednak mi nie pasowało. To po prostu było niemożliwe. To tylko legendy, bajeczki którymi straszy się dzieci, ale dlaczego te rysunki są tak realne...

Las Vegas, teraźniejszość

- Dostałeś tą pracę? - usłyszałem miękki głos siostry, która delikatnie ściskając me ramię, podała mi parującą, gorącą kawę. Pociągnąłem nosem, czując w nozdrzach słodki zapach ziół, którymi dziewczyna najwidoczniej przyprawiła napój.
- Dlaczego nie posłużysz się witakinezą? - spytała, przytulając mnie od tyłu - Martwię się
o ciebie.
- Nie ma czym - odparłem odwracając się do niej przodem, ściskając delikatnie jej dłoń -
Powinnaś odpocząć. Nie martw się. Dostałem tą posadę.
Uśmiechnąłem się ciepło, zakładając kosmyk jej blond włosów za ucho. Od razu poczułem
ulgę, która wypełniła jej myśli.
- To dobrze. Tylko nie siedź długo - szepnęła, całując mnie w skroń i bez zbędnych słów
wyszła z niewielkiego salonu, po cichutku kierując się do swojej sypialni. Westchnąłem
ciężko, czując ogarniające mnie znużenie, więc upiłem spory łyk kawy. Od razu poczułem
działanie ziół, które ocuciły mój zaspany umysł. Ty zawsze wiesz czego mi trzeba, Corni.
Pomyślałem, ponownie pochylając się nad stosem dokumentów.

5 komentarzy:

  1. Ty... Zły... Człowieku...
    Wiesz jak bardzo czekałam na twoje opo? Masz taki fajny, lekki styl pisania... Szybko się czytało, tylko ostatnia część jakoś zgubiła formę... Ale to drobny szczegół xd BŁAGAM pisz częściej ;3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję ;D / Jona

      Usuń
    2. Ależ proszę, chociaż w sumie nie ma za co, bo za prawdę się nie dziękuje xd

      Usuń
  2. Już cię kocham XD / Jona

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tam oj tam... Zawstydzasz mnie... A ja kocham twoje opo, a ciebie jeszcze nie znam, więc nic na ten temat nie powiem xd ;3

      Usuń