środa, 30 grudnia 2015

(Wataha Powietrza) od Rena

-Nie ruszaj się. - szepnąłem do Sol, odpychając ją ręką w bok, jednocześnie blokując przejście do sali. Ash mruknął coś cicho, ale pod wpływem uspokajającego uścisku jego matki, z powrotem tylko wtulił głowę w jej ramię.
Przez trzy uderzenia serca wpatrywałem się z grozą w dwójkę ludzi, wokół których na ziemi roztaczała się wielka plama szkarłatnej krwi i nie mogłem wydusić z siebie nawet jednego słowa. Zerknąwszy na wystraszoną twarz Sol, wciąż kołyszącą w ramionach rozespanego Asha, jak w transie ruszyłem w stronę metalowego łóżka, na którym leżała Hebi z bezwładną głową Ice'a na kolanach.
Ostrożnie przeszedłem obok kałuży krwi rozlanej wokół krzesła, na którym siedział Alfa i pochyliłem się nad twarzą Hebi, siną i zesztywniałą, nie ważąc się wykonać nawet jednego oddechu. Przymknąłem oczy, czekając na jakikolwiek delikatny podmuch powietrza na moim policzku, który świadczyłby o tym, że Hebi wypuszcza powietrze, ale po kilkunastu sekundach stania w bezruchu, powietrze pozostawało nienaruszone. Przesunąłem się o kilka centymetrów, żeby najdelikatniej jak mogłem, przechylić skrytą w białej pościeli głowę Ice'a, ale gdy tylko zobaczyłem jego napuchniętą, kiedyś ładną, tak bardzo podobną do starszej siostry twarz, wypuściłem tylko powoli powietrze z ust. Jego skóra, podobnie jak twarz Hebi, przybrała blado fioletową barwę, stała się sztywna i matowa jak papier, wargi pokrywała zakrzepła, purpurowa krew, ta sama, która zlepiła jego blond włosy i zbrudziła białe prześcieradło, a z tyłu na karku widniała głęboka rana po sztylecie lub podobnym rodzaju broni.
Rozpaczliwie próbowałem znaleźć jeszcze puls w dłoni Hebi, ale nie poczułem już nic więcej oprócz przenikliwego chłodu, bijącego od jej ciała.
Zrobiłem krok w tył, czując jak zalewa mnie fala nieopisanego zimna, które niczym miliard cienkich szpilek, wbijało się w moje ciało.
Oboje byli martwi. Ice musiał udusić się własną krwią, po tym jak ktoś z zaskoczenia przebił jego szyję jakimś ostrym i długim przedmiotem, a Hebi... Hebi nie miała na sobie żadnych widocznych oznak ataku, za to wszystkie rurki, do których była podpięta, zostały odłączone.
Dwie Alfy; Hebi i Ice nie żyli. Prawdopodobnie od co najmniej godziny.
Nigdy jeszcze nie widziałem tak przykrego obrazka. Piękni, młodzi, tak bardzo w sobie zakochani ludzie, pozostawieni sami sobie, w martwym uścisku. Po co? Dlaczego?
Bezsilność, która powoli zaczynała niszczyć wszystkie moje zmysły z każdym ułamkiem sekundy ewoluowała, najpierw w ból, strach, a na koniec wściekłość.
Dlaczego te sukinsyny musiały zrobić to z nimi?! Dlaczego nie wybrali, kurwa, kogoś innego?! Co zrobiła im tak sponiewierana przez swoje krótkie życie Hebi, albo dobry Ice, który nigdy nikomu nie powiedział ani jednego złego słowa?
Ciężko oddychając, odwróciłem twarz w stronę drzwi, przypominając sobie o Sol, która teraz patrzyła na zamordowaną dwójkę z łzami w zielonych oczach, najwyraźniej z największym trudem powstrzymując się od wybuchnięcia płaczem przy trzymanym na rękach Ash'u, którego twarzyczkę przycisnęła teraz do ramienia, nie chcąc żeby nasz roczny syn oglądał coś... takiego.
Nasze spojrzenia spotkały się dokładnie w chwili, kiedy zadałem sobie pytanie:
Dlaczego nikt jeszcze tego nie zauważył? Czemu nikt z personelu szpitala nie zauważył leżącej tutaj przez około godzinę dwójki zamordowanych ludzi?
W pierwszej sekundzie poczułem strach o Sol i małego, i w ciągu jednego uderzenia serca znalazłem się obok dziewczyny, lekko kołysząc ją w ramionach.
-Ren...- Załkała cicho, palcami uczepiając się moich włosów tak, żeby przyciągnąć do siebie nasze czoła. - Oni nie żyją, prawda?
-Tak.- Poczułem jak coś złego dzieje się z moim głosem. Serce biło mi w coraz szybszym tempie, a zimno, które wtedy czułem, stawało się coraz bardziej dotkliwe. Nie chciałem na to wszystko patrzeć, nie drugi raz. Dlaczego, do cholery, zawsze ja musiałem bezczynnie obserwować jak umierają moi przyjaciele? Nie mogąc wykonać nawet jednego, pierdolonego ruchu. Nie mogąc spróbować absolutnie nic zrobić. Może to miała być moja największa katorga wymyślona przez Alexiusa? Może właśnie to chciał osiągnąć? Żebym patrzył na śmierć tych wszystkich, których kocham albo  szanuję i cierpiał, nie potrafiąc temu zapobiec? Moja matka, Mac, Ice, Hebi... Kto będzie następny? Sol? Ash?
Nie... To nigdy się nie skończy. Zawsze będzie KTOŚ, na kim będzie nam zależeć. - Te pierdolone skurwysyny zapłacą za to, co zrobili - wysyczałem przez zaciśnięte zęby, głaskając Sol po jej miękkich włosach.
Oni muszą tutaj gdzieś być. Wiedzą, że ktoś z nas w końcu zapragnie odwiedzić Ice'a i Hebi. Choćby Faith. Fai na pewno się tu zjawi. Nie przepuściliby takiej okazji. Za dobrze ich znam.
Poczułem w mięśniach gwałtowny wzrost adrenaliny.
Są tutaj.
Czekają.
-Sol, posłuchaj mnie teraz.- Objąłem twarz dziewczyny w obie dłonie i zmusiłem do spojrzenia mi w oczy.- Zabierzesz Ash'a i jak najszybciej wyjdziesz ze szpitala. Potem nie wracaj do domu, tylko wsiądź w przypadkowy autobus, taksówkę, cokolwiek i jedź jak najdalej stąd. Tu masz trochę pieniędzy.- Mówiłem wolno, wciskając do kieszeni jej kurtki skórzaną saszetkę ze wszystkimi pieniędzmi, które do tej pory udało mi się zarobić.- Bez względu na wszystko nie wracaj do domu, proszę cię. NIE WRACAJ DO DOMU.- Powtórzyłem z naciskiem.
-A ty? Co z tobą? Co zamierzasz zrobić?- Trzęsącą się ręką złapała za kołnierzyk mojej koszuli, a jej oczy znów zaszły łzami.
-Zostanę tu i wreszcie dorwę tych skurwieli.- Powiedziałem, gorączkowo rozglądając się po korytarzu. Niech to szlag, cały czas mogliśmy być obserwowani. Chociaż to bez sensu, Sol i Ash w takim wypadku juz dawno byliby martwi. - Nie mogę wiecznie uciekać, bo już zawsze będziemy się bać, Sol. Jestem już tym zmęczony, tą ciągłą walką... Nigdzie nie jesteśmy bezpieczni, rozumiesz?
-Ale... Jesteś sam, ich będzie więcej...- Zaczęła, zaciskając usta tak, jakby powstrzymanie się od płaczu było czymś niezwykle trudnym i jeszcze mocniej przytuliła do siebie śpiącego syna.
-Przepraszam, kochanie.- Pogłaskałem ją po policzku, zdając sobie sprawę, że jeśli przeciągnę to wszystko jeszcze odrobinę dłużej, nie będę już w stanie zrobić tego, co powinienem.- Musimy go chronić i tylko to się liczy. Ty i Ash.
-Ren, błagam, nie rób tego.- Głos jej się łamał, ale w dalszym ciągu nie pozwalała sobie na coś takiego jak rozpłakanie się. Zawsze była silna. Błagalne spojrzenie jej zielonych jak trawa oczu rozstroiło mnie tak bardzo, że musiałem odwrócić wzrok, który zatrzymałem teraz na parze uśpionych na wieki kochanków leżących kilka metrów dalej od nas.
Mogliśmy być na ich miejscu...
Myśl o martwej, sinej Sol, leżącej z zimnym, drobnym ciałkiem naszego syna w rękach wywołała u mnie dreszcz przerażenia i jednocześnie przypomniała o dzieciach Hebi i Ice'a. Przecież Hebi urodziła bliźnięta. Co z nimi? Czy też je zamordowano?
Jak mogłem zapomnieć o Danielle i Lucasie. Przecież całą rodziną przyszliśmy tutaj, żeby odwiedzić młodych rodziców i ich dzieci. Jak mogliśmy zapomnieć o dzieciach?
-Sol, musisz zrobić jeszcze jedną rzecz.- Upewniłem się, że słucha mnie w skupieniu i zacząłem mówić pospiesznie, starając się tylko, żeby to wszystko miało jakiś ogólny sens.- Teraz zabierzesz ze sobą Ash'a i pobiegniesz jak najszybciej do sali z noworodkami. Odszukasz Lucasa i Danielle i weźmiesz ich ze sobą. Jeśli tylko żyją... Boże, oby tylko żyli... Co masz robić dalej, już wiesz. Nie oglądaj się za siebie, nie odpowiadaj na pytania i nie myśl o nikim innym oprócz dzieci. Zabierz ich wszystkich w jakieś bezpieczniejsze miejsce i czekaj aż was znajdę.
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, wkładając w to wszystkie uczucia, jakie tylko mieliśmy, aż Sol prawie niezauważalnie skinęła głową.
-Obiecaj, że niedługo się zobaczymy.-  Powiedziała tylko, poddając się.
-Obiecuję.- Pocałowałem ją w czoło i z czymś, co miało być uśmiechem na moich ustach, pogłaskałem ciemne włoski niczego nieświadomego Ash'a.
Dwie sekundy później odwróciłem się, żeby obserwować jeszcze przez chwilę drobną postać Sol, biegnącą korytarzem z  naszym jeszcze drobniejszym synkiem na ręku, który, mógłbym przysiąc, dokładnie w tamtej chwili otworzył szeroko oczy i spojrzał na mnie zupełnie tak, jakby chciał coś powiedzieć, zanim zniknął wraz ze swoją matką za rogiem.
Stałem w tym samym miejscu jeszcze przez kilka chwil, zanim odwróciłem się i rzucając ostatnie bolesne spojrzenie na Hebi i Ice'a, ruszyłem pustym korytarzem w poszukiwaniu ich morderców, którzy z całą pewnością kryli się tu niczym szczury w oczekiwaniu na następną ofiarę.
Przełknąłem ślinę, próbując pozbyć się goryczy, którą pozostawiła w moich ustach obietnica dana Sol, kiedy za moimi plecami przemknął niewielki cień.
Nie zdążyłem wykonać żadnego ruchu obronnego, zanim poczułem jak ktoś wbija w moje udo igłę.

*

-Obudził się. - Usłyszałem, zanim moje oczy przyzwyczaiły się do panującej wokół ciemności. Czułem przenikliwy ból w prawym udzie, cholernie ciążyła mi głowa i nie mogłem wziąć głębszego oddechu, co, jak się okazało, spowodowane było ciasno oplecionym wokół mojej klatki piersiowej sznurem.
Niech to, kurwa, szlag - pomyślałem, nie będąc w stanie jeszcze logicznie przeanalizować tego, co się stało, wciąż otępiały po cholerstwie, które ktoś wstrzyknął mi w szpitalu.
-Ren?- Drugi głos wydawał się być znajomy, podobnie zresztą jak pierwszy, tyle, że wciąż nie mogłem przypomnieć sobie skąd. Nie byłem nawet pewien jak się nazywam i jak znalazłem się w tej zatęchłej norze, w której śmierdziało stęchlizną.
Piwnica - zaświtało mi.
Spróbowałem coś powiedzieć, ale z mojego gardła wyrwał się jedynie żałosny charkot.
-Do jasnej cholery, zapal tamte świece, dziewczyno! - syknął drugi głos, na co wspomniana "dziewczyna" natychmiast pobiegła po coś w głąb pomieszczenia, by za moment wrócić z mosiężnym świecznikiem w dłoni.
Zmrużyłem oczy, żeby przyjrzeć się jej twarzy, na którą padał teraz cień z zapalonych świec i prawie odgryzłem sobie język, kiedy rozpoznałem w niej dawną członkinię watahy Ice'a.
-Ty kłamliwa żmijo - wysyczałem z największym wysiłkiem, szarpiąc się na krześle, do którego mnie przywiązano. Chciałem ją złapać i rozszarpać na strzępy, zmywając z jej twarzy ten cały "żal", czy jakkolwiek można to nazwać. Nie mogłem zrozumieć, nie miałem pojęcia... Jak mogła zrobić coś takiego, jak mogła zdradzić w tak obrzydliwy sposób...Jak....
-Ren. Uspokój się. - Mężczyzna przytrzymał krzesło, na którym siedziałem i skinął na dziewczynę, żeby wyszła. Ta spojrzała na mnie lękliwie, postawiła świecznik na stoliku z desek i ruszyła w stronę zgrzybiałych schodów.
-To ona to zro-biła. Zabiła Ice'a i He-bi.- Mówienie jeszcze nigdy nie sprawiało mi tak wielkiego bólu. Z każdym wypowiedziany słowem czułem, jakby ktoś zdzierał z mojego gardła kolejną warstwę tkanki.- Cholerna su-ka.
-Tak, taki miała rozkaz.- Dopiero teraz zrozumiałem do kogo należy głos. Nie potrzebowałem już nawet światła świecy, żeby wiedzieć, na kogo patrzę przez barierę gęstej ciemności i kurzu unoszącego się w powietrzu między naszymi twarzami.- Złapali ją jakiś czas temu. Ona i jej przyjaciele myśleli, że odłączając się od was, mogą liczyć na jakąś okoliczność łagodzącą, ale tutaj nie istnieje coś takiego jak okoliczność łagodząca. Nikt nie wie tego lepiej, niż my...  Pozwolono im żyć na naszych rozkazach. To był jej sprawdzian. Zdała na celujący.
Parszywa mała oszustka. Parszywi zdrajcy.
Czułem, jak wściekłość, ból i rozpacz rozsadzają mnie od środka, ale wyswobodzenie się z więzów było niewykonalne. Uścisk prawie łamał mi żebra, a ja i tak nie miałem nawet siły, żeby spróbować zerwać sznur. W odpowiedzi na tłumaczenie ojca zająłem się kaszlem, przy okazji wypluwając na siebie pół szklanki krwi, którą zidentyfikowałem tylko i wyłącznie po cierpkim smaku, który pozostawiła w moich ustach.
Co się ze mną dzieje, do cholery?!
Ojciec wziął do ręki świecznik, pozwalając mi spojrzeć na swoją twarz. Jak zwykle zadbaną, z równo przyciętym zarostem, odrobinę tylko zmęczoną, co widoczne było w cieniach pod błyszczącymi ciemnozielonymi oczami. Ja musiałem za to wyglądać gorzej niż źle, bo na mój widok ojciec skrzywił się nieznacznie i zmarszczył brwi.
-Cz-e-go ode... khy- khy-khy - zacząłem, prawie się dławiąc przy kolejnym ataku krwistego kaszlu.
-Nic nie mów, to tylko wszystko przyspieszy.- Cain pokręcił lekko głową, powstrzymując mnie przed próbą wyduszenia z siebie kolejnego słowa. - Mamy niewiele czasu, a ja chciałem z tobą porozmawiać.
Patrzyłem na niego nieufnie, czekając w milczeniu.
-Na pewno pamiętasz naszą ostatnią umowę.- Zerknął na mnie i kontynuował dalej.- Obiecałem ci, że będę utrzymywał twoją rodzinę przy życiu... Myślę, że teraz jest odpowiedni moment na to, żeby porozmawiać. Jak ojciec.... z synem....
Kiedyś zakrztusiłbym się własną śliną słysząc coś takiego z ust Cain'a, ale tym razem w skupieniu słuchałem tylko, tego, co tak usilnie próbował powiedzieć.
-Wtedy w szpitalu wstrzyknięto ci w żyły coś, co czarownice nazywają Oxyhm... To wyniszczająca organizm substancja, która najpierw pozbawiła cię przytomności, a teraz powoli...
-Zabija mnie.- Wychrypiałem, kończąc zdanie za ojca, który nie potrafił powiedzieć mi w twarz, że umieram. To było dość proste. Najwyraźniej chcieli w krótkim czasie pozbyć się wszystkich Alf - w pierwszej kolejności, dla przykładu. Nie musiałem nawet zbyt błyskotliwie myśleć, żeby to zrozumieć. Ciężko określić stan umierania... Nie wiem nawet czy można to tak nazwać.
Najpierw nie czuje się nic oprócz fizycznego bólu, obecnego w każdym milimetrze ciała.
Potem zaczyna się odczuwać niewyjaśniony spokój.
Następna jest waza gniewu. Ja byłem zły na siebie. Za to, że nie potrafiłem tego przewidzieć. Że nic nie potrafiłem przewidzieć. Że dałem wciągnąć się w pułapkę i że w ogóle kiedykolwiek myślałem, że wygramy.
Na koniec czuje się strach, który jak ostre szpilki wbija się we wszystkie mięśnie.
Widziałem Sol, Ash'a, Faith i tych wszystkich, na których szczęściu mi zależało, a którzy byli teraz daleko, daleko stąd.
-Pewnie myślisz, że się cieszę. W końcu mój wyrodny, nieokrzesany syn przestanie zawracać mi głowę i niszczyć moją wątłą reputację? - Ojciec zaśmiał się jak obłąkany i skierował na mniej swój wzrok.- Już raz musiałem patrzeć jak umiera twoja matka. Teraz zmuszony jestem obserwować jak umierasz ty - jedyna rzecz, za którą ona byłaby w stanie oddać swoje życie. I nic nie zrobię. Znowu.
Wiesz dlaczego? Bo jestem słaby. Ty wiesz to już od dawna.
Patrzyłem na niego z narastającym obrzydzeniem, próbując nie skupiać się na chłodzie, wywołującym na mojej skórze gęsią skórkę.
-Widzę nienawiść w twoich oczach. Nie mam ci tego za złe. Sam siebie nienawidzę.- Ciągnął dalej mój ojciec.- I dlatego przyszedłem tutaj, wyświadczyć ci ostatnią przysługę, na którą mnie stać.
Wspomniałem o mojej obietnicy, bo mam zamiar zaopiekować się twoją kobietą i synem. Już dziś umożliwiłem im ucieczkę ze szpitala, zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, że nie przyszedłeś tam sam. Sol, muszę przyznać, poradziła sobie ze swoim zadaniem znakomicie i obecnie jest w drodze, do jakiegoś nawet jej bliżej nieznanego miejsca. Da sobie bez ciebie radę, niewątpliwie...
Przełknąłem resztki krwi, które zostały w moich ustach i nieufnie spojrzałem na ojca.
-Za-opieku-esz się nimi? Khy- khy-khy... Błagam...
-Zrobię to w ramach naszej umowy, w zamian za co, publicznie przyznasz się do swojej winy i nie będziesz próbował się bronić.
Przez moment zawiesiłem spojrzenie w ciemności, wahając się, ale kiedy uświadomiłem sobie, że już i tak nic nie jestem w stanie zrobić, że przyznanie się, czy też nieprzyznanie nie robi mi różnicy, kiwnąłem lekko głową. Jeśli w ten sposób mogę zapewnić rodzinie bezpieczeństwo, coś takiego jak duma przestaje istnieć...
Ciężko określić mi moment, w którym naprawdę uzmysłowiłem sobie fakt, że za kilka chwil podzielę los Mac'a, Ice'a i Hebi. Że wszyscy pójdziemy z zapomnienie, prawdopodobnie rzuceni gdzieś w głęboką dziurę wykopaną na skraju lasu, przykryci nic nieznaczącym kamieniem i pozostawieni tam na całą wieczność.
Widziałem jak całe moje życie przebiega mi przed oczyma zaledwie w ciągu jednej krótkiej sekundy. Czułem każdy skurcz mięśni, każdy mililitr krwi przepływającej przez moje żyły, każdy nerw pulsujący pod wpływem diabelskiego płynu, który niszczył każdą moją komórkę. Jedną po drugiej.
Ojciec widząc mój zawzięty wyraz twarzy, wstał i pokiwał z uznaniem głową.
-Jesteś taki sam jak matka.- powiedział, uzmysławiając mi jednocześnie kogo widziałem kilka dni wcześniej na ulicy. Kobieta miała moje oczy. Mama. Próbowała mnie ostrzec, dać zrozumienia, że powinienem spakować się i zabierając ze sobą rodzinę, uciec tam, gdzie Oni nas nie znajdą. Skrzywiłem się, zawstydzony, że nie potrafiłem nawet rozpoznać własnej matki.- Zadbam o to, żeby Alexius ich nie znalazł, masz moje słowo.
Gdybym mógł mówić, pewnie powiedziałbym, że jego słowo znaczy dla mnie tyle, co psie szczyny. Zamiast tego jednak, zdobyłem się tylko na ironiczny uśmiech.
Wiedziałem, że moje szanse na przeżycie są znikome. Miałem świadomość swojego fizycznego i psychicznego osłabienia, a wszelkie kalkulacje dotyczące wydostania się z łap tych łotrów wydawały się we mnie samym wzbudzać śmiech. Stamtąd nigdy nie było ucieczki.
Nie mogłem liczyć na nic innego. Jeśli ojciec był jedyną szansą na to, że Sol i Ash będą mieli spokojne życie, to chciałem w to wierzyć.
-A teraz muszę zabrać cię na górę. Wszyscy czekają na przedstawienie...

poniedziałek, 28 grudnia 2015

(Wataha Burzy) od Hebi

-Ice, nie patrz tak na mnie...- wyszeptałam chrapliwie, kiedy nie byłam już w stanie znieść atmosfery panującej w pomieszczeniu. Bałam się tego co wisiało w powietrzu, choć wiedziałam, że jest to irracjonalne, co najmniej dziecinne. Jakbym spodziewała się, że spod łóżka zaraz wyjdzie potwór albo zza szafy wypełźnie jakaś szkarada. Jesteś jak dziecko, Hebi. Nawet nie wiesz co cię przeraża. Przecież najgorsze już nadeszło. W tym wszystkim najbardziej nieznośny nie był wzrok Ice'a - jego smutne, błękitne oczy, tak jak cała jego postać, sprawiały, że mimo wszystko czułam się bezpiecznie. To cisza doprowadzała mnie do szaleństwa. - Nie jestem głupia.
Blondyn spuścił wzrok. Wyglądał jakby szukał odpowiednich słów. Ja też ich szukałam, ale czułam, że jedyne na co mnie teraz stać to płacz. Chciałam być silna. Chciałam przynajmniej udawać silną; dla Ice'a, dla Luc'a i dla Danielle.
Po chwili, w której Ice trzymał moją dłoń, blondyn w końcu przerwał milczenie.
-Luc jest twoim całkowitym odbiciem.- powiedział. Próbował się uśmiechnąć, ale z jego oczu wyczytałam, że wkłada w to dużo wysiłku - Jest silny i zdrowy, dostał dziewięć punktów...
-A Danielle?- spytałam nie mogąc się powstrzymać. Danielle urodziła się już po tym jak straciłam przytomność, nawet jej jeszcze nie widziałam - Widziałeś ją?
-Jeszcze nie. Niedługo powinni przywieźć ją z badań.
Kłamał. Czułam to. Ale posłałam mu słaby uśmiech, najwyraźniej mało przekonujący, bo po twarzy Ice'a przeszedł cień. Chciałam wierzyć w to, że dzieci są zdrowe i bezpieczne i już wkrótce wszyscy wrócimy do domu jako szczęśliwa rodzina, ale nie potrafiłam. Cholera, to wszystko nie tak miało być...
-Więc opowiedz mi więcej o Lucasie, proszę - powiedziałam tak cicho, że przez chwilę miałam wątpliwości, czy usłyszy.
-Jest maleńki, ale bardzo waleczny - Ice patrzył mi w oczy, zdziwił mnie swoim opanowaniem. Temat Luc'a musiał być dla niego najprzyjemniejszym ze wszystkiego o czym się dzić dowiedział - Stale rusza rączkami we wszystkie strony i krzywi się pod wpływem dotyku. Zaciska piąstkę na palcu i według pielęgniarek ciągle cicho sobie mruczy...- Miałam ochotę się rozpłakać, gdy wyobrażałam sobie tę małą kulkę szczęścia. Moją małą kulkę szczęścia. Moje dziecko. Mojego syna, którego nigdy nie będę w stanie przytulić. Ice musiał to zauważyć, bo przerwał. - Ma czarne włosy,
-Czarne...?- prawie się zakrztusiłam - Jesteś pewien, Ice? Czarne?
Ice zmarszczył brwi zaskoczony moją reakcją.
-Tak, czarne zupełnie jak twoje... Coś się stało? Wezwać pielęgniarkę?
-Nie.- odpowiedziałam, ale to była nieprawda. Od rana coś się dzieje, od rana coś jest nie tak. Mam wrażenie, że cały mój świat sypie mi się z rąk - Ice, obiecaj mi, że dasz sobie ze wszystkim radę. Że zajmiesz się bliźniakami bez względu na wszystko.
-Kochanie, wszystko...
-Ice, błagam, nic nie będzie dobrze.- Przerwałam mu. Nie mogłam już tego znieść, chciałam, żeby ten dzień jak najszybciej się skończył, chciałam zasnąć i nie budzić się, aż wszystko się nie ułoży, jakby to było możliwe. - Nigdy nie wstanę z łóżka, dobrze o tym wiesz. Po co udawać? Dzieciom nigdy nie przyda się matka, która nie jest w stanie nawet samodzielnie usiąść.
-Będziesz chodzić- Ice próbował mnie przekonać do czegoś, w co sam już nie wierzył. A może wierzył? Właśnie za to go kochałam; był jedyną osobą, która była w stanie wspierać mnie do samego końca, nawet w najcięższych chwilach. Zawsze był przy mnie gdy go potrzebowałam.- Dla człowieka to może być niemożliwe, ale nie dla nas, Hebi. Nie jesteśmy zwyczajni. Znajdziemy sposób, obiecuję. Wszystko się ułoży. Będziemy szczęśliwi. Ja, ty i bliźnięta.
Zapadło milczenie, jednak tym razem cisza mi nie przeszkadzała. Patrzyliśmy sobie w oczy i rozumieliśmy się bez słów. Ta chwila trwała zaledwie kilkanaście sekund, ale ja poczułam się jakby minęły całe lata, jakbym znalazła się w innym świecie, w którym wszystko się ułożyło i w którym jesteśmy szczęśliwi. Pierwszy raz poczułam, że wierzę, że to możliwe i uśmiechnęłam się szczerze. Ice podniósł moją dłoń do ust i ucałował ją.
-Kocham cię, He...
Idealny obraz świata, który powstał w mojej głowie rozsypał się jak stłuczone lustro.
W jednej chwili Ice patrzył na mnie spokojnie, a w drugiej jego źrenice rozszerzyły się do maksymalnego rozmiaru, podczas gdy ja obserwowałam cienką, karmazynową strużkę spływającą z jego lekko rozchylonych ust po brodzie, szyi i obojczyku chłopaka. Blondyn próbował coś powiedzieć, ale słychać było tylko ciche charczenie wydobywające się z jego gardła. Jego biała koszulka zaczerwieniła się od spływającej krwi, blond włosy przykleiły się do karku, piękne, błękitne oczy zaszły mgłą. Zachwiał się, a potem zsunął z blaszanego krzesła, które mu przyniesiono. Jego głowa opadła mi na kolana, a złociste loki rozsypały się delikatnie na śnieżnobiałej pościeli. Cały czas ściskał moją drobną, słabą dłoń w swojej większej odpowiedniczce, ale jego uścisk stawał się lżejszy z każdą setną sekundy.
To wszystko stało się w mgnieniu oka, miałam wrażenie, że wskazówki zegara przywieszonego na przeciwległej ścianie nawet nie drgnęły. Chciałam krzyczeć, płakać, wstać, podnieść go, przytulić, błagać, żeby się obudził, żebyśmy wzięli dzieci i jak najszybciej stąd uciekli...Ale nie mogłam. Nie mogłam się ruszyć, głos uwiązł mi w gardle, nigdy nie czułam się tak bezradna.
-Przykro mi, Ice...
Podniosłam wzrok, gdy usłyszałam kobiecy głos.
- Ty...- tylko tyle byłam w stanie wychrypieć na widok znajomej twarzy. Zmieniła się, ale nie tak, że nie byłam w stanie jej poznać.
Napotkałam jej wzrok. Współczuje mi? Ona? Wiem jak żałośnie musiałam wyglądać - zaczerwienione, podkrążone oczy, mokra od łez twarz, sine usta, brudne, rozczochrane włosy. Byłam obrazem nędzy i rozpaczy. Jednak to właśnie jej wzrok mnie rozwścieczył.
Ty przeklęta suko, miałam ochotę krzyczeć, ty mi współczujesz?! Ty mnie żałujesz?! Z nas dwóch to ty jesteś tą żałosną! Kochałaś go! Byłyśmy przyjaciółkami! Zdradziłaś nas wszystkich!
Jęknęłam, gdy poczułam ukłucie. Przeniosłam wzrok z jej twarzy na strzykawkę z powietrzem w jej ręku, która sekundę później boleśnie wbijała się w pulsującą żyłę w moim nadgarstku.
- Co mi...- próbowałam zapytać, ale tylko się zakrztusiłam.
- Przepraszam, Hebi...
Miałam ochotę uderzyć ją w twarz, gdy zobaczyłam jak jej oczy zaczynają się szklić. Nie waż mi się tu beczeć! Nie po tym co nam zrobiłaś!
Uderzył mnie przeszywający ból. Miałam wrażenie, że tysiące igieł wbija mi się w każdą część ciała, że coś zaraz rozsadzi mi serce. To było jak w jednym z tych koszmarów, w których próbuje się przed czymś uciec, ale nogi są zbyt ciężkie i nie wiadomo skąd wyrasta przepaść, w którą trzeba spaść. Różnica polegała na tym, że w tych koszmarach budzi się zaraz po uderzeniu w ziemię, a ja miałam dopiero zasnąć. Zrobiło mi się zimno, częściowo dlatego, że pomyślałam o dzieciach. Ogarnęło mnie przerażenie. Co z nimi? Co teraz z nimi będzie? Czy kiedy Ice opowiadał mi o Luc'u, on jeszcze żył? Co tak naprawdę działo się z Danielle? Wokół robiło się naprawdę zimno. I ciemno. Kiedy byłam mała zgubiłam się w lesie. Czułam się dokładnie tak samo. Przerażona, bezbronna i zmęczona. A mój biedny, dobry Ice nie mógł mi już pomóc, żadnemu z nas.
Czułam już tylko resztkę ciepła pozostałą w jego dłoni, wciąż splecionej z moimi bezwładnymi całkowicie już palcami.
- Alexius kazał ci przekazać - usłyszałam jeszcze zanim otoczyła mnie ciemność - że nie złamiesz klątwy. Nie w ten sposób.

niedziela, 27 grudnia 2015

(Wataha Wody) od Ice'a

-Proszę pana?
Podniosłem głowę, wzdrygając się lekko na dźwięk głosu lekarza, patrzącego teraz na mnie wzrokiem winowajcy, i posłałem mu wyzywające spojrzenie.
-Co z Hebi?- Spytałem przez zaciśnięte zęby, przygotowany na najgorsze po tym jak zostałem siłą wyszarpany z sali operacyjnej  przez trzech pielęgniarzy, kiedy to Hebi straciła przytomność, a wszelkie możliwe monitory zaczęły migać i wydawać ostrzegawcze sygnały.
-Niestety nie mogę jeszcze udzielić żadnej informacji o stanie zdrowia pańskiej żony. Mogę jedynie zapewnić, że  jej życiu obecnie nic nie zagraża.
"Obecnie".
-Natomiast jeśli chodzi o dzieci... Syn urodził się jako pierwszy i jest całkowicie zdrowy. Poza zbyt słabym jeszcze układem odpornościowym, rzecz jasna. Oboje przyszli na świat dwa miesiące za wcześnie, tak więc rozsądne będzie zatrzymanie go w szpitalu do czasu, kiedy będzie już całkowicie samodzielny pod względem funkcjonowania organizmu. - Zerknął na kartę w swojej dłoni.- Chłopiec waży 1,3kg, mierzy 30cm i otrzymał 9 punktów w skali Apgar. Pediatra odjął jeden z powodu płytkiego oddechu, ale obecnie wszystko doszło już do normy.
Słuchałem wszystkiego w milczeniu, czekając aż padnie też choć jedna informacja o drugim dziecku, ale kiedy po chwili ciszy lekarz wciąż nie wspomniał o nim ani jednym słowem, wszystkie inne uczucia przyćmił strach.
-A co z moją córką?- Zapytałem wreszcie, z trudem przełykając ślinę.
Lekarz westchnął cicho i usiadł na krześle obok, bezradnie rozkładając ręce.
-Cóż... Dziewczynkę wyciągnęliśmy 15 minut później. Od razu po urodzeniu nie potrafiła samodzielnie oddychać i miała zbyt słabe serce.
-Jak to "miała"?- Poczułem jak mój puls gwałtownie przyspiesza. Spojrzałem na lekarza, próbując cokolwiek wyczytać z jego szarych oczu.
-Musieliśmy przenieść ją bezpośrednio na salę operacyjną. Chirurdzy dziecięcy w tej chwili walczą o jej życie...- Dotknął mojego ramienia.- Operacja może potrwać jeszcze kilka godzin, ale nie będę kłamać - szanse są niewielkie. Przykro mi, ale jeśli jednak uda nam się naprawić jej serce, potrzeba będzie wiele czasu, zanim poradzi sobie z tym jej organizm. Jest bardzo drobna, jak to zwykle bywa u bliźniąt... To stanowi dodatkową komplikację dla naszych chirurgów... Ale... Mimo wszystko proszę być dobrej myśli.
Miałem ochotę parsknąć śmiechem prosto w jego twarz, ale zamiast tego wypuściłem powoli powietrze przez nos i zakryłem oczy dłonią.
-Syn jest na oddziale noworodków, można zobaczyć go przez szklaną szybę.- Lekarz wstał i poklepał mnie pocieszająco po ramieniu.- Będę na bieżąco informował pana o stanie żony i córki, ale gdyby chciał pan porozmawiać... Proszę pytać w dyżurce o doktora Crane'a.
W odpowiedzi mruknąłem coś niezrozumiałego i oparłem czoło o zaciśniętą pięść, czując jak cały strach i moją rodzinę wypełnia całe moje ciało, milimetr po milimetrze
Dopiero wtedy zauważyłem kilka zaczerwienionych siniaków na kostkach, które przypomniały mi, że podczas przymusowego opuszczania sali porodowej chyba złamałem nos jednego z pielęgniarzy.
Hebi...Hebi...Hebi... Co z Hebi? Czemu nie chcą mi nic powiedzieć?
Wściekły uderzyłem pięścią w ścianę, rozwalając rany na kostkach do krwi.
To jasne, że doktor Crane nie chciał jeszcze mówić nic o Hebi. Całkiem możliwe, że podejrzewał mnie o niepoczytalność po moim popisie podczas opuszczania sali porodowej...
A jeśli bał się mojej reakcji na informacje o stanie zdrowia mojej "żony", prawdopodobnie nie był on zbyt zadowalający.
I tak wiadomość o Danielle była wystarczająco przytłaczająca. Nawet nie zdążyłem jej zobaczyć, zanim siłą wytargano mnie na korytarz. Żadne z nas nie zdążyło.
Co się ze mną stało? Zawsze starałem się myśleć pozytywnie, a teraz nie byłem nawet pewien, czy kiedykolwiek opuścimy w czwórkę mury tego szpitala.
Lucas.
Jest jeszcze Lucas - całkowicie sam.
Ruszyłem bezmyślnie korytarzem w kierunku oddziału dziecięcego, oznaczonego kolorowymi literami.
-Przepraszam, gdzie tutaj jest pomieszczenie z noworodkami?- Spytałem uśmiechniętej pielęgniarki, piszącej coś zaciekle w notatniku.
-Na samym końcu korytarza.-Uśmiechnęła się promiennie, ukazując rząd idealnie prostych zębów.- Zaprowadzę pana.- Skinąłem głową, wdzięczny za kogoś, kto nie próbował mi współczuć; kogoś, kto nie miał zielonego pojęcia co właśnie mógłbym przeżywać.- Jak ma na imię pańskie dziecko?
-Lucas.
-Synek leży w drugim inkubatorze od lewej.- Pielęgniarka podeszła do szyby i wskazała palcem małe zawiniątko za przezroczystą szybą.- Gratuluję, chłopiec jest prześliczny.
-Mógłbym wejść do środka? Chciałbym zobaczyć go z bliska...- Wymamrotałem niepewnie, nie odrywając wzroku od zawiniątka.
Kobieta zawahała się, ale widząc mój zbolały wyraz twarzy, skinęła lekko głową.
-Trzy minuty, nie więcej. Robię dla pana wyjątek...
-Dziękuję.- Posłałem jej wymuszony uśmiech i zamknąłem za sobą drzwi, zostając sam pośród tuzina noworodków, wiercących się w swoich becikach. Powoli ruszyłem w kierunku  inkubatora wskazanego przez pielęgniarkę, żeby kilka sekund później pochylić się nad maleńką miniaturką Hebi, przykrytą niebieskim kocykiem.
Luc był idealny w każdym calu. Malutki, zaróżowiony i podobny do matki. Oczy miał ciasno zaciśnięte, podobnie jak piąstki, a od reszty dzieci odróżniała go przede wszystkim delikatna czarna czuprynka na czubku małej główki.
Ciężko określić to, co czuje się podczas pierwszego spotkania ze swoim dzieckiem. Ren kiedyś powiedział, że wtedy świat kurczy się do rozmiaru tej małej istotki, która powstała z.połączenia krwi twojej i osoby, którą kochasz najbardziej na świecie. Sam nie potrafiłbym lepiej tego opisać...
-Cześć, synku.-Powiedziałem, dotykając małej rączki Luc'a opatrzonej bransoletką z jego imieniem i dokładną godziną narodzin, na co ten wzdrygnął się delikatnie przez sen, krzywiąc pulchne policzki.
Cały ból związany z cierpieniem Hebi i naszej umierającej córce stał się bardziej znośny na widok rozespanego, całkowicie zdrowego Luc'a. Tępe uczucie bezradności zeszło na drugi plan przy całej miłości, którą czułem się do tej maleńkiej istotki, zaciskającej rączkę na moim małym palcu.
-Przepraszam...- ktoś odchrząknął za moimi plecami. Musiałem tak stać trochę dłużej niż kilka minut, bo pielęgniarka zaczęła posyłać w moją stronę ostrzegawcze spojrzenia. Odwróciłem się i napotkałem wzrok doktora. - Mam już pełną kartę zdrowia pańskiej żony. Proszę za mną, jeszcze nacieszy się pan synkiem.
Skinąłem głową i bez słowa wyszedłem na korytarz, rzucając jeszcze ostatnie tęskne spojrzenie na malca, żeby wysłuchać tego, co miało zniszczyć moje nadzieje na szczęśliwe zaskoczenie, które prawdopodobnie nigdy nie miało istnieć.
Lekarz obrzucił mnie badawczym spojrzeniem i wykonał ruch ręką, wskazując kierunek, w którym mieliśmy podążyć korytarzem, jak łatwo było się domyślić - do sali, w której leżała Hebi.
-Mam dla pana złe wiadomości.- powiedział wreszcie najbardziej bezbarwnym tonem, jaki kiedykolwiek słyszałem.- Żona nie była przygotowana na ciążę bliźniaczą. Utrzymanie przy życiu jednego dziecka już było dla niej wyzwaniem, a co dopiero dwoje... Poród okazał się zbyt wielkim wyzwaniem. Doszło do uszkodzenia dolnej części kręgosłupa, co prawdopodobnie musiało być bolesne do tego stopnia, że straciła przytomność. Wtedy też musieliśmy... ehm... Wyprosić pana z sali i wykonać cesarskie cięcie. Oględziny stanu jej zdrowia trwały tak długo, ponieważ chcieliśmy mieć całkowitą pewność co do naszej diagnozy...
-Więc jak ona brzmi, doktorze?- Prawie nie rozpoznałem swojego głosu. Nie mogłem dłużej znieść tej niepewności, która wyżerała mnie od środka od kilku ostatnich godzin czekania na jakiekolwiek wiadomości.
-Dziewczyna jest praktycznie całkowicie sparaliżowana.

*

-Ice, nie patrz tak na mnie...- Powiedziała chrapliwie Hebi, patrząc na mnie swoimi rubinowymi oczami bez śladu jakichkolwiek emocji. - Nie jestem głupia.
Spuściłem wzrok i objąłem jej dłoń, jedną ręką nie przestając gładzić aksamitnych hebanowych włosów dziewczyny.
-Luc jest twoim całkowitym odbiciem.- Powiedziałem, całą siłą woli powstrzymując głos przed drżeniem.- Jest silny i zdrowy, dostał dziewięć punktów...
-A Danielle?- Spytała, delikatnie zaciskając palce w moim uścisku.- Widziałeś ją?
-Jeszcze nie. Niedługo powinni przywieźć ją z badań.- Skłamałem, nie potrafiąc wyznać Hebi całej prawdy po tym jak lekarz osobiście poinformował ją, że prawdopodobnie do końca życia nie stanie na nogi, a jej jedyną możliwością ruchu będzie poruszenie palcami u dłoni i ograniczone ruchy szyją.
Nie zasłużyła na to wszystko. Nikt z nas nie zasłużył.
-Więc opowiedz mi więcej o Lucasie, proszę.
Spojrzałem jej w oczy, wkładając w swój wzrok całe opanowanie, którego resztkę posiadałem.
-Jest maleńki, ale bardzo waleczny. Stale rusza rączkami we wszystkie strony i krzywi się pod wpływem dotyku. Zaciska piąstkę na palcu i według pielęgniarek ciągle cicho sobie mruczy...- Urwałem na chwilę, widząc jak w kąciku oka Hebi zbiera się łza.- Ma czarne włosy,
-Czarne...?- Przez twarz dziewczyny przemknął cień niedowierzania.- Jesteś pewien, Ice? Czarne?
Przyjrzałem się wąskiej linii między jej brwiami, próbując zrozumieć, co tak bardzo ją zaniepokoiło.
-Tak, czarne zupełnie jak twoje... Coś się stało? Wezwać pielęgniarkę?
-Nie.- Hebi na chwilę ulokowała oczy na wysokości sufitu, wpatrując się w coś niewidzialnego i odezwała się znów dopiero po kilku płytkich oddechach.- Ice, obiecaj mi, że dasz sobie ze wszystkim radę. Że zajmiesz się bliźniakami bez względu na wszystko.
-Kochanie, wszystko...
-Ice, błagam, nic nie będzie dobrze.- Przerwała mi słabo, znów odwracając do mnie twarz. Nigdy nie wstanę z łóżka, dobrze o tym wiesz. Po co udawać? Dzieciom nigdy nie przyda się matka, która nie jest w stanie nawet samodzielnie usiąść.
-Będziesz chodzić- powiedziałem przez zaciśnięte zęby.- Dla człowieka to może być niemożliwe, ale nie dla nas, Hebi. Nie jesteśmy zwyczajni. Znajdziemy sposób, obiecuję. Wszystko się ułoży. Będziemy szczęśliwi. Ja, ty i bliźnięta.
Przez chwilę milczeliśmy, patrząc sobie w oczy. Oboje wiedzieliśmy, co czuje każde z nas, nie potrzebowaliśmy właściwie żadnych słów. Pochyliłem się tylko, by unieść jej dłoń do ust i delikatnie pocałowałem końce jej palców.
-Kocham cię, He... - Jej imię uwięzło w moich ustach, kiedy poczułem przeszywający ból z tyłu szyi. Otworzyłem szeroko oczy, gdy coś lodowatego przebiło mięśnie krtani i spojrzałem na Hebi, próbując coś powiedzieć.
Usłyszałem jeszcze tylko cichy, damski głos, mówiący: "Przykro mi, Ice...", zanim zaczęła mnie dławić moja własna, cierpka i gęsta krew.

piątek, 25 grudnia 2015

Wesołych Świąt!

Z okazji Świąt Bożego Narodzenia - najbardziej rodzinnych świąt na świecie - chcemy złożyć wszystkim serdeczne życzenia, jako iż przez tak długi okres czasu po części staliśmy się wielką rodziną. Dziękujemy wszystkim za wytrwałość i cierpliwość do nas, o co czasem było naprawdę ciężko. Dziękujemy, że byliście z nami podczas wzlotów i upadków. Dziękujemy czytelnikom za ogromne wsparcie, dziękujemy tym, którzy zdecydowali się z nami pisać za chęć uczestniczenia w tym wszystkim. 

Ekipa NG

środa, 16 grudnia 2015

(Wataha Wody) od Faith

-To może powiesz mi coś o sobie? Co powinienem widzieć?
Skrzywiłam się lekko, skupiając wzrok bardziej na suficie niż leżącym obok mnie chłopaku.
-Tylko tyle, że jestem przebiegłą suką, od której powinieneś się trzymać z daleka.
-Zazwyczaj nie robimy tego, co powinniśmy.- Nataniel uśmiechnął się ujmująco.- Każdy ma coś na sumieniu.
-Widocznie ja mam tego wyjątkowo dużo.- parsknęłam.- Uwierz mi, że nie chciałbyś poznać całej mojej historii.
-Uwierz mi, że nie możesz wiedzieć, czego bym chciał.
-Właściwie mogę. Wystarczy tylko, że przez chwilę postaram się złamać twoje bariery ochronne, wedrę się do najgłębszej sfery twojej podświadomości i dowiem się dosłownie wszystkiego, co wolałbyś ukryć.
-Za dużo tam tego nie będzie.- wzruszył ramionami.- Jakiś czas temu straciłem pamięć.
-W jaki sposób?
-To dość skomplikowane.
-Nie musisz mówić.
-To po prostu nic ciekawego.-Westchnął.
Przez dłuższą chwilę przyglądałam się profilowi chłopaka, wnikliwie analizując rysy jego twarzy. Miał typowo azjatycką urodę, która nigdy szczególnie mnie nie pociągała, jasną grzywkę i ciemne, ale nie czarne oczy. W kilku aspektach przypominał Ivalio, miał jednak ostrzejsze rysy twarzy i czuprynę w cieplejszym odcieniu blondu.
Mimowolnie pomyślałam o Renie, jego ciemnych miękkich włosach i oczach, w których tęczówki nie odznaczały się od źrenic, i zdałam sobie sprawę, z tego, że prawdopodobnie nigdy nie nauczę się patrzeć na innych w podobny sposób.
Cały alkohol nagle podszedł mi do gardła, wywołując mdłości. Poczułam jak krew odpływa mi z dłoni, zostawiając je lodowato zimne. Powietrze zagęściło się w ciągu kilku sekund, a ja poczułam się tak, jakbym zaczęła unosić się w pustce. Zamknęłam oczy, żeby skupić się na tym, co podsuwa mi podświadomość i zobaczyłam tłum. Ludzie tłoczyli się w jednym miejscu, wychylając z zaciekawieniem głowy w kierunku pobieżnie skonstruowanego podwyższenia z desek. Każda twarz wyrażała inny rodzaj emocji, od współczucia po strach.
Spróbowałam skupić się na podwyższeniu, próbując zobaczyć to, co tak bardzo absorbowało gapiów, ale jedyne co udało mi się dostrzec to kilka zamazanych cieni, milcząco spoglądających w dal. Ich twarze były niewyraźne, ale wydawali się być młodzi, mniej więcej w moim wieku. Część chyba miała związane ręce, reszta ledwo utrzymywała się na nogach.
Tłum milczał. Wokół słyszalne było jedynie skrzypienie butów na śniegu i stłumione odgłosy ptaków, wydzióbujących ziarno z zamarzniętej ziemi.
Obróciłam twarz, kiedy ktoś krzyknął, a mój wzrok padł na wpółleżącą do mnie tyłem na śniegu jasnowłosą dziewczynę, której warkocz niemal mieszał się z białym puchem.
Ruszyłam powoli w jej kierunku, obserwując jak rozpaczliwie próbuje znów wdrapać się na podwyższenie, z którego najwyraźniej została zepchnięta. Płaczliwie błagała o coś, czego nie mogłam usłyszeć, a kiedy jakiś mężczyzna złapał ją w talii, żeby odciągnąć dziewczynę na bezpieczną odległość, ta próbowała się wyrwać, kopiąc i miotając się ze wszystkie strony, wykrzykując przy tym jedno imię, zbyt niewyraźnie, żeby można było je zrozumieć.
Znalazłam się już tylko kilka metrów od jasnowłosej, kiedy ta nagle odwróciła głowę, szukając pomocy w tłumie gapiów i znieruchomiałam, na moment zapominając o oddychaniu. Patrzyłam na jej przerażoną, posiniałą z jednej strony twarz i nie mogłam wykonać żadnego ruchu. To byłam moja twarz,

*
Krzyknęłam, jednocześnie zrywając się z łóżka. 
Nataniel patrzył na mnie zaskoczony, unosząc obie brwi wysoko w górę. 
-Co ci jest?- Zapytał, kiedy oparłam czoło o ścianę, próbując zacząć normalnie oddychać. Miałam wrażenie, że za chwilę stracę przytomność. 
-Źle się czuję.- Powiedziałam prawie całkowicie zgodnie z prawdą. Nie musiał wiedzieć co zobaczyłam.
-Powinnaś się położyć.- Nagle znalazł się tuż obok, opiekuńczo obejmując mnie w pasie.- Przyniosę ci wody.
-Dziękuję- wyjąkałam tylko, nie bardzo wiedząc, co jeszcze mogłabym powiedzieć i bezwładnie osunęłam się na poduszkę, nie wracając uwagi na zdezorientowaną minę Nataniela, który chyba mimo wszystko postanowił spróbować mi pomóc. 
-Nie ruszaj się stąd, księżniczko. Za pół minuty będę z powrotem. 
-Nigdzie się nie wybieram.- wymruczałam z głową schowaną w poduszce i z trudem podniosłam się do pozycji siedzącej, próbując opanować jakoś zawroty głowy.
Co właściwie zobaczyłam? Nie... To złe pytanie. Ważniejsze może być to, czego nie mogłam dostrzec...


sobota, 12 grudnia 2015

(Wataha Powietrza) od Rena

Halloween. Samhain. Wszystko jedno.
Jedyny dzień w roku, kiedy granica między dwoma światami zaciera się tak bardzo.
Dlaczego akurat w ten dzień zobaczyłem w tłumie parę rubinowych tęczówek?
Może mnie popierdoliło, może wiele sam próbuję sobie wmówić, a może to tylko przemęczenie...
Przez chwilę wpatrywałem się jeszcze w miejsce, w którym zobaczyłem cień przyjaciela, ale nie dostrzegłem tam nikogo więcej poza jasnowłosą kobietą, pchającą wózek ze swoim dzieckiem, która mimowolnie przypomniała mi o Sol i Ashu, czekających na mnie w domu.
Ruszyłem przed siebie dopiero, kiedy zdałem sobie sprawę, że od kilku minut stoję na środku deptaka ze wzrokiem szaleńca, intensywnie gapiąc się w jedno miejsce.
Ogarnij się, do cholery - pomyślałem i przyspieszyłem kroku.
Mając omamy wzrokowe, raczej nie powinienem szwędać się po tym przeklętym mieście dłużej niż byłoby to konieczne, zwłaszcza po dziesięciu godzinach noszenia betonowych brył, na czym mniej więcej polegała moja praca, dzięki której miałem zamiar sam utrzymać rodzinę.
Przepychając się przez gęsty tłum przechodniów, zbierających się wokół kilku idiotycznych przebierańców w strojach wampirów, wiedźm, wilkołaków, duchów i czegoś co wyglądało jak podgniły trup, którzy najwyraźniej nie mieli pojęcia o tym, jak komicznie mogą wyglądać w naszych oczach, próbowałem nie wybuchnąć śmiechem. Nigdy nie zdarzyło mi się spotkać wampira z wystającymi poza dolną wargę kłami, ani wiedźmy z nosem przekraczającym długością linię brody, z masą kurzajek na twarzy.
Właściwie wszystkie czarownice były piękne. Bez wyjątku.
Ludzie zawszy wydawali się być naiwni, ale w Halloween zdawali się przekraczać granice idiotyzmu. Gdyby mieli chociaż odrobinę rozumu w głowach, po zmroku wszyscy znajdowaliby się już w swoich domach, trzęsąc się ze strachu przed duchami, które w tą jedną noc zostają pozbawione wszelkich barier.
My wiemy. Czujemy wszystko bardziej intensywnie niż zwykli ludzie, którzy zamiast bezpiecznie ukryć się w swoich domach, wolą odstawiać jakieś kretyńskie przebieranki w istoty, które wyimaginowały sobie ich tępe umysły.
-Ren?
Odwróciłem się błyskawicznie, pewien, że usłyszałem w tłumie swoje imię, ale żadna z wielu twarzy nie wydawała mi się w najmniejszym stopniu znajoma. Stałem jeszcze chwilę, zastanawiając się co jest ze mną nie tak, kiedy ktoś zawołał mnie po raz drugi. Tym razem głos wydał mi się skądś znany.
Przez moment poczułem całkowitą pustkę wszędzie wokół mnie, wszyscy ludzie zlali się w jedną szarą masę, wśród której ze smutkiem patrzyła na mnie para ciemnych oczu, częściowo przykrytych srebrną, jedwabną chustą. Na widok kobiety moje serce podjęło szaleńczy rytm, mimo to, wciąż nie mogłem przypomnieć sobie związku z nieznajomą, która odsunąwszy materiał z ust, uśmiechnęła się do mnie w sposób, którego nie potrafię nawet wytłumaczyć, i niemal niezauważalnie poruszyła ustami, układając je w słowa: "Bądź ostrożny", po czym odwróciła się i zlała z szarym tłumem, zostawiając mnie sparaliżowanego, z płytkim oddechem.

*

-Znów późno wracasz - zauważyła Sol, nawet nie próbując na mnie spojrzeć znad patelni, na której smażyła porcję steku na mój obiad. 
Od jakiegoś czasu była bardziej drażliwa, nie chciała ze mną rozmawiać i całymi dniami przesiadywała w kuchni lub po prostu zamieniała się w perfekcyjną panią domu. sprzątając wszystko do ostatniego ziarenka kurzu. To był jej sposób na radzenie sobie z niepokojem.
Od dawna wiedziałem, że miewa koszmary. Czasami budziła się w nocy z krzykiem i zabierała Asha z jego łóżeczka, żeby trzymając go w ramionach, przytulać się do mnie i wreszcie spokojnie zasypiać.
Bała się o nas. Widziała coś w swoich snach, ale za wszelką cenę nie chciała o tym mówić, a ja nie zamierzałem naciskać. Sam też miałem tajemnice...
Rzuciłem torbę z ubraniem roboczym na ziemię i wypłukałem ręce z resztek kurzu pozostałego po kilku godzinach noszenia betonowych bloków.
-Mieliśmy dziś dużo pracy.- Powiedziałem i pocałowałem ją w szyję, nie otrzymując żadnej reakcji. Była zła. - Gdzie jest Ash?
-Bawi się w swoim łóżeczku.
Postanawiając dłużej nie drażnić swojej kobiety, ruszyłem w kierunku naszej sypialni.
Ash siedział samodzielnie na kilku miękkich poduszkach w swoim kojcu i z radością wymachiwał dwoma misiami i podskakiwał na wpół zgiętych nóżkach.
Zauważył mnie niemal natychmiast, lokując na mojej twarzy swojej duże zielone oczy, otoczone ciemnymi rzęsami i uśmiechnął się, ukazując jednego małego ząbka, którego wyrośnięcie wszyscy troje przypłaciliśmy kilkoma nieprzespanymi nocami.
-Dada!- Powiedział, i wyciągnął do mnie rączki.
-Cześć, synku.- Wziąłem go w ramiona, uwalniając z drewnianego łóżeczka i pocałowałem w czoło.
Ash zaskakiwał nas dosłownie każdego dnia. Mając zaledwie 6 miesięcy, powiedział pierwszy raz słowo "Mama", kilka dni później nazwał mnie swoim "Dadą"... Często, gdy rozmawialiśmy z Sol, patrzył na nas tak, jakby rozumiał każde wypowiedziane przez nas słowo, przytulał się, kiedy wyczuwał, że coś jest nie w porządku, albo oddawał swoje zabawki matce, kiedy ta nie mogła zasnąć.
Był niesamowity. Nie potrafiłem pojąć jak kiedykolwiek mogliśmy pomyśleć, że nie damy sobie z tym wszystkim rady, mając Asha, który każdego dnia nagradzał nam wszystkie nasze niepowodzenia i problemy jednym, pełnym miłości uśmiechem.
Nawet teraz, kiedy miałem go u siebie na kolanach, wszystko, co sprawiało, że jeżyły mi się włosy na karku, traciło na znaczeniu. Liczył się tylko nasz mały synek, Sol przygotowująca obiad w kuchni i to, że jesteśmy rodziną. Nic więcej.
Przycisnąłem policzek do główki synka, który zapalczywie próbował wyrwać guzik z mojej rozpiętej koszuli i przez chwilę wsłuchiwałem się w nasze równomierne oddechy. Ash pachniał dziecięcą oliwką, świeżym praniem i perfumami Sol i gdybym miał określić miłość, opisałbym dokładnie ten zapach. Uspokajał mnie. Sprawiał, że wszystko wydawało się być prostsze.
Zazdrościłem Sol, że ma go całymi dniami tylko dla siebie.
-Mama!- Pisnął, na co szybko uniosłem głowę. Spojrzenia moje i Sol opartej o framugę drzwi, skrzyżowały się. Nie wydawała się już zła. Bardziej... znużona. 
Wyciągnąłem do niej rękę, drugą wciąż przytrzymując Asha, który właśnie zajął się gryzakiem. Blondynka uśmiechnęła się prawie niezauważalnie, ale splotła palce z moimi i usiadła na moim drugim kolanie, odgarniając przy okazji ciemny lok, opadający naszemu synowi na oczy.
-Nie lubię, kiedy późno wracasz.- Powiedziała, kładąc głowę w zagłębieniu mojej szyi.- A robisz to codziennie.
-Wiem.- pogłaskałem ją po policzku.- Niedługo znajdę inną pracę, wyprowadzimy się stąd i zaczniemy wszystko od początku, tylko w trójkę.
Sol zamknęła na chwilę oczy i mocniej ścisnęła moją rękę.
-Co tak naprawdę cię gryzie?- Spytałem, obserwując jak Ash wyciąga do niej paluszki,
-Nic. Po prostu jestem spokojniejsza, kiedy obaj jesteście tu ze mną.- powiedziała cicho i podniosła głowę, żeby objąć moją twarz w dłoniach.- Obiecaj, że będziesz na siebie uważał.
Ciarki przeszły mi po karku, kiedy uświadomiłem sobie, że w ciągu jednego dnia dostałem dwa ostrzeżenia. Jedno od ciemnookiej kobiety, drugie od Sol.
-Obiecuję.- Zmusiłem się do uśmiechu i objąłem ją w pasie. - Kocham was oboje do granic możliwości,
-My ciebie też.- Pocałowała mnie w usta, a mięśnie jej twarzy rozluźniły się lekko.- A teraz chodź zjeść swoją cudowną kolację.