wtorek, 1 marca 2016



Epilog


Cztery lata później...



-Mamusiu! Spójrz na niebo!
Podniosłam głowę znad cerowanej pary rajstop i uśmiechnęłam się do Ash'a, który biegł w moją stronę krzycząc i wymachując rękami. Odłożyłam na bok robótkę, żeby pomóc mu wdrapać mi się na kolana.
-Co tam jest, Ash?- Spytałam i delikatnie odsunęłam mokre loczki, które przykleiły się do jego spoconego czoła. 
-Wielka mucha, o tam!- Powędrowałam wzrokiem za jego palcem, który wskazywał na samolot zostawiający za sobą białą smugę na całkowicie czystym błękitnym niebie i przygryzłam wargę rozbawiona. 
-To nie jest mucha, kochanie - pogłaskałam go po ciemnych włosach. - To samolot. 
-Taki jak te, które ciocia Jenny pokazywała nam w książeczce?- Dopytywał się, zwracając na mnie swoje błyszczące z podekscytowania ciemnozielone oczy. Oczy nie moje, a swojego dziadka. 
-Tak, dokładnie taki. - Potwierdziłam. 
-On wiezie ludzi, prawda, mamo? - Z powrotem jak zahipnotyzowany odwrócił twarz w kierunku nieba i zaczął śledzić ruch samolotu z ogromnym skupieniem, które nie pasowało do jego zaledwie pięcioletniej buzi.
-Zgadza się, synku. Ten pewnie niedługo będzie lądował.- Powiedziałam.
-Czy on przywiezie ze sobą tatę?
Przez chwilę poczułam się tak, jakby ktoś na moment usunął grunt pod moimi stopami. Ash często pytał o ojca, często zaskakując mnie tym, co zapamiętał z czasów, kiedy byliśmy jeszcze razem we trójkę, mimo, że wówczas był zaledwie niemowlakiem. Normalne dzieci nie pamiętają nic z tak wczesnego okresu życia. Ale mój syn nie był zwyczajny. Na początku byłam pewna, że Ash podsłuchał jak rozmawiałam o Renie z Jenny, ale kiedy któregoś dnia znalazł fotografię ojca schowaną w szufladzie, podszedł do mnie i pokazując zdjęcie, powiedział: "Jak myślisz, mamo? Czy tatuś kiedyś wróci?", zrozumiałam, że Ash pamięta więcej, niż jest to możliwe. 
A ja nigdy nie byłam przygotowana na tego rodzaju pytania. 
-Nie, synku. 
Ash musiał zauważyć smutek na mojej twarzy, bo momentalnie zanurzył rączkę w moich włosach, tak jak to robił zawsze, kiedy próbował mnie pocieszyć. Jego duże oczy w kolorze jesiennej trawy wpatrywały się w moje z miłością.
-Jesteś przeze mnie smutna, mamusiu?- Zapytał, jeszcze bardziej rozmiękczając moje serce. 
-Nie, kochanie.- Pogłaskałam go delikatnie po gładkim policzku i uśmiechnęłam się słabo.- Mamusia jest tylko odrobinę zmęczona. Może pójdziesz jeszcze pobawić się w ogrodzie przed kolacją? Spójrz, Luc na ciebie czeka. 
Ash powędrował za moim wzrokiem w stronę Luc'a siedzącego na najniższej gałęzi dębu z wyczekującą miną. Jego czarne jak smoła włosy były rozwichrzone i pełne liści, a blada buzia umorusana ziemią. Spod przydługiej grzywki patrzyły na nas gniewnie jego szare oczy, które przybierały ten sam obrażony wyraz za każdym razem, kiedy spędzaliśmy choćby krótką chwilę bez niego.
Ash przypomniawszy sobie o przybranym bracie, z którym prawdopodobnie już wymyślił jakąś nową, ekscytującą zabawę, wytarmosił się z moich objęć i pobiegł wesoło w jego kierunku, zapominając o samolocie, który już dawno zniknął z naszego pola widzenia.
Patrzyłam jeszcze przez chwilę jak zaczyna wdrapywać się na drzewo, jak zwykle uderzona jego podobieństwem do ojca, po którym odziedziczył rysy twarzy, włosy, a nawet uśmiech. Jedynie zielone tęczówki, identyczne jak u Cain'a, pozwalały odróżnić go od Rena.  
Wszystko to razem sprawiało, że każde spojrzenie na jego twarz oprócz nieopisanej miłości, wywoływało u mnie bolesne ukłucie żalu.
Luc był bardzo podobny do Hebi i nie potrafiłam dostrzec w nim nic z Ice'a. Wiele razy myślałam nad tym, jak wyglądałaby Danielle, ale ilekroć jej obraz pojawiał się w mojej wyobraźni, zaczynałam wytykać sobie, że nie mogłam jej wtedy zabrać. Co, jeśli przeżyła operację? Czy ktoś ją zaadoptował? Jeśli tak, to gdzie jest? Czy jest szczęśliwa?
Masa pytań waliła się na mnie, przygniatając ciężarem poczuciem winy. 
W wieku zaledwie dwudziestu trzech lat czułam się już zanadto zmęczona. 
Każdej nocy budziłam się zlana potem, ścigana wizjami przedstawiającymi to, co mogło stać się z Renem i moim bratem cztery lata temu, kiedy kazał nam uciekać i ukryć się w bezpiecznym miejscu, obiecując przy tym, że niedługo znów będziemy wszyscy razem. Tymczasem mijały lata, a Ren się nie pojawiał...
Nikt się nie pojawiał.
Przez jakiś czas miałam nawiną nadzieję, że być może zbyt dobrze się ukryliśmy. Przecież zmieniłam nasze nazwiska, nie próbowałam nawiązywać żadnych znajomości, rzadko wychodziłam z domu... Ale nawet mimo to albo Ren, albo mój brat by nas znalazł. Czasami dni takie jak ten, ciepłe i pełne słońca, dawały chwilowe uczucie ulgi i zapomnienia. Nowy zastrzyk optymizmu, który mimo, że utrzymywał się krótko, działał jak lek przeciwbólowy. Podświadomość wciąż jednak dręczyła mnie koszmarami, dając do zrozumienia, że nie zobaczę już żadnego z nich.
Było też coś innego. Znaczenie gorszego.
Ash miewał sny...
-Sol - odwróciłam się na dźwięk mojego imienia i zobaczyłam stojącą na ganku Jenny, podpierającą się na swojej drewnianej lasce. Przysłaniała ręką zmrużone oczy, krzywiąc się pod wpływem promieni słonecznych padających na jej naznaczoną zmarszczkami twarz.
Na jej widok spłynęła na mnie dobrze znana fala ciepłych uczuć, która zastąpiła na moment uczucie niepokoju wywołane moimi ciemnymi myślami.
Nie mam pojęcia, co zrobilibyśmy bez pomocy Jenny, która kilka lat temu bez strachu przyjęła naszą trójkę pod swój dach, ofiarując pomoc i opiekę.
Dała nam wszystko, co mogła. Nikt na tym świecie nie zasługiwałby na zaufanie bardziej niż ona.
Podniosłam się z mosiężnej ławeczki, na której lubiłam przesiadywać w ciepłe dni i podeszłam do gospodyni, mnąc w dłoniach bawełniany materiał jesiennych rajstop Luc'a. 
-Coś się stało, Jenny? 
-Och, na litość boską, przestań gnieść te biedne pończochy!- Zawołała i złapała mnie za ramię, wskazując postawioną na wiekowym stoliczku tacę z parującymi kubkami złotej cieczy. - Nie mam z kim napić się herbaty i wpadłam na pomysł, że być może potowarzysz starej kobiecie, gołąbeczko. 
Uśmiechnęłam się i pomogłam jej usadowić się na ławeczce, pamiętając o chorobie kręgosłupa, na którą cierpiała od dobrych dwóch lat, a sama ulokowałam się obok. 
-Jak te łobuzy szybko rosną...- powiedziała Jenny cicho i mogłabym przysiąc, że w jej zazwyczaj hardych niebieskich oczach pojawił się cień wzruszenia. - Nim się obejrzysz wyrosną z nich przystojni, dorośli mężczyźni. 
-Chciałabym, żeby już na zawsze pozostali dziećmi...- Powiedziałam zaskakująco nieobecnym głosem.- Nie wiem czy kiedykolwiek będę gotowa na to, żeby oddać któregoś z nich innej kobiecie. 
-Żadna matka nie jest na to gotowa.- Zgodziła się Jenny i przez chwilę w zamyśleniu obserwowała jak Ash goni Luc'a uciekającego z jego procą.
Nie musiałam wchodzić do jej głowy, żeby wiedzieć, że w tamtej chwili myślała o swoim synu - Benie, który kilkanaście lat temu zginął w tragicznym wypadku samochodowym, co dla mnie jako matki, wydawało się być najbardziej bolesną rzeczą, jaka mogłaby kogokolwiek spotkać. 
Mimowolnie wyobraziłam sobie siebie, gdyby cokolwiek stało się któremuś z moich kochanych chłopców, a dreszcz strachu przeszedł po moim karku. 
Nie przeżyłabym kolejnej straty. Nie znów.
-Powiesz im kiedyś kim naprawdę są?- Po kilku minutach ciszy zapytała Jenny.
-Nie wiem.- Odparłam ze znużeniem.- Nie sądzę.
Gdybym powiedziała im o ich prawdziwej, podwójnej naturze, prawdopodobnie tylko uczyniłabym ich już i tak trudne życie, jeszcze bardziej pogmatwanym. Bezpieczniej było utrzymywać ich w przekonaniu, że są normalnymi ludźmi, jak Jenny. Dzięki temu Rada nigdy ich nie znajdzie, a ja będę o nich spokojniejsza odrobinę bardziej.
Jedynym celem, którego tak kurczowo się trzymałam, było ich wychowanie. Chciałam, żeby dorośli, założyli swoje własne rodziny i żyli normalnym życiem. Nic więcej.
Mimowolnie wyciągnęłam z kieszeni zmięte zdjęcie Rena, tysiące razy trzymane w dłoni; jedyne, jakie mieliśmy. Przez moment wpatrywałam się w jego czarne oczy i gładziłam naderwany róg fotografii, zatapiając się we wspomnieniach sprzed dnia, w którym widzieliśmy się po raz ostatni.
Jenny objęła mnie ramieniem i poklepała delikatnie po plecach.
Obie byłyśmy w całkowicie różnym wieku, ale obie miałyśmy ze sobą pełny bagaż przykrych doświadczeń, który dźwigałyśmy każdego dnia. Rozumiałyśmy się nawzajem bardziej, niż można to opisać. Ale to ja byłam słabsza. Gdyby nie Jenny, Ash i Luc, już dawno dałabym sobie spokój z tym, co niektórzy nazywali "życiem".
-To już cztery lata, gołąbeczko.- Wymruczała kobieta.- Najwyższy czas, żeby zapomnieć.
-On nie pozwoli mi zapomnieć.- Wskazałam na syna.

*

-Mamo?- Drzwi od mojej sypialni skrzypnęły cicho, kiedy Luc wetknął swoją ciemną główkę do środka.
Otworzyłam oczy i usiadłam na łóżku, wyciągając rękę do chłopca.
-Coś się stało, Luc?- Spytałam cicho, obserwując uważnie twarz dziecka, widoczną w delikatnej strużce światła księżyca padającej z okna.
-Bo Ash znowu jest jakiś dziwny...- powiedział, łapiąc mnie za rękę.- Chodź do niego, mamo...
Spróbowałam zignorować tępe uczucie strachu, które pojawiło się nagle w moim brzuchu i szybko wygramoliłam się z łóżka.
-Co dzieje się z twoim bratem, Luc?- Zapytałam z niepokojem, podążając za nim do ich pokoju. Domyślałam się co to oznacza, ale wbrew rozumowi, próbowałam wyprzeć z głowy wszystkie swoje spekulacje.
-Nie wiem - przyznał chłopiec z zakłopotaniem.- Sama go zapytaj, mamo.
Przystanęliśmy na progu sypialni chłopców, jednocześnie kierując wzrok na drobne ciałko Ash'a, stojącego ze spuszczonymi po obu bokach rączkami, wpatrującego się w niebo za oknem.
Ostrożnie podeszłam do syna i uklękłam obok, dotykając jego czoła wierzchem dłoni, żeby przekonać się, że jego skóra jest nienaturalnie zimna.
-Skarbie?- Odezwałam się cicho i delikatnie zacisnęłam jego małą dłoń w swojej, dużo większej.
Powoli odwrócił twarz w moją stronę, a jego pociemniałe oczy pełne łez zalśniły w świetle gwiazd. Widząc to, momentalnie przytuliłam go do siebie, ukrywając nos w miękkich ciemnych loczkach. Powoli wdychając przez nozdrza zapach dziecięcego szamponu, jak zwykle bałam się zapytać, co tym razem zobaczył.
-Co to jest?- Wyszeptałam w końcu, kołysząc go lekko w ramionach.
Jego głos był tak cichy, że musiałam przybliżyć się jeszcze bardziej, żeby cokolwiek usłyszeć.
-To tylko sen z tatą.
Poczułam jak na odpowiedź syna ściska się moje bijące szybko serce i mimowolnie wyjrzałam za okno, żeby zobaczyć tylko pusty, ciemny ogród, w którym hulał dziś szaleńczy wiatr.
-Dlatego jesteś smutny, Ash?- Spytałam znów i bacznie obserwowałam jego twarz, z całych sił starając się powstrzymać własne łzy, które zaczynały zbierać się w kącikach moich oczu.
-Nie dlatego - odparł. - Byli też inni. Bardzo ich bolało.
Pociągnęłam nosem. Ash często chodził we śnie, a kiedy opowiadał nam o tym co wówczas widział, wszystko wydawało się być tak bardzo nierealne, nawet dla mnie. Tylko sny z ojcem brzmiały tak wyjątkowo prawdziwie i gdybym ja sama zobaczyła go chociaż raz tak, jak widział go nasz syn, musiałabym pogodzić się z tym, że Ren nie żyje. Ale ja z czasem widywałam coraz mniej duchów. Z jakiegoś powodu cała nadprzyrodzona siła wypływała ze mnie każdego kolejnego dnia, czyniąc mnie zwyczajną i bezbronną.
-Ale ty nie płacz. Oni nie chcą, żebyśmy płakali. Tylko czekają.
Nie wytrzymałam i poddałam się łzom, które powoli zaczęły skapywać na podłogę z moich policzków.
Obok błysnęły jasne jak księżyc oczy, a chwilę później chude ramionka Luc'a, który jak do tej pory obserwował nas z bezpiecznej odległości, obejmowały mnie w pasie. Przytuliłam do siebie obu chłopców i całą siłą woli zmusiłam się przybrania spokojnego tonu pomimo trzęsących się warg, zanim szepnęłam Ash'owi do ucha:
-Na co czekają?
-Jeszcze nie wiem, mamo.