sobota, 13 czerwca 2015

Od Victorii

- I co teraz zrobisz? – spytała zaciekawiona Samanta, gdy tylko skończyłam jej opowiadać o tym, co wczoraj mnie spotkało.
- Sama nie wiem… Nie mam pojęcia. – załkałam obejmując się rękoma.  Opadłam ciężko na jedno z krzeseł przy barze i bijąc się z własnymi myślami, wodziłam wzrokiem za blondwłosą przyjaciółką.
- Hmmm… - dziewczyna zaczęła zastanawiać się na głos, trochę  mnie tym irytując.
- Sam, mało ci? Nie dość, że znam twoje serce na wylot, to jeszcze zaczniesz mnie katować tą swoją wybujałą wyobraźnią? – westchnęłam, spoglądając na nią pytająco.
- No dobra… Jak nie chcesz pomocy, to nie – naburmuszyła się – Ale nie proś mnie potem o nią, bo i tak jej nie dostaniesz.
Wystawiła do mnie język i obeszła niewielki bar. Z niedowierzaniem patrzyłam jak wyjmuje szkło i energicznie zaczyna je wycierać, całkowicie mnie ignorując.
- Sam…. – szepnęłam, patrząc się na nią z rozbawieniem. Z trudem powstrzymywałam atak śmiechu, widząc jej nadęte policzki.
- Sam – powtórzyłam, ale tym razem głośniej, co nie uszło uwadze będącym w pomieszczeniu klientom. Gdy dziewczyna nie zareagowała, pokręciłam głową z dezaprobatą.
- Sam!
Przyjaciółka wreszcie zwróciła na mnie uwagę i przeniosła wzrok ze szklanego kieliszka do wina na mnie.
- O co chodzi? – spytała z miną niewiniątka.
- Ugh…. Przestań! Nie lubię jak się tak zachowujesz.
- Tak, czyli jak? – zapytała tym samym słodkim głosikiem.
- Tak! Właśnie tak jak teraz – odparłam wskazując ręką jej sylwetkę.
- Sama się o to prosiłaś – ciągnęła dalej, ponownie odwracając się do mnie plecami.
- Oj weź przestań. Nie pierwszy raz musisz mnie znosić. Tak samo jak muszę znosić ciebie, ale czy mi to przeszkadza? Nie… Bo kurde, w końcu się przyjaźnimy – powiedziałam.
Samantha jak na komendę odwróciła się w moją stronę i z uśmiechem na ustach, zachichotała.
- Prawda?
Na ten widok nie mogłam się powstrzymać i również się uśmiechnęłam. Przyjaźń z nią była taka prosta. Żadna z nas niczego w zamian nie oczekiwała.
- To zgoda? – spytałam z nadzieją, ciągle uśmiechnięta.
- Zgoda – przytaknęła i z entuzjazmem rzuciła się na mnie – Myślałaś, że tak łatwo się mnie pozbędziesz?
- Oczywiście, że nie. Nawet jakbym chciała… Jesteś jak rzep, który uczepił się psiego ogona.
- Ale jak ty kochasz ten „rzep” – zaćwierkała, niemal mnie dusząc.
- No dobra, dobra… Tylko nie duś mnie tak – zaśmiałam się, a blondynka mi zawtórowała i odsuwając się lekko ode mnie, westchnęła.
- A teraz wróćmy do naszej wcześniejszej rozmowy – odparła, a mnie opadły ręce.
- Znowu zaczynasz? – popatrzyłam na nią poirytowana, ale ta tylko wyszczerzyła się do mnie i siadając na krześle naprzeciwko mnie, wyliczała wszystkie za i przeciw spotkaniu z tajemniczym blondynem, którego miałam przyjemność poznać ubiegłej nocy.
- Więc tak… Z moich rachunków wynika, iż….. argumenty za przeważają w stosunku 17 do 3.
- Czyli…. Mam się zgodzić? – spytałam ostrożnie, wypowiadając powoli i wyraźnie każde słowo, na co przyjaciółka energicznie pokiwała głową.
- To może być ten, na którego czeka się całe życie. Co jeżeli szansa cię ominie? Możesz nie mieć drugiej.
- On drugiego życia też może nie mieć – odparłam kwaśno, nadal powątpiewając w słuszność tego postanowienia.
- Oj. Od razu zakładasz najgorsze. Szansa, że go zabijesz kierowana głodem, lub czymkolwiek innym, jest jedna na milion.
- Nie pocieszyłaś mnie tym… Szansa zabicia… Wiesz kogo, też wynosiła jeden do miliona, a stało się. Wiesz co przeżywałam po jego śmierci. Ten ciągły ciężar na moich barkach, poczucie winy i jego krew na moich dłoniach.
- Vic. Przestań! – rozkazała Sam władczym tonem, wbijając we mnie szczere spojrzenie – Nie zrobisz tego. Słyszysz? To się nie stanie. Sama powiedziałaś, że minęło tak dużo czasu od tego wydarzenia. Już nie jesteś potworem – poklepała mnie delikatnie po ramieniu, ściskając je lekko. Uśmiechnęłam się z wdzięcznością i przytaknęłam.
- Masz rację. Ja… Nie popełnię drugi raz tego samego błędu - oznajmiłam w przypływie nadziei.
 ****
Z zapartym tchem spojrzałam na ekran telefonu,  na którym wyświetlał się nieznany numer.  Biłam się z własnymi myślami kalkulując wszytko dokładnie.  Odebrać,  czy nie odebrać,  analizowałam.
W końcu zdecydowałam się i drżącą ręką odebrałam połączenie.
- Halo?  - powiedziałam niepewnie do telefonu.
- Hej..  Kris z tej strony.  - gdy tylko usłyszałam jego głos cała zadrżałam
- Cześć, Kris.
Cisza. Najwidoczniej stresował się tak bardzo jak ja.
- Zdecydowałam się...  - szepnęłam, poprawiając nerwowo włosy.
- I? - zapytał chłopak z nadzieją.
- Byłoby miło, gdzieś razem wyjść.
Zakręciłam mały kosmyk na palcu i przygryzając delikatnie wargę, czekałam na jego reakcję.
- To może...  Dzisiaj około 19? Zespół mojego przyjaciela ma dziś koncert.  Wiem, że nie jest to nic specjalnego, ale...
- Chętnie - przerwałam mu, uśmiechając się głupio.
- Ok. To jesteśmy umówieni.  Koncert jest w Star Bar.
- Okej...  Trafię - zaćwierkałam.
- Będę na ciebie czekał - powiedział, a na dźwięk tych słów spłonęłam rumieńcem.
Wypuściłam powietrze z płuc i wyłączywszy telefon, opadłam na kanapę.
- Nie mogę uwierzyć...  Idę na randkę.  Pierwszą od bardzo dawna,  normalną randkę - westchnęłam, po czym chichocząc jak mała dziewczynka, zaczęłam wymachiwać rękoma.
Po dwóch godzinach euforii, uświadomiłam sobie,  że zostało mi już niewiele czasu do spotkania z blondynem,  więc uniosłam się z kanapy i ruszyłam do swojej ogromnej szafy,  w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego. Reszta przygotowań zajęła mi około godziny, z czego byłam bardzo zadowolona. Wychodząc z mieszkania,  jeszcze tylko ostatni raz przejrzałam się w lustrze i gdy tylko byłam pewna tego,  że jest idealnie, wyszłam i ruszyłam w kierunku klubu.
****
- Już myślałem, że nie przyjdziesz - odparł Kris podchodząc do mnie z uśmiechem.
- Ale jestem - zarumieniłam się,  na co chłopak uśmiechnął się jeszcze bardziej - Too...  Może wejdziemy do środka?
Zaproponowałam, a ten od razu się zgodził.
Jakieś dwie godziny później,  po udanym koncercie wybraliśmy się na spacer do parku,  gdzie rozmawialiśmy przez kolejną godzinę.  Ostatecznie, z radością stwierdziłam, że był to udany wieczór. Na końcu blondyn bez zastanowienia zaproponował mi, że mnie odprowadzi. Szliśmy w ciszy w kierunku mojego mieszkania,  raz na jakiś czas łapiąc się na ukradkowych spojrzeniach. To była cudowna cisza. Na nasze nieszczęście, kilka minut później stanęliśmy już pod budynkiem, w którym mieszkałam.
- To tutaj - szepnęłam, lekko zawiedziona.
- Um... To... - zaczął, przeczesując włosy dłonią - Wejdź pierwsza.
- Um - przytaknęłam, po czym ruszyłam w kierunku drzwi.  I gdy byłam już bardzo blisko, zrezygnowałam. Odwróciłam się na pięcie i podbiegłam do Krisa. W przypływie emocji i odwagi złożyłam na jego ustach delikatnego całusa.
- Teraz... Teraz mogę już iść - wyszeptałam, gdy tylko się od niego odsunęłam.
- A musisz?  - spytał chłopak z nadzieją, przyciągając mnie bliżej do siebie. Uśmiechnęłam się szeroko na widok jego błagalnego spojrzenia.
- Jutro mam pracę. Należałoby się wyspać - wytłumaczyłam.
- Okej.  Skoro tak stawiasz sprawę... To...  Dobranoc - odparł, całując mnie czule.
Odchodząc od niego czułam dziwne zimno,  które w jego towarzystwie zastępowało przyjemne ciepło. Wolnym krokiem podeszłam do drzwi,  odwracając się co chwilę za siebie.
- Do zobaczenia - powiedziałam przechodząc przez próg.
- Zadzwonię - zawołał jeszcze odchodząc, a ja uśmiechnięta zamknęłam drzwi.
****
Czułam straszne zimno.  Wszędzie była krew. Wszędzie,  ale nie była ona moja.  Nie moja... Otworzyłam obolałe powieki,  czując ostry ból w klatce piersiowej.  Czułam mokre, ciepłe łzy na policzkach.
Rozejrzałam się dookoła,  ze strachem stwierdzając, że znam to miejsce. Zjechałam wzrokiem na dół, gdzie trzymałam w ramionach bezwładne ciało blondwłosego chłopaka,  którego twarz już od dekad próbowałam wyrzucić ze swojej pamięci.
- Henry - szepnęłam, przeczesując, zakrwawioną ręką kosmyki jego złotych włosów.
- Henry...  Henry...  Nie...
Tyle krwi.  Jego krwi na moich rękach,  dookoła nas, na jego mundurze. I dwie małe dziurki na szyi.
- Nie... Nie... Obudź się.  Henry, proszę - błagałam,  płacząc i tuląc go mocniej do siebie.
Znowu to czułam.  Tę niewyobrażalną pustkę.  Ten smutek i wstręt do samej siebie.
Zabiłaś go... Zabiłaś. Jesteś potworem, Kalipso. 
Przetarłam załzawione oczy  błagając, aby ten koszmar się skończył, a gdy kolejny raz spuściłam wzrok, sparaliżowało mnie. Zamiast chłopaka w mundurze, w moich ramionach leżał Kris.  Bez życia,  bez krwi. Trzymałam w ramionach martwe ciało kolejnej bliskiej mi osoby. Moje ciało zadrżało, pochłonięte przez mrok. Mrok mojej własnej duszy. 
- Kris... - krzyknęłam otwierając szeroko oczy.  Rozejrzałam się po sypialni czując jednocześnie przerażenie i ulgę.
To był tylko sen.  

2 komentarze:

  1. Ten koszmar był straszny :( Biedny Henry, biedny Kris i Biedna Vic. Tyle przeszła

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie Vic. K A L I P S O. Czytajcie uważnie, Victoria to tylko pseudonim...

    OdpowiedzUsuń