środa, 30 grudnia 2015

(Wataha Powietrza) od Rena

-Nie ruszaj się. - szepnąłem do Sol, odpychając ją ręką w bok, jednocześnie blokując przejście do sali. Ash mruknął coś cicho, ale pod wpływem uspokajającego uścisku jego matki, z powrotem tylko wtulił głowę w jej ramię.
Przez trzy uderzenia serca wpatrywałem się z grozą w dwójkę ludzi, wokół których na ziemi roztaczała się wielka plama szkarłatnej krwi i nie mogłem wydusić z siebie nawet jednego słowa. Zerknąwszy na wystraszoną twarz Sol, wciąż kołyszącą w ramionach rozespanego Asha, jak w transie ruszyłem w stronę metalowego łóżka, na którym leżała Hebi z bezwładną głową Ice'a na kolanach.
Ostrożnie przeszedłem obok kałuży krwi rozlanej wokół krzesła, na którym siedział Alfa i pochyliłem się nad twarzą Hebi, siną i zesztywniałą, nie ważąc się wykonać nawet jednego oddechu. Przymknąłem oczy, czekając na jakikolwiek delikatny podmuch powietrza na moim policzku, który świadczyłby o tym, że Hebi wypuszcza powietrze, ale po kilkunastu sekundach stania w bezruchu, powietrze pozostawało nienaruszone. Przesunąłem się o kilka centymetrów, żeby najdelikatniej jak mogłem, przechylić skrytą w białej pościeli głowę Ice'a, ale gdy tylko zobaczyłem jego napuchniętą, kiedyś ładną, tak bardzo podobną do starszej siostry twarz, wypuściłem tylko powoli powietrze z ust. Jego skóra, podobnie jak twarz Hebi, przybrała blado fioletową barwę, stała się sztywna i matowa jak papier, wargi pokrywała zakrzepła, purpurowa krew, ta sama, która zlepiła jego blond włosy i zbrudziła białe prześcieradło, a z tyłu na karku widniała głęboka rana po sztylecie lub podobnym rodzaju broni.
Rozpaczliwie próbowałem znaleźć jeszcze puls w dłoni Hebi, ale nie poczułem już nic więcej oprócz przenikliwego chłodu, bijącego od jej ciała.
Zrobiłem krok w tył, czując jak zalewa mnie fala nieopisanego zimna, które niczym miliard cienkich szpilek, wbijało się w moje ciało.
Oboje byli martwi. Ice musiał udusić się własną krwią, po tym jak ktoś z zaskoczenia przebił jego szyję jakimś ostrym i długim przedmiotem, a Hebi... Hebi nie miała na sobie żadnych widocznych oznak ataku, za to wszystkie rurki, do których była podpięta, zostały odłączone.
Dwie Alfy; Hebi i Ice nie żyli. Prawdopodobnie od co najmniej godziny.
Nigdy jeszcze nie widziałem tak przykrego obrazka. Piękni, młodzi, tak bardzo w sobie zakochani ludzie, pozostawieni sami sobie, w martwym uścisku. Po co? Dlaczego?
Bezsilność, która powoli zaczynała niszczyć wszystkie moje zmysły z każdym ułamkiem sekundy ewoluowała, najpierw w ból, strach, a na koniec wściekłość.
Dlaczego te sukinsyny musiały zrobić to z nimi?! Dlaczego nie wybrali, kurwa, kogoś innego?! Co zrobiła im tak sponiewierana przez swoje krótkie życie Hebi, albo dobry Ice, który nigdy nikomu nie powiedział ani jednego złego słowa?
Ciężko oddychając, odwróciłem twarz w stronę drzwi, przypominając sobie o Sol, która teraz patrzyła na zamordowaną dwójkę z łzami w zielonych oczach, najwyraźniej z największym trudem powstrzymując się od wybuchnięcia płaczem przy trzymanym na rękach Ash'u, którego twarzyczkę przycisnęła teraz do ramienia, nie chcąc żeby nasz roczny syn oglądał coś... takiego.
Nasze spojrzenia spotkały się dokładnie w chwili, kiedy zadałem sobie pytanie:
Dlaczego nikt jeszcze tego nie zauważył? Czemu nikt z personelu szpitala nie zauważył leżącej tutaj przez około godzinę dwójki zamordowanych ludzi?
W pierwszej sekundzie poczułem strach o Sol i małego, i w ciągu jednego uderzenia serca znalazłem się obok dziewczyny, lekko kołysząc ją w ramionach.
-Ren...- Załkała cicho, palcami uczepiając się moich włosów tak, żeby przyciągnąć do siebie nasze czoła. - Oni nie żyją, prawda?
-Tak.- Poczułem jak coś złego dzieje się z moim głosem. Serce biło mi w coraz szybszym tempie, a zimno, które wtedy czułem, stawało się coraz bardziej dotkliwe. Nie chciałem na to wszystko patrzeć, nie drugi raz. Dlaczego, do cholery, zawsze ja musiałem bezczynnie obserwować jak umierają moi przyjaciele? Nie mogąc wykonać nawet jednego, pierdolonego ruchu. Nie mogąc spróbować absolutnie nic zrobić. Może to miała być moja największa katorga wymyślona przez Alexiusa? Może właśnie to chciał osiągnąć? Żebym patrzył na śmierć tych wszystkich, których kocham albo  szanuję i cierpiał, nie potrafiąc temu zapobiec? Moja matka, Mac, Ice, Hebi... Kto będzie następny? Sol? Ash?
Nie... To nigdy się nie skończy. Zawsze będzie KTOŚ, na kim będzie nam zależeć. - Te pierdolone skurwysyny zapłacą za to, co zrobili - wysyczałem przez zaciśnięte zęby, głaskając Sol po jej miękkich włosach.
Oni muszą tutaj gdzieś być. Wiedzą, że ktoś z nas w końcu zapragnie odwiedzić Ice'a i Hebi. Choćby Faith. Fai na pewno się tu zjawi. Nie przepuściliby takiej okazji. Za dobrze ich znam.
Poczułem w mięśniach gwałtowny wzrost adrenaliny.
Są tutaj.
Czekają.
-Sol, posłuchaj mnie teraz.- Objąłem twarz dziewczyny w obie dłonie i zmusiłem do spojrzenia mi w oczy.- Zabierzesz Ash'a i jak najszybciej wyjdziesz ze szpitala. Potem nie wracaj do domu, tylko wsiądź w przypadkowy autobus, taksówkę, cokolwiek i jedź jak najdalej stąd. Tu masz trochę pieniędzy.- Mówiłem wolno, wciskając do kieszeni jej kurtki skórzaną saszetkę ze wszystkimi pieniędzmi, które do tej pory udało mi się zarobić.- Bez względu na wszystko nie wracaj do domu, proszę cię. NIE WRACAJ DO DOMU.- Powtórzyłem z naciskiem.
-A ty? Co z tobą? Co zamierzasz zrobić?- Trzęsącą się ręką złapała za kołnierzyk mojej koszuli, a jej oczy znów zaszły łzami.
-Zostanę tu i wreszcie dorwę tych skurwieli.- Powiedziałem, gorączkowo rozglądając się po korytarzu. Niech to szlag, cały czas mogliśmy być obserwowani. Chociaż to bez sensu, Sol i Ash w takim wypadku juz dawno byliby martwi. - Nie mogę wiecznie uciekać, bo już zawsze będziemy się bać, Sol. Jestem już tym zmęczony, tą ciągłą walką... Nigdzie nie jesteśmy bezpieczni, rozumiesz?
-Ale... Jesteś sam, ich będzie więcej...- Zaczęła, zaciskając usta tak, jakby powstrzymanie się od płaczu było czymś niezwykle trudnym i jeszcze mocniej przytuliła do siebie śpiącego syna.
-Przepraszam, kochanie.- Pogłaskałem ją po policzku, zdając sobie sprawę, że jeśli przeciągnę to wszystko jeszcze odrobinę dłużej, nie będę już w stanie zrobić tego, co powinienem.- Musimy go chronić i tylko to się liczy. Ty i Ash.
-Ren, błagam, nie rób tego.- Głos jej się łamał, ale w dalszym ciągu nie pozwalała sobie na coś takiego jak rozpłakanie się. Zawsze była silna. Błagalne spojrzenie jej zielonych jak trawa oczu rozstroiło mnie tak bardzo, że musiałem odwrócić wzrok, który zatrzymałem teraz na parze uśpionych na wieki kochanków leżących kilka metrów dalej od nas.
Mogliśmy być na ich miejscu...
Myśl o martwej, sinej Sol, leżącej z zimnym, drobnym ciałkiem naszego syna w rękach wywołała u mnie dreszcz przerażenia i jednocześnie przypomniała o dzieciach Hebi i Ice'a. Przecież Hebi urodziła bliźnięta. Co z nimi? Czy też je zamordowano?
Jak mogłem zapomnieć o Danielle i Lucasie. Przecież całą rodziną przyszliśmy tutaj, żeby odwiedzić młodych rodziców i ich dzieci. Jak mogliśmy zapomnieć o dzieciach?
-Sol, musisz zrobić jeszcze jedną rzecz.- Upewniłem się, że słucha mnie w skupieniu i zacząłem mówić pospiesznie, starając się tylko, żeby to wszystko miało jakiś ogólny sens.- Teraz zabierzesz ze sobą Ash'a i pobiegniesz jak najszybciej do sali z noworodkami. Odszukasz Lucasa i Danielle i weźmiesz ich ze sobą. Jeśli tylko żyją... Boże, oby tylko żyli... Co masz robić dalej, już wiesz. Nie oglądaj się za siebie, nie odpowiadaj na pytania i nie myśl o nikim innym oprócz dzieci. Zabierz ich wszystkich w jakieś bezpieczniejsze miejsce i czekaj aż was znajdę.
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, wkładając w to wszystkie uczucia, jakie tylko mieliśmy, aż Sol prawie niezauważalnie skinęła głową.
-Obiecaj, że niedługo się zobaczymy.-  Powiedziała tylko, poddając się.
-Obiecuję.- Pocałowałem ją w czoło i z czymś, co miało być uśmiechem na moich ustach, pogłaskałem ciemne włoski niczego nieświadomego Ash'a.
Dwie sekundy później odwróciłem się, żeby obserwować jeszcze przez chwilę drobną postać Sol, biegnącą korytarzem z  naszym jeszcze drobniejszym synkiem na ręku, który, mógłbym przysiąc, dokładnie w tamtej chwili otworzył szeroko oczy i spojrzał na mnie zupełnie tak, jakby chciał coś powiedzieć, zanim zniknął wraz ze swoją matką za rogiem.
Stałem w tym samym miejscu jeszcze przez kilka chwil, zanim odwróciłem się i rzucając ostatnie bolesne spojrzenie na Hebi i Ice'a, ruszyłem pustym korytarzem w poszukiwaniu ich morderców, którzy z całą pewnością kryli się tu niczym szczury w oczekiwaniu na następną ofiarę.
Przełknąłem ślinę, próbując pozbyć się goryczy, którą pozostawiła w moich ustach obietnica dana Sol, kiedy za moimi plecami przemknął niewielki cień.
Nie zdążyłem wykonać żadnego ruchu obronnego, zanim poczułem jak ktoś wbija w moje udo igłę.

*

-Obudził się. - Usłyszałem, zanim moje oczy przyzwyczaiły się do panującej wokół ciemności. Czułem przenikliwy ból w prawym udzie, cholernie ciążyła mi głowa i nie mogłem wziąć głębszego oddechu, co, jak się okazało, spowodowane było ciasno oplecionym wokół mojej klatki piersiowej sznurem.
Niech to, kurwa, szlag - pomyślałem, nie będąc w stanie jeszcze logicznie przeanalizować tego, co się stało, wciąż otępiały po cholerstwie, które ktoś wstrzyknął mi w szpitalu.
-Ren?- Drugi głos wydawał się być znajomy, podobnie zresztą jak pierwszy, tyle, że wciąż nie mogłem przypomnieć sobie skąd. Nie byłem nawet pewien jak się nazywam i jak znalazłem się w tej zatęchłej norze, w której śmierdziało stęchlizną.
Piwnica - zaświtało mi.
Spróbowałem coś powiedzieć, ale z mojego gardła wyrwał się jedynie żałosny charkot.
-Do jasnej cholery, zapal tamte świece, dziewczyno! - syknął drugi głos, na co wspomniana "dziewczyna" natychmiast pobiegła po coś w głąb pomieszczenia, by za moment wrócić z mosiężnym świecznikiem w dłoni.
Zmrużyłem oczy, żeby przyjrzeć się jej twarzy, na którą padał teraz cień z zapalonych świec i prawie odgryzłem sobie język, kiedy rozpoznałem w niej dawną członkinię watahy Ice'a.
-Ty kłamliwa żmijo - wysyczałem z największym wysiłkiem, szarpiąc się na krześle, do którego mnie przywiązano. Chciałem ją złapać i rozszarpać na strzępy, zmywając z jej twarzy ten cały "żal", czy jakkolwiek można to nazwać. Nie mogłem zrozumieć, nie miałem pojęcia... Jak mogła zrobić coś takiego, jak mogła zdradzić w tak obrzydliwy sposób...Jak....
-Ren. Uspokój się. - Mężczyzna przytrzymał krzesło, na którym siedziałem i skinął na dziewczynę, żeby wyszła. Ta spojrzała na mnie lękliwie, postawiła świecznik na stoliku z desek i ruszyła w stronę zgrzybiałych schodów.
-To ona to zro-biła. Zabiła Ice'a i He-bi.- Mówienie jeszcze nigdy nie sprawiało mi tak wielkiego bólu. Z każdym wypowiedziany słowem czułem, jakby ktoś zdzierał z mojego gardła kolejną warstwę tkanki.- Cholerna su-ka.
-Tak, taki miała rozkaz.- Dopiero teraz zrozumiałem do kogo należy głos. Nie potrzebowałem już nawet światła świecy, żeby wiedzieć, na kogo patrzę przez barierę gęstej ciemności i kurzu unoszącego się w powietrzu między naszymi twarzami.- Złapali ją jakiś czas temu. Ona i jej przyjaciele myśleli, że odłączając się od was, mogą liczyć na jakąś okoliczność łagodzącą, ale tutaj nie istnieje coś takiego jak okoliczność łagodząca. Nikt nie wie tego lepiej, niż my...  Pozwolono im żyć na naszych rozkazach. To był jej sprawdzian. Zdała na celujący.
Parszywa mała oszustka. Parszywi zdrajcy.
Czułem, jak wściekłość, ból i rozpacz rozsadzają mnie od środka, ale wyswobodzenie się z więzów było niewykonalne. Uścisk prawie łamał mi żebra, a ja i tak nie miałem nawet siły, żeby spróbować zerwać sznur. W odpowiedzi na tłumaczenie ojca zająłem się kaszlem, przy okazji wypluwając na siebie pół szklanki krwi, którą zidentyfikowałem tylko i wyłącznie po cierpkim smaku, który pozostawiła w moich ustach.
Co się ze mną dzieje, do cholery?!
Ojciec wziął do ręki świecznik, pozwalając mi spojrzeć na swoją twarz. Jak zwykle zadbaną, z równo przyciętym zarostem, odrobinę tylko zmęczoną, co widoczne było w cieniach pod błyszczącymi ciemnozielonymi oczami. Ja musiałem za to wyglądać gorzej niż źle, bo na mój widok ojciec skrzywił się nieznacznie i zmarszczył brwi.
-Cz-e-go ode... khy- khy-khy - zacząłem, prawie się dławiąc przy kolejnym ataku krwistego kaszlu.
-Nic nie mów, to tylko wszystko przyspieszy.- Cain pokręcił lekko głową, powstrzymując mnie przed próbą wyduszenia z siebie kolejnego słowa. - Mamy niewiele czasu, a ja chciałem z tobą porozmawiać.
Patrzyłem na niego nieufnie, czekając w milczeniu.
-Na pewno pamiętasz naszą ostatnią umowę.- Zerknął na mnie i kontynuował dalej.- Obiecałem ci, że będę utrzymywał twoją rodzinę przy życiu... Myślę, że teraz jest odpowiedni moment na to, żeby porozmawiać. Jak ojciec.... z synem....
Kiedyś zakrztusiłbym się własną śliną słysząc coś takiego z ust Cain'a, ale tym razem w skupieniu słuchałem tylko, tego, co tak usilnie próbował powiedzieć.
-Wtedy w szpitalu wstrzyknięto ci w żyły coś, co czarownice nazywają Oxyhm... To wyniszczająca organizm substancja, która najpierw pozbawiła cię przytomności, a teraz powoli...
-Zabija mnie.- Wychrypiałem, kończąc zdanie za ojca, który nie potrafił powiedzieć mi w twarz, że umieram. To było dość proste. Najwyraźniej chcieli w krótkim czasie pozbyć się wszystkich Alf - w pierwszej kolejności, dla przykładu. Nie musiałem nawet zbyt błyskotliwie myśleć, żeby to zrozumieć. Ciężko określić stan umierania... Nie wiem nawet czy można to tak nazwać.
Najpierw nie czuje się nic oprócz fizycznego bólu, obecnego w każdym milimetrze ciała.
Potem zaczyna się odczuwać niewyjaśniony spokój.
Następna jest waza gniewu. Ja byłem zły na siebie. Za to, że nie potrafiłem tego przewidzieć. Że nic nie potrafiłem przewidzieć. Że dałem wciągnąć się w pułapkę i że w ogóle kiedykolwiek myślałem, że wygramy.
Na koniec czuje się strach, który jak ostre szpilki wbija się we wszystkie mięśnie.
Widziałem Sol, Ash'a, Faith i tych wszystkich, na których szczęściu mi zależało, a którzy byli teraz daleko, daleko stąd.
-Pewnie myślisz, że się cieszę. W końcu mój wyrodny, nieokrzesany syn przestanie zawracać mi głowę i niszczyć moją wątłą reputację? - Ojciec zaśmiał się jak obłąkany i skierował na mniej swój wzrok.- Już raz musiałem patrzeć jak umiera twoja matka. Teraz zmuszony jestem obserwować jak umierasz ty - jedyna rzecz, za którą ona byłaby w stanie oddać swoje życie. I nic nie zrobię. Znowu.
Wiesz dlaczego? Bo jestem słaby. Ty wiesz to już od dawna.
Patrzyłem na niego z narastającym obrzydzeniem, próbując nie skupiać się na chłodzie, wywołującym na mojej skórze gęsią skórkę.
-Widzę nienawiść w twoich oczach. Nie mam ci tego za złe. Sam siebie nienawidzę.- Ciągnął dalej mój ojciec.- I dlatego przyszedłem tutaj, wyświadczyć ci ostatnią przysługę, na którą mnie stać.
Wspomniałem o mojej obietnicy, bo mam zamiar zaopiekować się twoją kobietą i synem. Już dziś umożliwiłem im ucieczkę ze szpitala, zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, że nie przyszedłeś tam sam. Sol, muszę przyznać, poradziła sobie ze swoim zadaniem znakomicie i obecnie jest w drodze, do jakiegoś nawet jej bliżej nieznanego miejsca. Da sobie bez ciebie radę, niewątpliwie...
Przełknąłem resztki krwi, które zostały w moich ustach i nieufnie spojrzałem na ojca.
-Za-opieku-esz się nimi? Khy- khy-khy... Błagam...
-Zrobię to w ramach naszej umowy, w zamian za co, publicznie przyznasz się do swojej winy i nie będziesz próbował się bronić.
Przez moment zawiesiłem spojrzenie w ciemności, wahając się, ale kiedy uświadomiłem sobie, że już i tak nic nie jestem w stanie zrobić, że przyznanie się, czy też nieprzyznanie nie robi mi różnicy, kiwnąłem lekko głową. Jeśli w ten sposób mogę zapewnić rodzinie bezpieczeństwo, coś takiego jak duma przestaje istnieć...
Ciężko określić mi moment, w którym naprawdę uzmysłowiłem sobie fakt, że za kilka chwil podzielę los Mac'a, Ice'a i Hebi. Że wszyscy pójdziemy z zapomnienie, prawdopodobnie rzuceni gdzieś w głęboką dziurę wykopaną na skraju lasu, przykryci nic nieznaczącym kamieniem i pozostawieni tam na całą wieczność.
Widziałem jak całe moje życie przebiega mi przed oczyma zaledwie w ciągu jednej krótkiej sekundy. Czułem każdy skurcz mięśni, każdy mililitr krwi przepływającej przez moje żyły, każdy nerw pulsujący pod wpływem diabelskiego płynu, który niszczył każdą moją komórkę. Jedną po drugiej.
Ojciec widząc mój zawzięty wyraz twarzy, wstał i pokiwał z uznaniem głową.
-Jesteś taki sam jak matka.- powiedział, uzmysławiając mi jednocześnie kogo widziałem kilka dni wcześniej na ulicy. Kobieta miała moje oczy. Mama. Próbowała mnie ostrzec, dać zrozumienia, że powinienem spakować się i zabierając ze sobą rodzinę, uciec tam, gdzie Oni nas nie znajdą. Skrzywiłem się, zawstydzony, że nie potrafiłem nawet rozpoznać własnej matki.- Zadbam o to, żeby Alexius ich nie znalazł, masz moje słowo.
Gdybym mógł mówić, pewnie powiedziałbym, że jego słowo znaczy dla mnie tyle, co psie szczyny. Zamiast tego jednak, zdobyłem się tylko na ironiczny uśmiech.
Wiedziałem, że moje szanse na przeżycie są znikome. Miałem świadomość swojego fizycznego i psychicznego osłabienia, a wszelkie kalkulacje dotyczące wydostania się z łap tych łotrów wydawały się we mnie samym wzbudzać śmiech. Stamtąd nigdy nie było ucieczki.
Nie mogłem liczyć na nic innego. Jeśli ojciec był jedyną szansą na to, że Sol i Ash będą mieli spokojne życie, to chciałem w to wierzyć.
-A teraz muszę zabrać cię na górę. Wszyscy czekają na przedstawienie...

3 komentarze:

  1. Pierwszy raz płacze przez opowiadanie na blogu... To się tak nie może skończyć...

    OdpowiedzUsuń
  2. O ja...
    Świetnie mi sie to czytało.
    Najbardziej podobała mi sie rozmowa z Cainem.
    Czyli ciebie także czekała śmierć...
    Heh...
    Niecierpliwie czekam na "przedstawienie".
    Super opo.
    /Shazzy

    OdpowiedzUsuń
  3. Omo... Co my zrobimy bez Alf? :((( Omo... Omo... Nie... :'(

    OdpowiedzUsuń