-Czego? - Mruknąłem, z irytacją patrząc na West'a, który stał oparty o parapet ubrany tylko i wyłącznie w swoje "kozackie", jak mówił, bokserki w lokomotywy. Zgadywałem, że niecałe trzy minuty temu dopiero zwlókł się z łóżka po upojnej nocy ze swoją dziewczyną.
-Jak schodziłem na dół po śniadanie, spotkałem na schodach East'a.- Powiedział.
Zamrugałem, udając idiotę i otworzyłem szeroko oczy.
-Super. I co mnie to obchodzi? - Z powrotem skupiłem się na telefonie w mojej ręce, ignorując brata.
-Powiedział, że zniknęły wilczki. Domyślam się, że wiesz coś na ten temat.- West nie dawał za wygraną.
-Wiesz, West... Irytujesz mnie. - Spiorunowałem go wzrokiem.- Zabieraj się stąd.
-Dopiero kiedy mi powiesz o co chodzi z tajemniczym zniknięciem naszych śmierdzących lokatorów.
Pieprzony wrzód na dupie.
-O trupach pewnie wiesz?- Wyjrzałem obojętnie za okno i zmrużyłem oczy w reakcji na zbyt jasne, poranne światło słoneczne. Co nas, do cholery, właściwie podkusiło, żeby kupić dom w Las Vegas? Nienawidziłem tego miasta.
-O trupach pewnie wiesz?- Wyjrzałem obojętnie za okno i zmrużyłem oczy w reakcji na zbyt jasne, poranne światło słoneczne. Co nas, do cholery, właściwie podkusiło, żeby kupić dom w Las Vegas? Nienawidziłem tego miasta.
-Tak, Lily od razu do mnie zadzwoniła. Podobno jakaś brutalna śmierć? Lily nie wdawała się w szczegóły, kiedy ze mną rozmawiała.- West wzruszył ramionami.
-Chłopaka ktoś zarżnął sztyletem.- Uściśliłem.- A dziewczyna leżała ze strzykawką sterczącą z żyły. Właściwie to tylko dzięki temu, że Lily znalazła ich truchła, postanowiłem sprawdzić co dzieje się z resztą tej psiarni. Wszedłem w całe te śmierdzące opary w ich części domu i nikogo nie zastałem. Nie wiem od jak dawna ich tam nie ma, a Faith nie odbiera telefonu.
-Razem z Lily wróciliśmy tej nocy do domu i z tego, co pamiętam, ktoś kręcił się po ogrodzie, a światła w ich skrzydle były zaświecone.
Zerknąłem na brata zaskoczony, że wreszcie powiedział coś jakkolwiek przydatnego.
-Z tego wynika, że musieli zniknąć góra kilkanaście godzin temu.
-Nie więcej. - Przyznał West.- Co zamierzamy teraz zrobić?
Usiadłem na kanapie, prostując przed sobą nogi i ostatni raz wykręciłem numer do Faith, a kiedy w telefonie odezwał się głos recytujący: "numer czasowo niedostępny", rzuciłem nim o ścianę.
-Nic nie zrobimy. Zniknięcie wilków to tylko jeden problem z głowy.- Powiedziałem.
-Nie będziemy ich szukać?- Młodszy brat wyglądał na szczerze zaskoczonego.
-Po co?- Uniosłem brew i utkwiłem wzrok w kominku, którego, jak właśnie zdałem sobie sprawę, nigdy nie użyliśmy. - Po to, żeby ściągnąć na siebie tych samych popaprańców, którzy zabili tamtą dwójkę w szpitalu? Nie wiem jak niski jest twój poziom IQ, West, ale wydaje mi się, że jesteś w stanie domyślić się tego, co mogło stać się z całą resztą tej szczęśliwej psiej gromadki.
Przechyliłem głowę, kiedy młodszy brat ciężko ulokował swoje dupsko na kanapie obok.
-Sugerujesz, że wszyscy skończyli na drugim świecie, czy mi się wydaje?
-Nie, nie wydaje ci się, idioto.- Warknąłem zniecierpliwiony.- A teraz może pójdź wreszcie znaleźć jakieś gacie i zacznij się pakować. Wyjeżdżamy stąd, zanim któreś z nas też skończy z nożem w gardle.
-Po co?- Uniosłem brew i utkwiłem wzrok w kominku, którego, jak właśnie zdałem sobie sprawę, nigdy nie użyliśmy. - Po to, żeby ściągnąć na siebie tych samych popaprańców, którzy zabili tamtą dwójkę w szpitalu? Nie wiem jak niski jest twój poziom IQ, West, ale wydaje mi się, że jesteś w stanie domyślić się tego, co mogło stać się z całą resztą tej szczęśliwej psiej gromadki.
Przechyliłem głowę, kiedy młodszy brat ciężko ulokował swoje dupsko na kanapie obok.
-Sugerujesz, że wszyscy skończyli na drugim świecie, czy mi się wydaje?
-Nie, nie wydaje ci się, idioto.- Warknąłem zniecierpliwiony.- A teraz może pójdź wreszcie znaleźć jakieś gacie i zacznij się pakować. Wyjeżdżamy stąd, zanim któreś z nas też skończy z nożem w gardle.
*
Od kilku minut krążyłem nerwowo po pokoju, wrzucając to, co ewentualnie mogło mieć dla mnie jakąś wartość do walizki rzuconej na ziemię za moimi plecami.
Męczyła mnie prymitywna potrzeba zażycia czegoś, co pozwoliłoby mi się rozluźnić, pomieszana z niejasnym uczuciem, że o czymś zapomniałem.
Wahając się, zrobiłem trzy wolne kroki w stronę zamykanej na klucz szuflady w moim sekretarzyku i wymacałem w kieszeni niewielki mosiężny przedmiot, który, niech mnie szlag, jeśli nie emanował ciepłem jeszcze zanim zacisnąłem go w dłoni.
Słyszałem odgłosy gorączkowych kroków w sąsiednich pokojach, trzaski zamykanych i otwieranych szafek, stukot butów na korytarzu i odgłosy prowadzonych na szybko rozmów. Zwyczajne dźwięki towarzyszące przeprowadzkom. Można by więc uznać za absurdalne, że właśnie te cholerne odgłosy wywołały u mnie rozpaczliwe łaknienie czegoś, co prawie trzy lata temu zamknąłem szczelnie w drewnianej szufladzie, do której klucz zawsze nosiłem przy sobie.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że przez cały ten czas nie chciałem jej otworzyć.
Cholernie chciałem.
Nie zrobiłem tego tylko i wyłącznie dlatego, że chciałem pokazać im wszystkim, że nie jestem aż tak żałosny, jak myślą i potrafię żyć dalej bez żadnego znieczulenia.
Teraz MUSIAŁEM się znieczulić. Kompletnie gdzieś miałem to, czy ktoś się dowie, czy nie. Nie interesowało mnie zdanie brata, który, kiedy zobaczy mnie za jakieś pół godziny przy samochodzie, znów zacznie mi prawić te swoje żałosne, moralizatorskie gadki.
Szybkim ruchem przekręciłem kluczyk w dziurce od sekretarzyka i wziąłem głęboki oddech na widok trzech strzykawek z morfiną, równo ułożonych na dnie odchylonej w pośpiechu szuflady.
To durne, ale w chwili, w której chowałem je do kieszeni spodni, pomyślałem o Victorii. Trochę ironicznie zacząłem wyobrażać sobie reakcję tej słodkiej Azjatki na rewelację, że jej nowy znajomy kilka lat temu konsekwentnie wstrzykiwał sobie morfinę w żyły, regularnie rekompensując sobie w ten sposób wszystkie swoje niepowodzenia.
Nie chcę być źle zrozumiany. Właściwie nie jestem człowiekiem i narkotyki nie mają dla mnie aż tak ogromnych skutków ubocznych. Są za to czymś w rodzaju tabletek nasennych, albo gazu rozweselającego; działają przez kilka chwil, a potem nie zostawiają po sobie zbyt widocznego śladu w moim organiźmie. Może z wyjątkiem tego w psychice.
Przez całe dziesięć lat po śmierci mojego starszego brata traktowałem zastrzyki z morfiny jak zażywanie lekarstwa. Brałem ją dwa, trzy razy dziennie i czułem się lepiej. Przez chwilę. Później stawałem się agresywny i drażliwy, nie chciałem nigdzie wychodzić (no chyba, że do dilera po kolejną dostawę). Całymi dniami przesiadywałem w swojej sypialni, śpiąc, paląc i pijąc na zmianę.
Na początku West ciągle zawracał mi dupę i wtykał tą swoją kudłatą łeb do mojego pokoju, posyłał mi krytyczne spojrzenia i prawił te całe morały, których - szczerze mówiąc - nigdy nawet nie próbowałem słuchać.
Później West poznał Lily. Zakochali się w sobie tak cholernie, że nie byli w stanie wytrzymać bez siebie dłużej niż piętnaście minut, a pieprzona miłość promieniowała z nich tak bardzo, że raczej ciężko było znosić ich towarzystwo bez nieprzerwanego uczucia mdłości.
Któregoś dnia Lily się do nas wprowadziła. Jak się okazało, miała starszą siostrę, z którą, jak twierdziła, nie mogła się rozstać. Więc siostra wprowadziła się razem z nią.
Przez dwa tygodnie z ogromnym skupieniem omijałem pokój Megan szerokim łukiem. Nie pofatygowałem się nawet, żeby się przedstawić. Po prostu z premedytacją ignorowałem jej obecność, tak samo zresztą jak wszystkich innych domowników. Czasami zdobywałem się na bycie miłym dla Lily, bo z zasadzie ją polubiłem, Westa za to zbywałem przy każdej możliwej okazji, a kiedy już znajdowałem się bezpiecznie za drzwiami swojej sypialni, wyciągałem strzykawki i zanurzałem się we własnym, łatwiejszym świecie.
To śmieszne, ale Megan poznałem dopiero po trzech miesiącach od jej wprowadzenia się. Myślałem wtedy, że dom jest pusty, bo West wspominał coś o weekendzie w Los Angeles, a ja byłem święcie przekonany, że Lily nigdzie nie rusza się bez tej całej swojej siostrzyczki.
Można więc sobie wyobrazić mój szok, kiedy ubrany tylko i wyłącznie w dół od dresu wpadłem w korytarzu na rudowłosą piękność o oszołamiającym uśmiechu.
Nie potrafiłem skupić się na niczym innym poza jej przeźroczystą koszulką i przez chwilę stałem jak kretyn, gapiąc się na dziewczynę, która raczej średnio pokrywała się z moją wizją brzydkiej starszej siostry.
Meg odezwała się pierwsza, mówiąc coś w stylu "Miło mi wreszcie poznać legendarnego brata West'a,"
Parsknąłem wtedy śmiechem. Nie mogłem wybaczyć sobie, że przez trzy cholerne miesiące mieszkałem pod jednym dachem z czymś tak ładnym i nawet nie pofatygowałem się, żeby spróbować się zapoznać.
Dość szybko się polubiliśmy. Megan okazała się osobą, której potrzebowałem. Uzależniłem się od niej w tan sam sposób, w jaki uzależniłem się od morfiny. Prawie od razu zostaliśmy przyjaciółmi, później razem braliśmy narkotyki, żeby na samym końcu stać się kochankami.
Przy Meg nie musiałem zbyt wiele mówić. Żadne z nas nigdy nie powiedziało też ani jednego słowa na temat naszych uczuć, czy czegokolwiek co mogłoby narzucać jakieś zobowiązania. Po prostu. Bawiliśmy się, nie stawiając sobie nawzajem żadnych barier.
Lubiłem sposób w jaki mogłem się z nią drażnić. Nie była typem kobiety, która czeka aż mężczyzna rzuci się do jej stóp i będzie szeptał jej do ucha słodkie słówka. Podobał jej się dystans, z jakim zwykle ją traktowałem. Pragnąłem jej niemalże rozpaczliwie. Bardziej niż narkotyków, bardziej niż czegokolwiek. Potrzebowaliśmy się nawzajem, chociaż ani ja, ani ona nigdy nie powiedzieliśmy otwarcie, że tworzymy związek.
Po jakimś czasie znów zacząłem się staczać. Brałem wtedy jakiś podejrzany towar i wszystko doprowadzało mnie do pieprzonej furii. Przyznaję, że zachowywałem się wtedy jak wściekłe zwierzę, a mój poziom chamstwa i bezczelności zaczął bić wszelkie istniejące rekordy. Może raz, czy dwa uderzyłem Meg, która wyjechała wtedy na kilka tygodni do swoich rodziców.
To było jak zimny prysznic. Przestałem brać to gówno. Zostawiłem jedynie trzy cholerne strzykawki, które zamknąłem na klucz w szufladzie.
Megan wróciła jakiś czas później, a ja pragnąłem jej jeszcze bardziej niż wcześniej. Nie miałem już morfiny, miałem tylko ją.
Zaniepokoiło mnie to dużo bardziej, niż mógłbym przypuszczać. Nie chciałem zacząć jej kochać. W moim idiotycznym przekonaniu miłość była trucizną. Rozpaczliwie nie chciałem przeżywać tego, co czułem po śmierci South'a po raz drugi. Nie chciałem nikogo kochać, na nikim polegać, do nikogo się przywiązywać. I zacząłem ją odpychać, ograniczając naszą relację do strefy czysto fizycznej.
Problem polegał na tym, że nie chciałem, żeby odchodziła i chociaż nigdy nie powiedziałem tego na głos, Meg o tym wiedziała. Być może najśmieszniejsze było w tym wszystkim to, że nie zdając sobie z tego sprawy, oboje wpieprzyliśmy się w dużo większe uzależnienie niż morfina. Uzależniliśmy się od siebie nawzajem i stworzyliśmy chyba najbardziej chory związek na tym gównianym świecie.
Teraz, kiedy oddychałem miarowo i powoli gładziłem strzykawki leżące w mojej kieszeni opuszkami palców, pomyślałem właśnie o Meg pakującej walizki w swojej sypialni.
Zdałem sobie sprawę, że w tym samym czasie odezwały się we mnie dwa świadomie tłumione uzależnienia. Jedno znajdowało się teraz w mojej zaciśniętej w kieszeni dłoni, a drugie trzy pokoje dalej...
Z wahaniem ruszyłem w kierunku drzwi.
Męczyła mnie prymitywna potrzeba zażycia czegoś, co pozwoliłoby mi się rozluźnić, pomieszana z niejasnym uczuciem, że o czymś zapomniałem.
Wahając się, zrobiłem trzy wolne kroki w stronę zamykanej na klucz szuflady w moim sekretarzyku i wymacałem w kieszeni niewielki mosiężny przedmiot, który, niech mnie szlag, jeśli nie emanował ciepłem jeszcze zanim zacisnąłem go w dłoni.
Słyszałem odgłosy gorączkowych kroków w sąsiednich pokojach, trzaski zamykanych i otwieranych szafek, stukot butów na korytarzu i odgłosy prowadzonych na szybko rozmów. Zwyczajne dźwięki towarzyszące przeprowadzkom. Można by więc uznać za absurdalne, że właśnie te cholerne odgłosy wywołały u mnie rozpaczliwe łaknienie czegoś, co prawie trzy lata temu zamknąłem szczelnie w drewnianej szufladzie, do której klucz zawsze nosiłem przy sobie.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że przez cały ten czas nie chciałem jej otworzyć.
Cholernie chciałem.
Nie zrobiłem tego tylko i wyłącznie dlatego, że chciałem pokazać im wszystkim, że nie jestem aż tak żałosny, jak myślą i potrafię żyć dalej bez żadnego znieczulenia.
Teraz MUSIAŁEM się znieczulić. Kompletnie gdzieś miałem to, czy ktoś się dowie, czy nie. Nie interesowało mnie zdanie brata, który, kiedy zobaczy mnie za jakieś pół godziny przy samochodzie, znów zacznie mi prawić te swoje żałosne, moralizatorskie gadki.
Szybkim ruchem przekręciłem kluczyk w dziurce od sekretarzyka i wziąłem głęboki oddech na widok trzech strzykawek z morfiną, równo ułożonych na dnie odchylonej w pośpiechu szuflady.
To durne, ale w chwili, w której chowałem je do kieszeni spodni, pomyślałem o Victorii. Trochę ironicznie zacząłem wyobrażać sobie reakcję tej słodkiej Azjatki na rewelację, że jej nowy znajomy kilka lat temu konsekwentnie wstrzykiwał sobie morfinę w żyły, regularnie rekompensując sobie w ten sposób wszystkie swoje niepowodzenia.
Nie chcę być źle zrozumiany. Właściwie nie jestem człowiekiem i narkotyki nie mają dla mnie aż tak ogromnych skutków ubocznych. Są za to czymś w rodzaju tabletek nasennych, albo gazu rozweselającego; działają przez kilka chwil, a potem nie zostawiają po sobie zbyt widocznego śladu w moim organiźmie. Może z wyjątkiem tego w psychice.
Przez całe dziesięć lat po śmierci mojego starszego brata traktowałem zastrzyki z morfiny jak zażywanie lekarstwa. Brałem ją dwa, trzy razy dziennie i czułem się lepiej. Przez chwilę. Później stawałem się agresywny i drażliwy, nie chciałem nigdzie wychodzić (no chyba, że do dilera po kolejną dostawę). Całymi dniami przesiadywałem w swojej sypialni, śpiąc, paląc i pijąc na zmianę.
Na początku West ciągle zawracał mi dupę i wtykał tą swoją kudłatą łeb do mojego pokoju, posyłał mi krytyczne spojrzenia i prawił te całe morały, których - szczerze mówiąc - nigdy nawet nie próbowałem słuchać.
Później West poznał Lily. Zakochali się w sobie tak cholernie, że nie byli w stanie wytrzymać bez siebie dłużej niż piętnaście minut, a pieprzona miłość promieniowała z nich tak bardzo, że raczej ciężko było znosić ich towarzystwo bez nieprzerwanego uczucia mdłości.
Któregoś dnia Lily się do nas wprowadziła. Jak się okazało, miała starszą siostrę, z którą, jak twierdziła, nie mogła się rozstać. Więc siostra wprowadziła się razem z nią.
Przez dwa tygodnie z ogromnym skupieniem omijałem pokój Megan szerokim łukiem. Nie pofatygowałem się nawet, żeby się przedstawić. Po prostu z premedytacją ignorowałem jej obecność, tak samo zresztą jak wszystkich innych domowników. Czasami zdobywałem się na bycie miłym dla Lily, bo z zasadzie ją polubiłem, Westa za to zbywałem przy każdej możliwej okazji, a kiedy już znajdowałem się bezpiecznie za drzwiami swojej sypialni, wyciągałem strzykawki i zanurzałem się we własnym, łatwiejszym świecie.
To śmieszne, ale Megan poznałem dopiero po trzech miesiącach od jej wprowadzenia się. Myślałem wtedy, że dom jest pusty, bo West wspominał coś o weekendzie w Los Angeles, a ja byłem święcie przekonany, że Lily nigdzie nie rusza się bez tej całej swojej siostrzyczki.
Można więc sobie wyobrazić mój szok, kiedy ubrany tylko i wyłącznie w dół od dresu wpadłem w korytarzu na rudowłosą piękność o oszołamiającym uśmiechu.
Nie potrafiłem skupić się na niczym innym poza jej przeźroczystą koszulką i przez chwilę stałem jak kretyn, gapiąc się na dziewczynę, która raczej średnio pokrywała się z moją wizją brzydkiej starszej siostry.
Meg odezwała się pierwsza, mówiąc coś w stylu "Miło mi wreszcie poznać legendarnego brata West'a,"
Parsknąłem wtedy śmiechem. Nie mogłem wybaczyć sobie, że przez trzy cholerne miesiące mieszkałem pod jednym dachem z czymś tak ładnym i nawet nie pofatygowałem się, żeby spróbować się zapoznać.
Dość szybko się polubiliśmy. Megan okazała się osobą, której potrzebowałem. Uzależniłem się od niej w tan sam sposób, w jaki uzależniłem się od morfiny. Prawie od razu zostaliśmy przyjaciółmi, później razem braliśmy narkotyki, żeby na samym końcu stać się kochankami.
Przy Meg nie musiałem zbyt wiele mówić. Żadne z nas nigdy nie powiedziało też ani jednego słowa na temat naszych uczuć, czy czegokolwiek co mogłoby narzucać jakieś zobowiązania. Po prostu. Bawiliśmy się, nie stawiając sobie nawzajem żadnych barier.
Lubiłem sposób w jaki mogłem się z nią drażnić. Nie była typem kobiety, która czeka aż mężczyzna rzuci się do jej stóp i będzie szeptał jej do ucha słodkie słówka. Podobał jej się dystans, z jakim zwykle ją traktowałem. Pragnąłem jej niemalże rozpaczliwie. Bardziej niż narkotyków, bardziej niż czegokolwiek. Potrzebowaliśmy się nawzajem, chociaż ani ja, ani ona nigdy nie powiedzieliśmy otwarcie, że tworzymy związek.
Po jakimś czasie znów zacząłem się staczać. Brałem wtedy jakiś podejrzany towar i wszystko doprowadzało mnie do pieprzonej furii. Przyznaję, że zachowywałem się wtedy jak wściekłe zwierzę, a mój poziom chamstwa i bezczelności zaczął bić wszelkie istniejące rekordy. Może raz, czy dwa uderzyłem Meg, która wyjechała wtedy na kilka tygodni do swoich rodziców.
To było jak zimny prysznic. Przestałem brać to gówno. Zostawiłem jedynie trzy cholerne strzykawki, które zamknąłem na klucz w szufladzie.
Megan wróciła jakiś czas później, a ja pragnąłem jej jeszcze bardziej niż wcześniej. Nie miałem już morfiny, miałem tylko ją.
Zaniepokoiło mnie to dużo bardziej, niż mógłbym przypuszczać. Nie chciałem zacząć jej kochać. W moim idiotycznym przekonaniu miłość była trucizną. Rozpaczliwie nie chciałem przeżywać tego, co czułem po śmierci South'a po raz drugi. Nie chciałem nikogo kochać, na nikim polegać, do nikogo się przywiązywać. I zacząłem ją odpychać, ograniczając naszą relację do strefy czysto fizycznej.
Problem polegał na tym, że nie chciałem, żeby odchodziła i chociaż nigdy nie powiedziałem tego na głos, Meg o tym wiedziała. Być może najśmieszniejsze było w tym wszystkim to, że nie zdając sobie z tego sprawy, oboje wpieprzyliśmy się w dużo większe uzależnienie niż morfina. Uzależniliśmy się od siebie nawzajem i stworzyliśmy chyba najbardziej chory związek na tym gównianym świecie.
Teraz, kiedy oddychałem miarowo i powoli gładziłem strzykawki leżące w mojej kieszeni opuszkami palców, pomyślałem właśnie o Meg pakującej walizki w swojej sypialni.
Zdałem sobie sprawę, że w tym samym czasie odezwały się we mnie dwa świadomie tłumione uzależnienia. Jedno znajdowało się teraz w mojej zaciśniętej w kieszeni dłoni, a drugie trzy pokoje dalej...
Z wahaniem ruszyłem w kierunku drzwi.
To jest... Wow... Aż brakuje słów. Zawsze lubiłam twoje opowiadania, ale to bije na głowę wszystkie poprzednie. Po prostu... No zajebiste, no!
OdpowiedzUsuńZniszczyliście mi życie :(
OdpowiedzUsuńRyczę patrząc się w ekran :'(
North kocha Meg? Czyli możliwość związku z Vic odchodzi w niepamięć :/ Hehm... A myślałam, że tworzylibyście super parę. No cóż... Mimo tego jakże wielkiego zawodu opowiadanie bardzo mi się podoba ;) dużo w nim emocji. Oby tak dalej ;)
Tak zgadzam się w stu procentach :( Vic bardziej by do Northa pasowała. Pomógłby mu, a nie wpakowała głębiej, w jeszcze większe bagno... :(
UsuńLubię Meg. Jej postać jest super, ale jej związek z Northem jest toksyczny dla obu stron
Ja przeciwnie, bardzo się cieszę, bo uważam, że Meg milion razy lepiej do niego pasuje i życzę szczęścia <3
UsuńWooow to już koniec? Kurcze ,a tak mnie wciągnęło :")
OdpowiedzUsuńKk btw uwielbiam twoje rozmowy z braćmi
A więc wampiry odchodzą i zostawią wilczki... czy aby na pewno nie zbadacie sprawy?
Co do Mag i Vic
Hmm też myślę, że z Viki bardziej by do cb pasowała, ale co do Meg w sumie mocne macie więzi...
No ale cóż, to już ty wybierzesz ;) pozostaje mi z napięciem czekać na ciąg dalszy,a którą tam wybierzesz czy nie, obyś był szczęśliwy.
Zdecydowanie to jedno z tw najlepszych opo
I jestem pewna ,że będą jeszcze lepsze.
WENY życzę
// ~fanka